Tim
W większości wypadków wartownik przyłapany na braku czujności, taki zaskoczony czyimś przybyciem akurat na jego warcie – na ogół staję się ciutkę drażliwy. Fistaszki w tym względzie nie odstawały od schematu. Trzy czarne lufy, zwiastujące rychłą zagładę kalibru 5,56mm. Tylko ostatni z „wesołego” kwartetu spokojnie podszedł bliżej najbardziej wysuniętego w stronę Tropiciela strażnika i zatoczywszy w powietrzu kółko palcem rozkazał dwóm pozostałym rozglądać się w około. Ręka starszego mężczyzny powędrowała w stronę kabury z przedwojennym Browningiem HP. Surowa mina nadawała mu jaki taki wygląd przywódcy tego stada. Po chwili lustrowanania
Tima wychrypiał:
- nie wiem, jaki Jack Cię przysłał, nie kojarzę też żadnego Bennego. Więc lepiej módl się by Modo coś na ten temat wiedział inaczej Jony przerobi Cię na karmę dla Croca- – klepnął w ramię kapana i ruszył w stronę najbliższego namiotu.
Lufa M4 błyszczała złowrogo w blasku jedynego ogniska. Podobny błysk można było dojrzeć w oczach Jonesiego…
Po długiej chwili ciszy z namiotu, do którego wpełzł dowódca warty, wygramolił się żylasty facet o chłopięcej, choć lekko pomarszczonej twarzy. Zaraz za nim, prawie na czworakach wyszedł sporych gabarytów łysielec o szarej skórze. Gdy stanął górował nad chudym towarzyszem, ale też nad większością chłopaków chłopaków obozie.
Mniejszy, o lekko rozbieganym spojrzeniu przerzucił wzrok z Tima na dowódcę warty i z wymuszonym uśmiechem parsknął:
- Spoko James m się już tym zajmiemy, to ziomek ziomek bagien od naszego kumpla… - kiwnął głowa w stronę tropiciela.
Starszy mężczyzna jakby nie zwracając uwagi na jego mękolenie zadarł głowę do góry i spojrzał w oczy wielkoluda.
- Taa, Vinnie ma racje – swój ziom.- – odparł zdawkowo Modo.
Po czym dwaj kamraci przypominający Flipa i Flapa (tylko bez bandziocha wielkości cyrkowego bębna) ruszyli w stronę Tima.
Szaroskóry wielkolud wskazał w stronę stojącej z boku ciężarówki i wszyscy trzej podeszli do niej spokojnie.
Vince w miedzy czasie tłumaczył szeptem:
- Miło widzieć, że stary piernik Jack kogoś nam przysłał. Sorki za powitanie, ale nie wtajemniczaliśmy naszych compadres w nasze biznesy.- wyciągnął drgającymi palcami zmięta paczkę papierosów z kieszeni i odpalił jedną tanią lufę. Zaciągnąwszy się westchnął i kontynuował:
- Benny dojechał z nami praktycznie tutaj i dalej przesiadł się do naszej ekipy jadącej do Mobile. My musieliśmy tutaj zostawić parę rzeczy i jutro też tam jedziemy, wiec możesz się z nami zabrać. O samym grubasie nie warto dużo gadać. Wyczułem, że to cwaniak, ale traktował mnie jak swojaka wiec się dałem nabrać na rozrzedzoną morfinę i takie tam- wypuścił dym ustami, nerwowo przestępując z nogi na nogę.
- wolelibyśmy by bossi się o tym za bardzo nie dowiedzieli, jestem tutejszym specem od geografii a Modo to zajebisty kierowca – nie mają nikogo lepszego na trasy w okolicy Florydy, ale powiedzmy, że ich tolerancja też czasem się kończy, comprende ?-
Modo, oparty o ciężarówkę, lustrując Tima swymi zimnymi oczami powiedział cicho jakby na zakończenie:
-
jeśli chcesz możemy ruszać teraz, ale możemy się trochę przespać i coś zjeść przed wyjazdem…- - a tak, tak zapraszamy do namiotu, e fajeczkę może? - z głupim uśmiechem Vince wysunął rękę miętosząca paczkę sieczki w stronę tropiciela…
Axel
Tuman kurzu… właściwie tyle zostało po Red Whip w Jackson. Zresztą, co tu się dziwić, dostała, czego chciała i nawet nie chodzi tu o gamble a raczej o następny cel.
