| Na piętrze, w swoim pokoju, leżała kobieta o blond, niemal złotych, włosach i srebrnych oczach. Miała lekko spiczaste uszy sugerujące elfie pochodzenie, lecz rysy jej twarzy, mimo, że urodziwej, zupełnie nie przypominały elfich, ani nawet pół-elfich. Ot taka zagadka można by rzec. Miała dość długie włosy, które tworzyły aureolę wokół jej głowy, która właśnie wypoczywała na jednej z mniej miękkich poduszek jakie znała, lepsze to oczywiście jednak niż ziemia. Nie przeszkadzało jej sypianie w polowych warunkach, lecz od czasu do czasu lubiła zaznać nieco luksusu czy chociażby wyspać się bez kamieni czy gałęzi pod posłaniem.
Leżała z otwartymi oczami i przyglądała się swojej ręce. Dziwny znak, którym została obdarzona w nieznanej świątyni był dla niej zagadką, z jednej strony fascynującą, gdyż uwielbiała wyzwania intelektualnie, z innej przerażającą, bo nie wiedziała jaki wpływ będzie on miał na jej życie. Obracała dłoniom, starając się sprawdzić czy znak nie pozostanie w miejscu, czy nie zniknie kiedy spuści z niego wzrok. Nie znikał. Po chwili usłyszała swój własny głęboki wdech oraz ziewnięcie. Była zmęczona podróżą, chciała się zanurzyć w pościeli móc spać cały dzień rozkoszując się jej miękkością i ciepłem. Jej rzeczy leżały obok łóżka, miecz, łuk, zbroja, szata, która zakrywała kolczugę oraz parę innych drobiazgów. Były dla niej ważnie, były częścią jej dziedzictwa i pamiątkami rodzinnymi. Nie były może zbyt potężne, ale się przydawały i jak na razie nie znalazła niczego co mogłoby je zastąpić.
Jej rodzina nosiła miano Wisewind, podobno jej założyciele pochodzili z planu powietrza i mieli w sobie baśniową krew, tłumaczyło to jej uszy, włosy, oczy i urodę, lecz poza nimi wyglądała jak człowiek. Ród ten osiedlił się w Vaasie wiele wieków temu. Byli wyznawcami Shaundakula i jej rodzina miała spore tradycje i obowiązki związane z ich religią. Nietypowym się wydaje, że wyznawcy Shaundakula osiedlili się, lecz prawda była nieco inna. Potrzebowali oni miejsca, gdzie mogli by wrócić ze swoich wędrówek i podzielić się z innymi swoimi odkryciami, potrzebowali domu. Większość jej rodziny była w podróży, tylko starszyzna pozostała, składały się na nią jeszcze inne rody oprócz Wisewind. Nie było też w Darmshallu dużej świątyni, była ona raczej skromna, a pieniądze które mogły pójść na jej rozbudowanie szły na krucjatę o odzyskanie wielkiej świątyni w Myth Drannor. Jako członkini rodu Wisewind celem Luny było zostanie Kroczącym z wiatrem. Swojego rodzaju wybrakiem Pomocnej Dłoni i jednym z najwierniejszych sług. Wymagało to od niej ćwiczeń, w tym fizycznych, które niezbyt lubiła i niechętnie wypełniała, lecz perspektywa zostania Kroczącym z Wiatrem była dla niej bardzo kusząca i stanowiła długą tradycję i dumę jej rodziny.
Nagle usłyszała jakiś krzyk dochodzący z dołu, krzyk bólu i przerażenia, odgłosy rozmów, może walki? Nie była pewna co się dzieje i bardzo żałowała, że nie może położyć się spać, lecz nie mogła ryzykować. Wstała z łóżka, założyła swoje okulary, były one w kształcie kół oplecionych srebrną ramką, bardzo je lubiła i były kolejną pamiątką rodzinną. Następnie związała włosy w kok, zmieniając wygląd z czarującej, rozkosznej kobiety w uczoną, lekko sztywną babę. Nie była rzecz jasna wcale taka sztywna, lecz za to nieśmiała, trochę niezdarna i chaotyczna. Typ naukowca dziwaka rzec można. Przypięła miecz do pasa, założyła kolczugę i szatę oraz całą resztę jej sprzętów i skierowała się do drzwi. Wolała mieć zawsze wszystko przy sobie, dzięki magicznej torbie nie było to aż takie trudne, a za to bardzo praktyczne gdy się ciągle podróżuje. Coś się zapomni, ktoś wkradnie do pokoju, wolała uniknąć takiego scenariusza.
Drzwi otworzyły się skrzypiąc lekko, właściciel musiał je naoliwić z 3 miesiące temu, nie było to jakoś nad wyraz drażniące, lecz bywała w lepszych gospodach. Skierowała się powoli do schodów i zerknęła, nie schodząc na dół, pochylając głowę w dół, co się tam dzieje. Scena, którą ujrzała przeraziła ją, nie wyglądało to dobrze, ktoś krwawił, jakiś dziwny kot osaczał człowieka niby ofiarę, ludzie w panice lub nastawieni agresywnie. Nie znała ich… ale Pomocna Dłoń nie nazywał się tak tylko dlatego, że patrzył jak inni pomagają, nie on sam pomagał innym, szczególnie podróżnym, a wszyscy tu byli podróżnymi. Wzięła więc głęboki wdech i zaczęła powoli schodzić na dół, przykuwając na chwilę przy tym oczywiście uwagę zgromadzonych na parterze. Szła spokojnie, opierając się o poręcz przy schodach. Wzięła kolejny wdech i podeszła do rannego mężczyzny, krwawiącego mężczyzny.
- Nie martw się, pomogę ci – powiedziała spokojnym melodyjnym głosem i zaczęła rzucać zaklęcie, jedno z prostszych leczących zaklęć, zwanym leczeniem lekkich ran, ale powinno ono zatamować krwotok i zasklepić poważniejsze rany. Przyjemne ciepło popłynęło z rąk Luny a jasne niebieskie iskierki tańczyły magicznie na ranach.
- Przepraszam, ale… - powiedziała nieśmiało widząc wzburzenie i atmosferę panującą w gospodzie – czy ktoś może mi powiedzieć co się tutaj dzieje? Leżałam u góry, w swoim pokoju, gdy usłyszałam krzyki i jakieś odgłosy… Czemu ten człowiek jest ranny…?
Spojrzała po wszystkich w Sali szukając odpowiedzi na ich twarzach czy pyskach, nie chcą urazić małego stworka, ale nie widziała w nich zbyt wiele poza przerażeniem i agresją, czy może gotowością do odpowiedzi na atak.
Ostatnio edytowane przez Qumi : 07-06-2008 o 21:24.
|