Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-07-2008, 18:36   #31
 
Ratkin's Avatar
 
Reputacja: 1 Ratkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwu
Doktor McAlpin prowadził swoją, drobną podopieczną przez należący do niego klub. Trzymając pod rękę Lukrecję starał się iść w miarę wolno, nie chcąc by wyczuła jego pośpiech. Organizm doktora zaczynał domagać się kolejnej dawki środków, od których był uzależniony. Walka z nałogami była ciężka. Choć w ostatnim czasie, Brendan stoczył kilka bohaterskich starć z głodem morfinowym, wiedział, że dziś nie może już pozwolić sobie na choćby drobną pomoc swojego Geniuszu. Użytych tego dnia kilka drobnych efektów magycznych powoli nakładało się na siebie. Doktor nie mógł liczyć, że użycie kolejnego nie będzie kosztowało go zbyt wiele. W jego umyśle zalęgło się pytanie do samego siebie. Na ile to jego osobista, podświadoma potrzeba zażycia „leków” zdeterminowała przekonanie, że trzeba podać Lukrecję badaniom, wymagającym powrotu do jego domostwa? Postanowił nie dać po sobie nic poznać. Usunął z pamięci wszelkie znamiona nałogu przywołując kolejny tkwiący w podświadomości sygil. Mimo, że uczucie głodu zniknęło, pozostał w zamian pewien wyrzut sumienia…

Z rozterki wyrwał go dysonans, jakiego doznał zaraz po wkroczeniu go głównej sali klubu. Do jego uszu dobiegała muzyka. Od czasu zatargu z Kultystami Ekstazy klubu nie raczył odwiedzić żaden artysta z wyższych sfer, co spowodowało, że fortepian został zdegradowany do roli zwykłego elementu wystroju. W ciągu ostatnich miesięcy odegrał tylko jedną poważniejszą rolę. Jeden z stałych bywalców, zaprosił do klubu, sprowadzoną przez siebie grupę czarnoskórych niewolników grających na rozmaitych rodzajach bębnów i innych instrumentach ludowych. Murzyni użyli wtedy fortepianu jako podestu dla swojego występu. Brendan kazał uwiecznić to zdarzenie na dagerotypie i posłać do fundacji Kultystów. Do dziś nie mógł przeżyć, że nie było mu dane oglądać oburzonych min tych bufonów.

Melodia, obficie doprawiana fałszywymi nutami, wydobywająca się z instrumentu nie pozostawiała Brendanowi żadnych wątpliwości, kogo ujrzy za pulpitem.

-Lukrecjo, widzę, że mamy gościa. Ten oto nietuzinkowy jegomość to mój stary kompan, sir…-doktor zaniemówił w pól słowa. Nie chodziło oto, że nie mógł sobie przypomnieć imienia swojego przyjaciela sprzed lat. Znał go, był tego pewien, choć nie mógł sobie o nim nic przypomnieć. Widział, że jest kaleką – to widział, jednak nie mógł przypomnieć sobie, w jaki sposób biedak stracił obie nogi. Odnośnie tego jednego człowieka w pamięci Brendana ziała wielka czarna dziura. Co gorsza ich gość właśnie ich zauważył i zaczął zbliżać się do końca granego utworu.

-Ależ nie trudź się eee… stary przyjacielu. Ten stary rupieć jest nie dość, że rozstrojony to jeszcze przeklęty przez tuzin kipiących nienawiścią artystów. Takiemu ładunkowi emocjonalnemu nie oprze się nawet twój talent!-na twarzy Brendana zagościł jowialny uśmiech, zadowolonego z siebie idioty, który nie znikł nawet kiedy zaczął cedzić konspiracyjnym szeptem słowa kierowane do Lukrecji.

-Moja droga, nie wymagaj ode mnie, żebym teraz wyjawił przyczyny mojego postępowania. Wyobraź sobie, że w futerale gdzie trzymasz swoją ulubioną porcelanową lalkę ktoś w ramach głupiego dowcipu zostawił, no nie wiem, karteczkę z napisem „HAHA” właśnie, gdy chciałaś ją komuś pokazać!- próbował rozpaczliwie wyjaśnić Lukrecji, na twarzy której malowało się rosnące zdziwienie, o co w tym wszystkim chodzi.

-Ja tego człowieka znam, ale nie pamiętam jak się nazywa i kim jest! Urok jakiś albo, co gorsza…Lukrecjo, zawsze jesteś taka wygadana, proszę zrób coś! Potem Ci to wszystko wyjaśnię-Brendan zauważył, że Lukrecja gniewnie zmarszczyła brwi i zadarła swój nosek. Śliczny, drobny nosek musiał przyznać. Jednak obecnie dla Brendana ten delikatny grymas oznaczał tyle, że później czeka go duuuużo tłumaczeń.

