Amillay spała dość spokojnym snem, nie licząc przeszkadzających rozmów i krzątających się obok ludzi. Ledwo otworzyła oczy, podszedł do niej Matellus:
-Interesuje mnie ta tajemnicza choroba pustosząca te tereny. Znasz może ludzi, którzy by potrafili przystosować jej właściwości na nasze potrzeby? Może ty potrafisz? Wiesz, chodzi o to, że te stwory charakteryzują się ciekawymi zdolnościami bojowymi...
Kobieta zrobiła minę, która ewidentnie znaczyła, ze nie podziela zainteresowań mężczyzny. W duchu jednak wiedziała, ze gdy posiądzie większą moc magiczną będzie mogła kontrolować jeszcze gorsze stworzenia, bestie chaosu.
- Takie działania są ... paskudne i obrzydliwe! A co z uczciwą walka? Pyzatym choroba mogłaby się samo iście rozprzestrzenić i po naszych oddziałach, nie wspominając już o kobietach i dzieciach! Nie da się kontrolować choroby bez szczepionki lub dobrego zaklęcia a na to trzeba czasu, którego nie mamy... – powiedziała zdziwiona i zażenowana takim rozumowaniem jej towarzysza. Raptownie wstała i poszła na zewnątrz. Otarła twarz śniegiem, który orzeźwił ją nieco. Przyglądała się chwile zbierającym się ludziom. Postanowiła teraz nie myśleć o przeszłości. Choroba bardzo ją nurtowała, ciekawiło ja najbardziej jak dochodzi do zarażenia. Następnie wróciła do towarzyszy i przysłuchiwała się uważnie w przejmująca odpowiedzi Erma.
Podniosła swój niewielki dobytek, ruszyła z pozostałymi. Wtedy poczuła coś dziwnego, tak jakby ponownie śniła, poczuła te same uczucia co w ostatnim niepokojącym śnie...po którym zginęło dwóch jej towarzyszy...
I zobaczyła około dwudziestu zarażonych, zabijających bez skrupułów bezbronnych mieszkańców. Już szykowała się do czaru gdy nagle nieoczekiwanie zjawili się krasnoludowie. Ich sztandary powiewały na wietrze a okrzyki i bluźnierstwa rozległy się dookoła, odbijane echem od domów.
I tak oto wydawało by się kompletnie bezludzie, zmieniło się w teren wojenny. Amillay nie kryła zdumienia.
Ludzie biegali i krzyczeli, gdzieś indziej flaki jakiegoś zarażonego wyładowały na białym puchu, gdzieś ktoś właśnie umierał. Amillay chwyciła za swój mieczyk i już gdy miała ruszyć do walki, jedyny bliski jej z mieszkańców właśnie pożegnał się z życiem. Głowa Erma przekrzywiła się nienaturalnie, a martwe oczy skierowały się prosto na nią.
Garret pierwszy ruszył do ataku, kobieta posłuchała go od razu i zajęła się przerażonymi ludźmi, cały czas miała w zanadrzu czary. Nie było czasu na rozmyślania. Z tę częścią którą udało jej się zatrzymać przy sobie, szła dalej i zbierała następnych.
-Jestem magiem, nie uciekajcie! Ochronie was... razem mamy większą szansę... – krzyczała i im częściej to powtarzała coraz bardziej w to wierzyła. Chwyciła w ręce rozpłakane dziecko i oddała je jakiejś kobiecie. Okrążając pole bitwy zasłaniała mieszkańców własnym ciałem, aby móc w porę zainterweniować. Czar miała już przygotowany.
__________________ Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia... |