W drzwiach uderzył go mocny, obezwładniający zapach. Może na dole aromat był delikatny, ale bliżej dachu gęstniał, kumulował się i dojrzewał. Przemocą wdzierał się w nozdrza i wykręcał puste kiszki. Jajka na boczku...
Zszedł powoli, jakiś taki blady i przygarbiony bardziej niż zwykle, w zapiętej po szyję kurcie. Rzucił jedno krótkie, niechętne spojrzenie śniadającym i ulokował się na uboczu, zdaje się na tym samym zydlu, na którym siedział był wieczorem, a który jakoś przetrwał nocne zamieszanie.
Siedział tak, pocierał brodę, drapał się w kark i głowę, strzelał palcami. Wreszcie - skoro tylko Butterbur znów się gdzieś zakrzątał - wstał szybciej, niżby go kto mógł teraz podejrzewać i ponad ramionami sidzących porwał pół bochna i kwaterkę mleka. |