Lukrecja radośnie wyprzedziła swojego opiekuna. Nadmiernie odpychający gest, jakim wyrwała ramię z delikatnego uchwytu Brendana podbił cenę, jaką będzie musiał zapłacić za odegranie tego przedstawienia. Nie skończy się na kupnie kolejnej porcelanowej lalki do wciąż rosnącej kolekcji. Mała Lukrecja podeszła do siedzącego za fortepianem mężczyzny. Z radosną, dziewczęcą pewnością przedstawiła się, tak by nieznajomy musiał odpowiedzieć tym samym. Zarazem ściągając z Brendana powinność przedstawienia ich sobie. Naturalny czar i wdzięk Lukrecji dawały jej specyficzny immunitet w wypadku takich drobnych nagięć etykiety. Brendan poczuł ukłucie zazdrości. Nie lubił, kiedy uśmiechała się do nieznajomych z mieszanką dziecięcej ufności i kokieterii typowej dla dziewcząt wyglądających na młodsze niż są w rzeczywistości. Doktor podejrzewał, że na jego twarzy maluje się właśnie standardowa w takich sytuacjach, kiedy zmuszony był to oglądać – zazdrość.

-Nie wiedziałam, że doktor Brendan ma w gronie przyjaciół tak utalentowanych muzyków. Może opowie nam pan o tym przy popołudniowej herbatce? To zapewne nie tuzinkowa historia, a doktora Brendana tak trudno namówić na wspominki o jego podróżach.-bezczelnie dodała tak, by usłyszał to McAlpin. Świadom, że Lukrecja dobrze wie, jaki tryb życia prowadził podczas wypraw po krajach orientu. Zresztą nawet gdyby nie wiedziała, to plotkami, po publikacji jego książek, żyło pół oczytanego Londynu…

Nagle, ktoś bezceremonialnie szturchnął Brendana w plecy. Kiedy obrócił się, zobaczył przed sobą niechlujnie ubranego służącego, którego za nic nie mógł sobie przypomnieć. Służący trzymał w ręku bilecik, który bezceremonialnie wręczył a raczej bezczelnie wepchnął Brendanowi do ręki. Poczym odwrócił się i ruszył do wyjścia.

Doktor spojrzał na trzymany w ręku papierek, na którym elegancką czcionką napisane było:


HA.HA.


Zdezorientowany Szkot obejrzał się ponownie za niezidentyfikowanym służącym opuszczającym właśnie pomieszczenie.

-Przepraszam, można prosić o podanie herbaty dla trzech osób?-rzucił za nim niepewnym głosem.

-Sam se zrób-odrzekł duch paradoksu poczym wraz z trzymanym przez Brendana bilecikiem zniknął.
 
Ratkin jest offline  
Stary 08-07-2008, 13:55   #32
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Powóz zatrzymał się przed budynkiem Białej Fundacji. Rebeka spojrzała przez okno na znajome mury. Kilkakrotnie odwiedzała to miejsce. Głównie, żeby spotkać się ze swoją córką. Kobieta westchnęła ciężko na samo wspomnienie swojej małej Violet. Łzy same napłynęły do oczu. A przecież obiecała sobie, że nie będzie płakała. Łzy nie przywrócą życia jej dziecku.
Stangret otworzył drzwi. Pani Aitken otarła wilgotny policzek chusteczką. Wysiadła z powozu.

Wyprostuj się!! Pierś do przodu!! Zganiła się w myślach.

Prężnym krokiem ruszyła do drzwi. Ujęła wielką kołatkę w dłoń i zastukała. Po chwili drzwi otworzyły się.
Proszę… – głos uwiązł Rebece w gardle. Odkaszlnęła. – Proszę powiadomić pannę Whitehous, iż przybyła pani Rebeka Aitken.
Niestety, panienki nie ma. – odparła służąca.
Rebeka zamrugała pytająco oczami.
I co ja teraz pocznę?? Zapytała samą siebie.
Panienka Lukrecja jest z doktorem McAlpinem. Proszę chwileczkę poczekać. Przyniosę bilecik z adresem jego klubu. – wręczyła Rebece karteczkę z adresem. – Tam na pewno pani ją znajdzie.
Dziękuję – odparła cicho pani Aitken i ruszyła z powrotem do powozu. Stangret otworzył drzwi i pomógł kobiecie wejść do środka. Sam usadowił się na koźle.

Strzał z bata i konie ruszyły. Pojazd kołysał się na brukowanych ulicach Londynu. Z dwojga złego, to lepsze niż kurz. Pomyślała Rebeka.

Stolica imperium, w którym nigdy nie zachodziło słońce, wydawała się ponura, przytłaczająca. Ale może to tylko takie złudzenie. Może tylko dla Rebeki miasto takim było. Widziała przez okno śmiejących się ludzi. Przechadzających się. Oglądających witryny sklepowe. Dla tych wszystkich ludzi to miasto było piękne. A dla niej?? Dla niej też kiedyś było piękne. Czas uleczy rany.

Powóz stanął. Lady Aitken podeszła do drzwi. Wyciągnęła dłoń, by zastukać, ale cofnęła ją spoglądając jeszcze raz na bilecik.

Klub dla dżentelmenów…

Kobieta wzięła głęboki oddech i zastukała do drzwi. Jakież było zdziwienie lokaja, gdy nie czekając na zaproszenie lady Aitken weszła do środka.
Ależ, madame…– zaczął mężczyzna, ale Rebeka przerwała mu w pół słowa.
Proszę zaprowadzić mnie do doktora Bernarda McAlpina!! – powiedziała stanowczo.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny

Ostatnio edytowane przez Efcia : 08-07-2008 o 21:16.
Efcia jest offline  
Stary 09-07-2008, 09:20   #33
 
Eperogenay's Avatar
 
Reputacja: 1 Eperogenay nie jest za bardzo znanyEperogenay nie jest za bardzo znany
Clarence Aspen, już w swoim młodym wieku utalentowany przecież muzyk rozgrzewał palce. To było takie proste, wyciągnąć kilkoma ruchami palców emocje na wierzch i wtłoczyć je w zmysły słuchu słuchaczy. Nie przeszkadzało mu, że instrument, na jakim przyszło mu grać był strojony chyba przez przypadek. Wyciągał z niego dokładnie tyle, ile było potrzeba by zwrócić na siebie uwagę przyjemną, nie zaś odstraszającą grą.

