Anderson, Kent, Wolf Peter usiadł i otworzył oczy. Wyglądał na młodszego od
Jamesa, mógł mieć jakieś 7-8 lat. Chcąc rozproszyć z powiek resztki snu, potarł je dziecinna dłonią.
Wreszcie spojrzał na swoją rączkę. Potem na siebie i skurczony do obecnych rozmiarów mundur. Wreszcie popatrzył szczerze w oczy
Kentowi. Rozejrzał się powoli. I znów spojrzał na
Kenta zagubionym wzrokiem.
-
Kim jesteś? Gdzie moja mama? – zachlipał cichutko.
James potarł z namysłem czoło. Faktem bezsprzecznym było, że pod wpływem jakieś siły (być może najnowszej broni) zostali zamienieni w dzieci. Mimo to jednak
Kent był świadomy swojej osobowości, pamiętał przeżycia... Był więc dorosłym zamkniętym w ciele dziecka – ot częsty motyw amerykańskich komedii przestał być fikcją. Jednakże coś więcej stało się w
O’hrurgiem. Ten bowiem nie tylko wyglądał na dzieciaka, ale też tak się zachowywał.
- Majorze, ja...
Nie wiedział od czego zacząć, sam wciąż miał mętlik w głowie.
Przerwał, bo buzia chłopca rozpromieniła się.
-
Tak, bawiliśmy się w wojsko! Ja byłem majorem. Ty też tam byłeś? Z jakiej dzielnicy jesteś? –
Peter na czworakach przysunął się bliżej –
Tata pozwolił ci wziąć swój mundur? Mój nigdy by się nie zgodził, chociaż jego i tak nie ma ciągle w domu...
Nagle chłopak zamilkł. Niedaleko z dżungli ich uszu doszedł bowiem inny dziecięcy krzyk.
– Aaaaaaaaaaaaaaa!
Kilkulatek zerwał się na równe nogi. Jego pyzata buzia wyrażała zdecydowanie. Gestem dowódcy wskazał pobliskie krzaki i krzyknął:
-
Terroryści napadli! Musimy odbić jeńców. Za mnąąąą!!!
Nie patrząc na
Jamesa,
Peter co sił w krótkich nóżkach pognał w kierunku, z którego dochodziło wołanie.
Tymczasem drugi z chłopców stał przez chwile, próbując zebrać myśli.
„ Co tu się dzieje?!”
Rozumiejąc, że zaraz straci małego
majora z oczu,
Kent powziął szybką decyzje i ruszył za nią. Jedno wszak było pewne: nie powinni się rozdzielać.
Gdy wreszcie
Peter przystanął,
James dostrzegł w zaroślach przed nimi dwójkę kolejnych dzieciaków.
Chłopca i dziewczynkę. Coś był znajomego w wielkich ciemnych oczach tej drugiej, gdy patrzyła na niego ze zdziwieniem. Chłopak natomiast zbyt był zajęty chuchaniem na swoją rękę.
-
Ha! Mam cię terrorystko! – krzyknął z satysfakcją
O’hrurg do Kate –
Zostaw go, bo... bo cię rozstrzelam! W wojsku nie ma miejsca dla kobiet!
Lane, Scott, Straffey Jake podrapał się z namysłem w głowę. To, co działo się wokół niego, było zbyt realistyczne i trwało za długo, aby być tylko snem. Wyglądało na to, że on i towarzyszący mu żołnierze zostali zamienieni w dzieci. Tylko dlaczego on zdawał sobie z tego sprawę, a tamci zupełnie zdziecinnieli? To było zagadką, która zapewne wyjaśni się dopiero w przyszłości...
Zamiast jednak rozwiązywać zagadki
Scott i Straffey mieli pustkę w głowie. Bo jak zinterpretować, to co przed chwilą zobaczyli? Wyczarowany przez
Lanego aniołek zbyt długo krążył nad głową małego blondasa, żeby mogli uznać go za przywidzenie.
Pocierając swoje miękkie niczym puch włoski,
Charles spojrzał w niebo, próbując wypatrzyć stworzonko, które przed chwilą wzleciało ku słońcu.
Mrużąc oczy w ostrym świetle chłopak patrzył do góry.
Coś... coś tan było. Wysoko. Jakiś kształt. Kształt ten przybliżał się, lecąc w dół prosto na trojkę dzieciaków. Gdy ogromny cień padł na polankę pośród której stali, wszyscy go dostrzegli. Wielki... szczególny kształt.
Nagle
Lane omal nie zachłysnął się powietrzem uświadamiając się, że widział już parokrotnie w książkach stworzenie rzucające ów wyjątkowy cień.
- TO SMOOOK!!! Faktycznie. Kilkunastometrowa bestia pikowała wprost na nich. Potężna, wyposażona w garnitur straszliwych zębisk paszcza otworzyła się.
-
Zalaz zionie ogniem! – wyseplenił przerażony
Charles. Tak bardzo się bał, tak bardzo, bardzo... bardziej niż wtedy, gdy tata przyszedł z pasem do jego pokoju...
Wytrąciwszy prędkość bestia zawisła jakieś kilkanaście metrów nad głowami chłopców. Czuli na twarzy wiatr z potężnych, mielących powietrze skrzydeł.
- GRRRRAAAAAAAAUUUURRRR!!!
Usłyszeli straszliwy ryk smoka, a zaraz potem coś błysnęło w jego paszczy. Cała gama refleksów... To nie był ogień, to... bańki!
Mydlane bańki wystrzeliły w powietrze, by po chwili zacząć opadać ku ziemi, akurat tam, gdzie stali chłopcy. Aż trudno było oprzeć się, by nie pobawić się w ich zbijanie...
Tymczasem smok zatoczył jeszcze okrąg w powietrzu, mrugnął porozumiewawczo okiem do
Scotta i... odleciał w kierunku wielkiej góry. Wkrótce zasłoniły go też drzewa.