Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-07-2008, 13:46   #34
MigdaelETher
 
MigdaelETher's Avatar
 
Reputacja: 1 MigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwu
Free ( R88, Ep, Ef )

Skonfundowany Brendan spoglądał to na swego, cudem odnalezionego druha to w głąb korytarza, gdzie przed chwila zniknął tajemniczy jegomość. Z ciężkim westchnieniem, człowieka, który daje za wygraną, McAlpin zaczął uważniej przysłuchiwać się opowieści młodego pianisty. Clarence Aspen, Szkot zmusił swój mózg do wysiłku. Juz po chwili zaczęły napływać wspomnienia, uzupełniane relacją młodzieńca. Wojna, praca w wojskowym lazarecie. Smród gnijących pod wpływem gangreny ciał. Krzyki rannych i jęki umierających. Jakże jego obecne życie różniło się od tego z przed kilku lat. Dr McAlpin był człowiekiem, obciążonym pokaźnym bagażem doświadczeń. Lukrecja spoglądała na młodego Clarenca z mieszanką współczucia i sympatii. W jej dużych, ciemnych oczach zapłonęły małe iskierki. Nie umknęło to uwadze, już i tak poirytowanego Szkota.

Ach... Ten babski instynkt opiekuńczy - Brendan zaklął w myślach.

- Panie Clarencie, jest mi niezmiernie przykro... nie wiem co powiedzieć - Lukrecja położyła swoja drobna rączkę na oparciu wózka, tuz przy dłoni pianisty - Ale pana hart ducha i optymizm są doprawdy imponujące.

- Droga panno Lukrecjo tego, obecny tu doktor nie zdołał mi wyciąć - filuternie uśmiechnął się Aspen, puszczając oczko do dziewczyny.

Lukrecja zachichotała jak podlotek, na którego wyglądała. Wnętrzności Szkota skręciły się, by po chwili podejść mu do gardła. Zazdrość, to zaiste, okropne uczucie...

- Brendanie co z Ciebie za gospodarz?! Każ podać herbatę, Pan Clarenc z pewnością jest zmęczony po podroży. Ja również chętnie bym się napiła, po tej niefortunnej wizycie w Fundacji Eutanatosów. - młoda dama skarciła swego towarzysza.

Mc Alpin z kwaśną miną ruszył w kierunku holu, kiedy nagle do ich uszu dobiegły podniesione głosy.

Stojąca na zewnątrz Rebeka powoli traciła cierpliwość. Jej argumenty, prośby, ba nawet groźby zdawały się nie robić wrażenia na postawnym mężczyźnie w ciemnozielonej liberii.




Przebrzydły służbista, odemknął tylko lekko wielkie dębowe drzwi i z niewzruszonym spokojem powtarzał:

- Madame, doktor dzisiaj nie przyjmuje. Proszę przyjść jutro o godzinie czternastej albo zostawić swój bilecik.


***


Albreht Moroui siedział wygodnie w wielkim skórzanym fotelu, w kancelarii swojego znajomego mecenasa Rozepour. Tęgi jegomość w małych, okrągłych okularkach z zapałem kartkował jakieś dokumenty.

- Mówię panu, panie Moroui, to niezywkle fasscynujaca ssprawa! - wyseplenił grubasek, ocierając pot z czoła kraciastą chusteczką - Wczoraj ujęto podejrzanego, o te wssysstkie makabryczne ssprodnie!

Przerzucił kilka kolejnych kartek.

- To niejaki Raymond Sscott, robotnik z Wchitechapel - perorował prawnik, czytając dokumenty - Ujęto go nad wybebessom ciałem jakiejś kolejnej kurewki. Brak motywów i narzędzia ssrodni. Jak dla mnie, ssprawa oczywissta, ssukają kossła ofiarnego.

- Drogi Rozepour, tu masz pieniądze... wybronisz chłopaka, wierzę w twoje umiejętności - młody, ciemnowłosy mężczyzn rzucił niedbale pękaty woreczek między zaściełające biurko papiery. - Ty go wybronisz... a ja osadzę... zobaczymy czy jest tak naprawdę niewinny.

Ciarki przeszły po plecach grubiutkiego prawnika, kiedy spojrzał na odsłonięte w uśmiechu zęby swojego klienta.

Cóż za okropna choroba lub wypadek mogła je tak zdeformować... Rozepour bał się zapytać.


***


Przez głowę Evlyn przelewały się potoki myśli, jej umysł i dusze szarpały rozmaite rozterki. Powóz przemierzał ulice Londynu. Może rozmowa z ojcem coś wyjaśni, a nawet jeżeli nie to chwila spędzona w czułych ojcowskich objęciach ukoi skołatane nerwy. Rezydencja Hrabiego Georga Cranfielda Berkeleya mieściła się na przedmiesciach zachodniej części Londynu, była naprawdę imponująca i dość niespotykana. Orientalne zdobienia oraz cztery niewielkie, strzeliste wieżyczki, przywodziły na myśl zamki z opowieści pięknej bajarki Szeherezady. Kiedy stangret zatrzymał powóz i otworzył drzwiczki na dworze panował już delikatny półmrok, o tej porze roku dzień szybko ustępował swojej cichej, mrocznej siostrze nocy. Evelyn weszła po marmurowych schodach i ujęła w dłoń kołatkę. Oczy mosiężnego lwa, wykonane z czerwonych kryształów patrzyły na nią złowróżbnie. Po kilku uderzeniach drzwi otworzyły się i stanął w nich postawny mężczyzna o śniadej karnacji i starannie wypielęgnowanym, sumiastym wąsie. Omar, kamerdyner ojca.

- Witam pani Hrabino. Czym mogę służyć? - skłonił się, z gracją.

- Omarze powiadom proszę ojca, że przyjechałam i chce się z nim widzieć. - kobieta zrobiła krok w kierunku wejścia, jednak, ku je zaskoczeniu służący nie cofnął się, lecz stał wyprostowany zagradzając jej drogę.

- Pana nie ma, jest mi niezmiernie przykro. Wraz z siostrą i szwagrem pani wyjechali i wrócą dopiero w przyszły poniedziałek. Czy coś przekazać ? - dziewczyna zacisnęła usta, cóż za dziwne i niestosowne zachowanie, tak niepodobne do starego, dobrego Omara.

Gdyby nie to, że dzisiejszy dzień wyssał z niej resztki, nadwątlonych, ostatnimi wydarzeniami sił, pewnie zażądałaby wpuszczenia do domu i obszernych wyjaśnień. Zamiast tego zrezygnowana, pożegnała zimno służącego i wsiadła do powozu... może kolacja i kolejny kieliszek czegoś mocniejszego trochę ją pokrzepią. W tej chwili biedna Evelyn, miała wrażenie, że cały świat w koło snuł jakąś szalona intrygę, a ona biedna była jej ofiarą.

Z okna na piętrze, zza lekko uchylonej krwistoczerwonej, aksamitnej zasłony, całą scenę śledził mężczyzna.




Hrabia George Cranfield Berkeley nie był już młodzikiem, wciąż jednak trzymał się prosto i elegancko. Jego długie, śniade palce skubały nerwowo mankiet marynarki o orientalnym kroju. Lamówka którą ją wykończono haftowana była w skomplikowane, przywodzące na myśl węże, wzory.

- I co my teraz, z tym wszystkim zrobimy...? - Berkeley mruknął sam do siebie, patrząc na wsiadającą do powozu Evelyn.
 
__________________
Zagrypiona...dogorywająca:(

Ostatnio edytowane przez MigdaelETher : 14-07-2008 o 15:29.
MigdaelETher jest offline