Pomiędzy muzyką, jaką zabawiał słuchaczy, wychwytywał słowa. Najpierw jedno, potem dwa. „Lukrecjo”... Słuchał, nie, tego głosu z niczym nie mógł pomylić. To ten głos słyszał w najgorszych koszmarach...

Ból, niesamowity, rozsadzający ciało i umysł ból. Żadne lekarstwa, jakimi dysponował prowizoryczny szpital polowy nie mogły pomóc, w dodatku jak na złość wszelkie przedmioty mogące pomóc mu zwalczyć ból poprzez popadnięcie w agonię, trzymano od niego z daleka. Krzyk, jego? Któregoś z towarzyszy broni? Płacz, zgrzytanie zębów, modlitwy. Znów krzyk.

Czy to były minuty? Godziny? Tygodnie? Miesiące? A może lata? Nie miał pojęcia, czasoprzestrzeń wywinęła orła i upadła w progu postrzegania, zostawiając miejsce galopującemu bólowi, który rozsadził się w nim niczym na kanapie, wypełniając każdy cal jego ciała. Nadzieja. Powtarzane wszystkim i wszędzie dookoła proste słowa, dające nadzieję: „Wszystko będzie dobrze, będziesz zdrów. Wrócisz jeszcze do tego, co kochasz.”

Koniec. Jak każde dziecko wchodzi w wiek, w którym rozpoczyna się nauka tego, że w życiu coś może ci dokopać tak, że się nie pozbierasz, tak teraz do niego wszedł ktoś by go skopać i zniszczyć nadzieję na wszystko... Doktor Brendan Mc Alpin.

Niech go szlag, jak można postawić człowieka przed takim dylematem? Pierwsza część pytania była taka prosta. „Czy chcesz żyć, czy nie?” Tak, wybór był oczywisty. Jednak późniejsze słowa powiedziane z wahaniem niszczyły wszystko. „Wdało się zakażenie, zbyt późno usunięto odłamki. Twoje nogi są nie do uratowania, ale jeśli szybko podejmiesz decyzję o amputacji, da się ocalić twoje życie...” Czy lekarzy nie uczono przekazywania złych wieści?

Jak zaprzyjaźnić się z kimś, kto odbiera ci nadzieję? To proste, musi dać ci coś w zamian. To było takie proste. Siedzenie razem i rozmawianie. O przyszłości. Perspektywach, marzeniach. No, to ostatnie ze względu na niemożliwość brania udziału w ulubionym sporcie miało niestety posmak goryczy, lecz odnajdywanie nowego celu w życiu było trudne.

Niesamowite. Doktor pierwszy zwrócił mu uwagę na to, że przecież wśród ulubionych czynności z dzieciństwa były rozmowy przy pianinie, na którym jako chluba rodziców musiał nauczyć się grać. To on też zwrócił mu uwagę, że przy fortepianie nie potrzeba przecież biegać. Nie było wyjścia, spróbował... ucieczka od jednej wojny spowodowała wpadnięcie w sam środek drugiej. To doprawdy niesamowite, że tamta wojna, która zabrała mu marzenia związane ze sportem, wepchnęła go w drugą, która okazała się dawać nadzieję, że w świecie jeszcze jest sens dla wojen.

- Lukrecja, cóż za wspaniałe imię. Doktor zapewne pamięta o tym, jak kiedyś poprowadził młodego żołnierza na ścieżkę salonów i muzyki... – No tak, wyślizgiwanie się z pamięci innych stało się jego nawykiem, od kiedy musiał sam o siebie dbać, z daleka od opiekuńczych skrzydeł, jakimi został otoczony podczas studiów muzycznych...To on miał przecież zapamiętywać innych, nie oni jego. Jak to było? Zrzucanie swego drobnego kamuflażu? Ach tak. Ostatnie ich przypadkowe spotkanie, kiedy doktor co prawda nie miał czasu na dłuższą dyskusję, ale dowiedział się o „przyszłości” swojego dawnego pacjenta, to już ile? Rok? Dwa lata? Wystarczyło spojrzeć doktorowi w oczy by niewielka mgiełka otaczająca osobę młodego muzyka zaczęła się powoli rozwiewać, w miarę jak Clarence przedstawiał Lukrecji, na którą nie mógł przecież nie zwracać uwagi, kolejne fakty z ich znajomości. Kolejne dosłyszane wspomnienia o sławnym muzyku, jakieś nagłówki gazet, kilka wzmianek tu i tam na salonach. Wszystko miało do niego wrócić, kiedy muzyk ów postanowi nie mieć przed dawnym przyjacielem tajemnic.

