Orendil
Orendil pochylił się nad Szramą. Położył rękę na jego ramieniu i wpatrywał w jego wykrzywioną bólem twarz (jakby bez tego nie była już wystarczająco zniekształcona).
- No nic. Nie ma czasu do stracenia. Panie Butterbur, zanieś mi go do jakiegoś pokoju. Przynieś mi czystej wody i szmat. Zdałoby się też trochę arthondu. Takie zielsko, rośnie gdzieś na pewno. Niech nikt inny mi nie przeszkadza, bo osobiście przemienię w żabę! No dalej, zabieraj go.
- Ehem, panie… A co z nim? Strasznie krwawi, szkoda chłopaka.
- Krwawi? – Mędrzec obejrzał się przez ramię. Zmrużył powieki. Chrząknął. Wytrzeszczył oczy, znów zmrużył i nareszcie, z całą fachową pewnością stwierdził. - Przecież on nie krwawi.
I rzeczywiście. Wraz z kolejną pieśnią elfa resztki złych wpływów zaczęły się rozwiewać. Z kątów pouciekały ostatnie ciemne poczwary, a krew po prostu się rozwiała. Ot kolejna sztuczka i mamienie umysłów. Iluzja. Mimo tego, mężczyzna wciąż zdawał się strasznie cierpieć. Pieśń umilkła.
- Jemu nie jestem w stanie pomóc. Albo to odleży i wyzdrowieje, albo to odleży i umrze. Chyba, że znalazłby się jakiś pradawny elf o wielkiej mocy, w dodatku skory do niesienia pomocy osaczonym ludziom. – Orendil wyraźnie bił się z myślami. Wręcz promieniował troską i współczuciem. Mimo wszystko postanowił nie dać ponieść się emocjom. - Ale tutaj? Nie, to nie często się zdarza. Zwłaszcza tutaj. Wlejcie mu brandy do gardła, niech chociaż na chwilę zapomni o bólu. Butterbur, idziemy.
I zniknęli na schodkach prowadzących do pomieszczeń na piętrze, ciągnąć ze sobą Szramę.
Ostatnio edytowane przez Keth : 15-07-2008 o 12:58.
|