Wiecie to jest właśnie najważniejsze – cel, coś, co popycha nas do przodu mimo ruiny i gruzów w około. Coś, co sprawia, ze każdego ranka wstajemy i ruszamy na przód. Miłość, nienawiść, kasa… cokolwiek ważne jest by iść na przód – robić coś, a nie stać w miejscu i użalać się nad sobą.
Co prawda czasem się odechciewa – wiece muldy skażonego piachu, pożółkłe trawsko i gdzieś na horyzoncie czasem wychudłe zmutowane psisko.
Szczęściem piesio szybko zwiał unikając spotkania z większym kalibrem Axel, a Meridian wyrastało z zagruzowanej autostrady zaraz na rozdrożu między Birmingham a Mountgomery, dając, jaką taką nadzieje na normalny posiłek i może jakieś informacje.
Niestety po krótkich oględzinach Red zrozumiała, że banda smutasów w ruinach niewielkiego miasteczka, żyje głównie tylko i wyłącznie z gambli podróżnych zatrzymujących się w knajpie na rozdrożu.
Z tego miejsca – w miarę spokojnie, bo resztkami autostrad, dało się dostać nawet do Nowego Orleanu, lecz samo to miejsce, prócz jakiej takiej cysterny oleju napędowego, siatki z drutem kolczastym i zdezelowanego moteliku przerobionego na mordownie nie miało nic do zaoferowania. No może prócz smażonej na grillu iguany …
Wczesnym popołudniem Red miała już rozdroże za plecami prując z zawrotną prędkością – jakieś 40 km/h max – w stronę Atlanty. Nie było sensu bawić się na autostradzie, szczególnie ze podobno w okolicy Birmingham grasował jakiś gang, więc kobieta wybrała droge, na przełaj, przez bajeczne rozdroża Alabamy. Tak znaczy się więcej rachitycznych krzaczków, i kępki pożółkłej trawy.
Może Wam oszczędzę opisywania cztero godzinnej podróży w skwarze, w jednolitym krajobrazie, urozmaiconym co jakiś czas przejechaną jaszczurką co ?
Wystarczy powiedzieć, że dziewczyna miała już kapkę dość, gdy o zmierzchu dotarła do niewielkiej fabryczki przy starej spękanej asfaltowej drodze, jakieś 150 - 200 kilosów od Atlanty.
Niewielki komin strzelał do góry w niebo niczym, palec trupa, który przed śmiercią chciał zwrócić na siebie uwagę Najwyższego. Niewielki budynek przytulony do komina raził zdartym tynkiem i krwistą czerwienią nagich cegieł. Okna bez szyb spoglądały smutno na stojący obok budynku samochód – rozklekotany, ale dziwnie nie pasujący do tego obrazka, jakby znalazł się tutaj całkiem nie dawno…
Paul - e lornetkę, no nie, nie bardzo- młody spojrzał przez ramię w stronę świateł.
Chwila nie uwagi wystarczyła… wozem szarpnęło, rura wydechowa pierdnęła niczym jakiś mastodont i coś niemiłosiernie szczyknęło w metalowych kościach zawieszenia. W najlepszym wypadku poszła opona. Nie zmieniało to jednak faktu, że pojazd znieruchomiał i zamilkł.
Po chwili niezręcznej ciszy, i kilku bez efektownych próbach odpalenia silnika Mike zwiesił głowę i szepnął.
- przepraszam, wygląda na to, że się zesrało- podniósł wzrok na najemnika kończąc –
ale zaraz to naprawie – serio, spoko jest…- jednak mina mu trochę zrzedła, gdy zauważył, że Paul nawet nie patrzy w jego stronę. Chwilę wcześniej obserwowana grupa zatrzymała się, jakby po środku niczego. Teraz dwa jaśniejące punkty reflektorów, oderwały się od grupy i ruszyły w ich stronę…