Jakże cudowna młoda dama z tej Lukrecji. Roztaczała wokół siebie urok, jaki dla tak młodej osoby wydawał się nienaturalny. Dlatego zaczął zwracać na jej zachowanie baczniejszą uwagę. No i – dodał w myślach z rozbawieniem - nie patrzyła na niego z góry jak wszyscy.
– Nie wszystkie podróże muszą nieść ze sobą szczęśliwe wspomnienia. Lecz jeżeli oczywiście doktor nie ma nic przeciwko temu z radością do was dołączę. Przebyłem długą drogę, choć złośliwcy powiadają, że przecież mam kółka... - Spojrzenie jakby od niechcenia odszukało szepczącego właśnie do innego jegomościa „amatora”, który swoimi palcami zbezcześcił tak wspaniały instrument, na którym przyszło mu zagrać. Cóż, dżentelmeni lubią szeptać po kątach, zapominają jednak czasem, że ściany mają uszy...
 
__________________
* All those who would hold Magic's Power must then pay Magic's Price.
* (...)Had Vanyel with his dying breath commanded trees to slay?
* Earth and water, air and fire, mold thy power to my desire!
* Zhai'helleva!
Eperogenay jest offline  
Stary 13-07-2008, 13:46   #34
 
MigdaelETher's Avatar
 
Reputacja: 1 MigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwu
Free ( R88, Ep, Ef )

Skonfundowany Brendan spoglądał to na swego, cudem odnalezionego druha to w głąb korytarza, gdzie przed chwila zniknął tajemniczy jegomość. Z ciężkim westchnieniem, człowieka, który daje za wygraną, McAlpin zaczął uważniej przysłuchiwać się opowieści młodego pianisty. Clarence Aspen, Szkot zmusił swój mózg do wysiłku. Juz po chwili zaczęły napływać wspomnienia, uzupełniane relacją młodzieńca. Wojna, praca w wojskowym lazarecie. Smród gnijących pod wpływem gangreny ciał. Krzyki rannych i jęki umierających. Jakże jego obecne życie różniło się od tego z przed kilku lat. Dr McAlpin był człowiekiem, obciążonym pokaźnym bagażem doświadczeń. Lukrecja spoglądała na młodego Clarenca z mieszanką współczucia i sympatii. W jej dużych, ciemnych oczach zapłonęły małe iskierki. Nie umknęło to uwadze, już i tak poirytowanego Szkota.

Ach... Ten babski instynkt opiekuńczy - Brendan zaklął w myślach.

- Panie Clarencie, jest mi niezmiernie przykro... nie wiem co powiedzieć - Lukrecja położyła swoja drobna rączkę na oparciu wózka, tuz przy dłoni pianisty - Ale pana hart ducha i optymizm są doprawdy imponujące.

- Droga panno Lukrecjo tego, obecny tu doktor nie zdołał mi wyciąć - filuternie uśmiechnął się Aspen, puszczając oczko do dziewczyny.

Lukrecja zachichotała jak podlotek, na którego wyglądała. Wnętrzności Szkota skręciły się, by po chwili podejść mu do gardła. Zazdrość, to zaiste, okropne uczucie...

- Brendanie co z Ciebie za gospodarz?! Każ podać herbatę, Pan Clarenc z pewnością jest zmęczony po podroży. Ja również chętnie bym się napiła, po tej niefortunnej wizycie w Fundacji Eutanatosów. - młoda dama skarciła swego towarzysza.

Mc Alpin z kwaśną miną ruszył w kierunku holu, kiedy nagle do ich uszu dobiegły podniesione głosy.

Stojąca na zewnątrz Rebeka powoli traciła cierpliwość. Jej argumenty, prośby, ba nawet groźby zdawały się nie robić wrażenia na postawnym mężczyźnie w ciemnozielonej liberii.




Przebrzydły służbista, odemknął tylko lekko wielkie dębowe drzwi i z niewzruszonym spokojem powtarzał:

- Madame, doktor dzisiaj nie przyjmuje. Proszę przyjść jutro o godzinie czternastej albo zostawić swój bilecik.


***


Albreht Moroui siedział wygodnie w wielkim skórzanym fotelu, w kancelarii swojego znajomego mecenasa Rozepour. Tęgi jegomość w małych, okrągłych okularkach z zapałem kartkował jakieś dokumenty.

- Mówię panu, panie Moroui, to niezywkle fasscynujaca ssprawa! - wyseplenił grubasek, ocierając pot z czoła kraciastą chusteczką - Wczoraj ujęto podejrzanego, o te wssysstkie makabryczne ssprodnie!

Przerzucił kilka kolejnych kartek.

- To niejaki Raymond Sscott, robotnik z Wchitechapel - perorował prawnik, czytając dokumenty - Ujęto go nad wybebessom ciałem jakiejś kolejnej kurewki. Brak motywów i narzędzia ssrodni. Jak dla mnie, ssprawa oczywissta, ssukają kossła ofiarnego.

- Drogi Rozepour, tu masz pieniądze... wybronisz chłopaka, wierzę w twoje umiejętności - młody, ciemnowłosy mężczyzn rzucił niedbale pękaty woreczek między zaściełające biurko papiery. - Ty go wybronisz... a ja osadzę... zobaczymy czy jest tak naprawdę niewinny.

Ciarki przeszły po plecach grubiutkiego prawnika, kiedy spojrzał na odsłonięte w uśmiechu zęby swojego klienta.

Cóż za okropna choroba lub wypadek mogła je tak zdeformować... Rozepour bał się zapytać.


***


Przez głowę Evlyn przelewały się potoki myśli, jej umysł i dusze szarpały rozmaite rozterki. Powóz przemierzał ulice Londynu. Może rozmowa z ojcem coś wyjaśni, a nawet jeżeli nie to chwila spędzona w czułych ojcowskich objęciach ukoi skołatane nerwy. Rezydencja Hrabiego Georga Cranfielda Berkeleya mieściła się na przedmiesciach zachodniej części Londynu, była naprawdę imponująca i dość niespotykana. Orientalne zdobienia oraz cztery niewielkie, strzeliste wieżyczki, przywodziły na myśl zamki z opowieści pięknej bajarki Szeherezady. Kiedy stangret zatrzymał powóz i otworzył drzwiczki na dworze panował już delikatny półmrok, o tej porze roku dzień szybko ustępował swojej cichej, mrocznej siostrze nocy. Evelyn weszła po marmurowych schodach i ujęła w dłoń kołatkę. Oczy mosiężnego lwa, wykonane z czerwonych kryształów patrzyły na nią złowróżbnie. Po kilku uderzeniach drzwi otworzyły się i stanął w nich postawny mężczyzna o śniadej karnacji i starannie wypielęgnowanym, sumiastym wąsie. Omar, kamerdyner ojca.

- Witam pani Hrabino. Czym mogę służyć? - skłonił się, z gracją.

- Omarze powiadom proszę ojca, że przyjechałam i chce się z nim widzieć. - kobieta zrobiła krok w kierunku wejścia, jednak, ku je zaskoczeniu służący nie cofnął się, lecz stał wyprostowany zagradzając jej drogę.

- Pana nie ma, jest mi niezmiernie przykro. Wraz z siostrą i szwagrem pani wyjechali i wrócą dopiero w przyszły poniedziałek. Czy coś przekazać ? - dziewczyna zacisnęła usta, cóż za dziwne i niestosowne zachowanie, tak niepodobne do starego, dobrego Omara.

Gdyby nie to, że dzisiejszy dzień wyssał z niej resztki, nadwątlonych, ostatnimi wydarzeniami sił, pewnie zażądałaby wpuszczenia do domu i obszernych wyjaśnień. Zamiast tego zrezygnowana, pożegnała zimno służącego i wsiadła do powozu... może kolacja i kolejny kieliszek czegoś mocniejszego trochę ją pokrzepią. W tej chwili biedna Evelyn, miała wrażenie, że cały świat w koło snuł jakąś szalona intrygę, a ona biedna była jej ofiarą.

Z okna na piętrze, zza lekko uchylonej krwistoczerwonej, aksamitnej zasłony, całą scenę śledził mężczyzna.




Hrabia George Cranfield Berkeley nie był już młodzikiem, wciąż jednak trzymał się prosto i elegancko. Jego długie, śniade palce skubały nerwowo mankiet marynarki o orientalnym kroju. Lamówka którą ją wykończono haftowana była w skomplikowane, przywodzące na myśl węże, wzory.

- I co my teraz, z tym wszystkim zrobimy...? - Berkeley mruknął sam do siebie, patrząc na wsiadającą do powozu Evelyn.
 
__________________
Zagrypiona...dogorywająca:(

Ostatnio edytowane przez MigdaelETher : 14-07-2008 o 15:29.
MigdaelETher jest offline  
Stary 23-07-2008, 22:41   #35
 
Ratkin's Avatar
 
Reputacja: 1 Ratkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwu
Brendan starał się ukryć lekkie zdenerwowanie, jakie wywołała sytuacja w której się znajdował. Jedyne, co mu pozostało to zastosować się do prośby, czy też raczej polecania Lukrecji. Ustalone plany na to popołudnie najwyraźniej właśnie ulegały zmianie, z powodu pojawienia się jego dawnego przyjaciela. Brendan zdawał sobie sprawę, że z tym mężczyzną łączyło go wiele i jego pojawienie powinno wzbudzić w nim jakieś emocje. Ciągle jednak w głowie czuł pustkę, kiedy tylko próbował skoncentrować się na odczuciach wobec swojego gościa. Udanie się osobiście po popołudniową herbatę wydawało mu się chyba najlepszym wyjściem, gdyż nie dość, że dawało mu nieco czasu przed konfrontacją z Clarencem. Dodatkowo pozwalało mu nie oglądać Lukrecja flirtując z tym pianistą.

- Raz, chociaż, klątwy tych pociesznych Wieszczy Chronosa mogłaby zadziałać…-burknął do siebie spod swojego rudego wąsa i ruszył, z pewną obawą, w kierunku kuchni. Przed chwilą w drzwiach prowadzących na zaplecze klubu zniknął bardzo niepokojący jegomość, z którym Brendan nie chciałby się już nigdy zobaczyć…

Kiedy doktor Mc Alpin przechodził koło drzwi prowadzących z powrotem do holu, do jego uszu dobiegły odgłosy sprzeczki, czy też raczej rodzące się kłótni. W przedsionku stał jego kamerdyner Edward, który nieopatrznie chciał wyręczyć, nieobecnego w tej chwili Goibniu i otworzył drzwi jakieś damie. Cała sytuacja zdenerwowała doktora podwójnie. Pomijając już brak asertywności Edwarda, za który teraz słono płacił, coraz mniej uprzejmie sprzeczając się z kobietą, którą wpuścił wyręczając swojego kolegę. Brendana ogarnęła irytacja na widok beztroski służącego, kiedyś doprowadzi to do jakiegoś wypadku. Porządek Rozumu już dwukrotnie targnął się na zycie Szkota. Jego ochroniarz, którego Brendan ściągnął, aż z rodzinnych stron, stanowił jego polisą na życie w wypadku kolejnej takiej próby. Prosty wiejski chłop był tak głupi i odporny na wiedzę techniczną, że wykształcił wokół siebie aurę totalnej ignorancji dla jakiejkolwiek technologii. Oczywiście, kiedy ktoś próbował do niego strzelać to miało to swoje plusy, ale Brendan wolał nie wspominać jedynego razu, kiedy nieopatrznie wpuścił go do laboratorium…

Nagle drzwi od zaplecza otworzyły się z hukiem i do przedsionka wpadł Goibniu. Imię celtyckiego boga kowalstwa pasowało do niego jak ulał. Chodząca chwiejnie góra mięśni i tłuszczu, wparowała do pomieszczenia, dopinając pośpiesznie pasek swoich spodni. Brendan nawet ze swoim rosnącym z wolna brzuszkiem zmieściłby się w jednej ich nogawce. Doprawdy, zagadką pozostawało dla obserwatorów jakim cudem ten moloch potrafił poruszać się z taka prędkością. Jego zarośnięta ruda, tłusta morda wyrażała przerażenie na widok zastałej sytuacji…

Doktor McAplin spokojnie podszedł do awanturującej się pary rzucając gniewne spojrzenie swojemu ochroniarzowi. Edward kiedy tylko zorientował się, że jego pracodawca stoi tuż zanim niemal wyskoczył z własnych butów.

-Ekhm, Panie doktorze, ta dama nalega by ja wpuścić. Przy czym nie domaga się wizyty w pana gabinecie ą wpuszczenia do klubu. Próbuje właśnie wyjaśnić…-rozpaczliwie tłumaczący się Edward wyglądał jakby na nieco bardziej siwego niż był gdy Brendan widział go po raz ostatni.

-Edwardzie, proszę przygotować herbatę dla czterech osób. Lepiej jednak dla Ciebie żeby czwarta okazała się przygotowaną dla tej damy którą raczyłeś wpuścić. Jeśli ta pani okaże się kolejną sufrażystką-dziennikarką z kolejnymi zażaleniami w sprawie cyklu artykułów do których sam mnie namówiłeś kwartał temu, to czwartą przynieś jak ostygnie, do mojego gabinetu, gdzie wypijesz ja na jak to się teraz mówi, dywaniku. Zaparz ja mocną, proszę…-jad lał się z każdego cedzonego do podwładnego słowa które padło z ust Brendana.

-Słucham Panią, czemu zawdzięczam tą niespodziewaną wizytę, w czym mogę pani pomóc…-kobieta do której zwrócił się doktor po wyładowaniu się na biednego Edwarda wyglądała na starsza, bardziej dystyngowaną niż te wszystkie dotychczasowe dziennikareczki... Czyżby demencja nazywana równouprawnieniem zaczęła dosięgać już także dojrzalsze damy?
 
Ratkin jest offline  
Stary 25-07-2008, 23:23   #36
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Kobieta w czerni przysłuchiwała się, jak McAlpin łaja swojego pracownika, międląc nerwowo koronkową chusteczkę.. Jednak miała szczęście, może uda się jej spotkać z Lukrecją. Poprawiła czarny kapelusz. Wygładziła czarną suknię.

Czarny kolor tak do niej nie pasował. Postarzał ją. Odbierał cały blask, który wciąż towarzyszył tej ciągle pięknej kobiecie. W żałobie czuła się w nim nieswojo, źle. Może właśnie dlatego, ku oburzeniu rodziny i towarzystwa, szybko zrzucała go po śmierci kolejnych małżonków.

Wiktoria Hanowerska nosiła już swoją żałobę od przeszło ćwierćwiecza, zapewne sądziła, że w ten sposób nie skala pamięci księcia-małżonka. Rebeka wiedziała jednak, że jej małżonkowie życzyliby sobie, aby ona była szczęśliwa po ich odejściu.

Jestem Rebeka Aitken. – przedstawiła się doktorowi.
Zrobiło jej się gorąco. Nie mogła oddychać. Gorset przecież nie był aż tak mocno zasznurowany. Rebeka wzięła kilka głębszych wdechów.
Przepraszam, że zakłócam pana spokój. – Teraz mówiła ciszej. Co chwila łapczywie chwytała powietrze. Jej usta zaczęły sinieć, lekko się zachwiała.
W domu panny Whitehous poinformowano mnie, iż tu ją zastanę. Ja muszę się…
Już nie dokończyła.

Wydarzenia ostatnich dni, dwóch feralnych dni, sprawiły, że jej nerwy były mocno nadszarpnięte.
Starała się być silna. Musiała być silna. Na chwile słabości pozwolić sobie będzie mogła później.
Sprzeczka z lokajem wyprowadziła ją z równowagi. A niewybredne uwagi doktora, czymkolwiek podyktowane, wydały jej się wyjątkowo uszczypliwe. Lady Aitken zwykle puszczała mimo uszu tego typu złośliwości. Ale tym razem, co zaskoczyło ją bardzo, dotknęły ją, tym bardziej, że doktor z sobie tylko znanych przyczyn opóźniał jej rozmowę z Lukrecją.

- Ja muszę się natychmiast...

Rebeka zbladła jak pośmiertny całun i miękko, z szelestem nakrochmalonych, czarnych sukien, osunęła się zemdlona na ziemię.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 29-07-2008, 22:22   #37
 
Ratkin's Avatar
 
Reputacja: 1 Ratkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwu
Albrecht wyszedł z gabinetu swojego przyjaciela. Spojrzał na tłum ludzi kotłujący się na ulicach Londynu. Dzień powoli chylił się ku końcowi. Ulice w tej robotniczej dzielnicy zaczynały ponownie się zaludniać. Prostytutki już czatowały i zaczepiały potencjalnych klientów na każdym niemal rogu. Strudzeni robotnicy wracali do swoich slumsów po ciężkim dniu pracy, to znaczy ci którzy mieli szczęście pracować aż do zamknięcia mniejszych zakładów gdyż większość i tak jeszcze długo nie opuści swoich miejsc katorżniczej nieraz pracy. Albrecht, mimo że był ubrany raczej elegancko, to z racji znoszenia jego garderoby łatwo wmieszał się tłum chwilę, potem jak prężnie niczym wąż wślizgnął się w rzekę ludzi. Ruszył w jej toń, sunącą wzdłuż koryta, wyznaczanego przez labirynt zniszczonych, starych kamienic, ceglanych fabryki i drewnianych, nisko podmurowanych sklepów i pijalni…



Kilka chwil później, Albrecht wyłonił się z ludzkiej masy w zupełnie innej części dzielnicy. Rozejrzał się ostrożnie, po czym ponowie zniknął, tym razem w bramie jednej z starych kamienic jakich pełno na przedmieściach Londynu. Ciężkie drzwi w okutych wrotach prowadzących do jej wnętrza zatrzasnęły się za nim. Ta akurat kamienica była wybitnie stara i zniszczona nawet na tle innych na tej ulicy. Okna parteru i sutereny choć niechlujnie zamurowane, nie pozostawiały miejsca na wślizgnięcie się przez nie, z ledwością wpuszczając do środka tylko wąskie strugi światła i minimalną ilość świeżego – jeśli można było je tak w tej fabrycznej dzielnicy określić – powietrza. Wyższe kondygnacje budynku nie posiadały w większości szyb, z wyjątkiem ostatniego piętra na poddaszu, które zdawało się być zamieszkane. Czasy świetności siedziby rodziny Moroui zdecydowanie minęły bezpowrotnie…

Albrecht pozwolił by jego oczy dostroiły się do otaczającego go mroku. Nie zwolnił ani trochę tempa schodzenia po schodach prowadzących do piwnicy mimo braku jakiegokolwiek oświetlenia. Dorastał na tej ulicy, a ta budowla była niegdyś jego placem zabaw i znał tu każdy, najdrobniejszy zaułek. Kiedy dotarł do poziomu sutereny jego oczy przywykły już do szczątkowej obecności światła w otoczeniu. Do zmroku pozostało już nie długo, a on tego dnia tak mało poświęcił kontemplacji. Wziął kilka głębszych oddechów i do jego nozdrzy dotarło ciężkie, suche powietrze które przywiodło mu na myśl atmosferę starych budowli na których zbudowano Kair w którym Moroui spędził ostatnie kilka lat i gdzie przyszło mu narodzić się na nowo. Tej nocy po raz kolejny będzie musiał spłacić swój długi i dostarczyć do Osądzonego wyrok jaki wyda jego bóg…

Moroui zawiesił swoje ubranie na stojącym w suterenie wieszaku i zamienił je na niewielką przepaskę biodrową którą trzymał teraz w ręku. Jego peruka spoczęła na przytwierdzonym do ściany wieszaku. W niemalże całkowitych ciemnościach, bez najmniejszego problemu odnalazł stojące na środku pomieszczenia krzesło zraz z leżącą na nim misą. Podniósł zakorkowana amforę leżącą tuz obok i odpieczętował ją. Aura w pomieszczeniu zmieniła się w mgnieniu oka, kiedy tylko w powietrzu rozniósł się słodki zapach olejku. Skąpany w mroku mężczyzna zaczął nim namaszczać swoje ciało. Absolutną ciszę w pomieszczeniu zmąciła nagle fala drgań która jednak zniknęła tak szybko jak się pojawiła – gdzieś w pobliżu najwyraźniej przebiegał tunel londyńskiego metra. Kiedy drgania ustały, momentalnie zastąpił je niski, wibrujący zaśpiew. Albrecht Moroui ubrany teraz już w zabraną z wieszaka przepaskę, namaszczony wonnym olejkiem, kontynuując swą modlitwę ruszył wąskim tunelem w głąb podziemi kryjących się pod kamienicą…

Pomieszczenie które było jego celem różniło się zasadniczo od suchej murowanej piwnicy, pełnej odpadającego tynku i gruzu, mieszczącej się kilka metrów wyżej. Sala do której Moroui zszedł po starej, przegniłej drewnianej drabinie, miała z wcześniejszymi mijanymi przez niego, tylko jedną cechę wspólną – wszechogarniającą ciemność panującą wewnątrz. Komnata której ściany zrobione były z kamiennych bloków pochodziła zapewne jeszcze z średniowiecza i była niegdyś piwnicą jakiejś wieży. Cudownym zbiegiem okoliczności, cała budowla najwyraźniej osiadła w podmokłym terenie tak że grunt i rozrastające się miasto przykryły ją swoją masą, jednocześnie nie miażdżąc jej swoim ciężarem. Konstrukcję podtrzymywało obecnie kilka sporych belek, butwiejących już powoli z powodu olbrzymiej wilgoci w wypełniającym sale powietrzu. Atmosfera wewnątrz była niemalże niemożliwa do zniesienia, jednak Albrechtowi najwidoczniej nie przeszkadzał ani przyprawiający o mdłości smród stęchlizny ani brak tlenu. Jego modlitwa, mantra złożona z kilku zdań wymawianych w jakimś obcym języku, mimo że wygłaszana teatralnym szeptem, obijała się echem tak że całe pomieszczenie niemal dudniło wraz z każdą jej sylabą. Z leżącego u progu kamiennego bloku zabrał skórzana przewieszkę, która przepasał wokół wcześniej założonej lnianej, stanowiącej jedyne jego okrycie. Do pasa przytroczony był prosty, niezbyt długi nóż, mała sakiewka oraz skórzana tykwa pokryta, sprawiającymi wrażenie egipskich, wypalonymi malunkami. Albrecht powoli zbliżył się do stojącej na środku sali studni. Lustro wody znajdowało się teraz niewiele poniżej jej krawędzi. Jego wzrok wraz z wkroczeniem do pomieszczenia w pełni przestroił się do panujących tu warunków. Albrecht Moroui przejrzał się w atramentowo czarnej toni naprzeciw której stanął…

Zamilkł i spojrzał na swoją twarz. Peruka nie skrywała już mieszanki tatuaży i rytualnych blizn pokrywających jego głowę. Skomplikowany wzór przywodził na myśl gazie łuski. Kontury wyryte w skórze wyznaczały wypukłe blizny, otaczające wzory drobniejszych łusek między nimi. Uśmiechnął się, odsłaniając swoje spiłowane zęby, a jego dłonie bezwładnie przesunęły się po ramionach. Jego tors, barki, plecy oraz przeguby pokrywały podobne malunki i wzory. Jego język przesunął się po kolejnych bliznach które pokrywały jego podniebienie. Poślinił swoje palce i ich zwilżonymi opuszkami zaczął masować delikatnie swoje przymknięte powieki. Po chwili otworzył oczy. Z radością powitał widok który ujrzał teraz w miejscu swojego odbicia sprzed kilku minut. Z czarnej jak smoła tafli spoglądał na niego obrzydliwy ni to człowiek, ni to gad. Ohydny maszkaron, pokryty łuskami humanoid spoglądał na Albrechta z odwzajemnioną pasją. Równocześnie po obu stronach czarnego niczym obsydian zwierciadła, skoczyli na siebie. Na granicy wyznaczonej prze taflę wody zlali się w jedna istotę i odmieniony Albrecht Moroui zaczął powoli opadać w głąb otchłani…

Unosił się teraz w wszechogarniającej czerni. Ciemność panująca w świątyni zdawała się teraz niczym wobec absolutnej absencji czegokolwiek wokół niego. Mrugnął kilka krotnie oczami by po chwili zrezygnować nie widząc –dosłownie- żadnej różnicy. Nie przeszkadzało mu koszmarne zimno które przenikało go powoli o szpiku kości. Woda w której się znajdował nie utrudniała mu ruchów, podobnie jak fakt że nie oddychał wcale. Miejscem w którym się znalazł nie rządziły żadne ziemskie prawa. Znajdował się teraz w domenie swojego boga, zdany na jego łaskę i kaprysy. Nie lękał się jednak, gdyż wiedział że jego serce było czyste, a sędzią na którego wyrok wystawiał się teraz jak co noc, był niewzruszony i sprawiedliwy. Były to cechy –mimo licznych objawień i zawartych w nich deklaracji- coraz rzadsze u bóstw, jednak ten akurat bożek był też równocześnie krokodylem. W zasadzie ten fakt niewiele pomagał, pozwalał jednak łatwiej zaakceptować fakt że czczona istota myśli zupełnie innymi kategoriami i ludzka moralność jest jej równie obca jak obca jest gadowi potrzeba ubierania się na co dzień. Przynajmniej wyznawca nie mógł narzekać że był oszukiwany albo że go nie ostrzegano…

Albrecht nie mógł wiedzieć ile trwała jego medytacja. Czasem jego bóg trzymał go przy sobie na ledwie kilka chwil, by innym razem zabrać go do siebie na kilka nocy. Z modlitwy wyrwało go delikatne muśnięcie. Poczuł jakby o jego plecy otarł się jakiś olbrzymi, pokryty chropowatymi łuskami kształt. Kiedy otworzył oczy, kilka metrów nad nim w ciemności jarzył się niewielki krąg światła, spływającego na niego gęstym snopem. Kilka płynnych ruchów spowodowało że twarz Moroui znalazła się tuz pod jego powierzchnią, tak że mógł przyjrzeć się co znajduje się po drugiej stronie. Na jego twarzy zagościł ponownie szeroki uśmiech odsłaniający dwa rzędy ostrych jak brzytwy kłów. Przesunął po nich językiem, już nie mogąc się doczekać smaku swojej dzisiejszej ofiary. Po drugiej stronie odbicia Moroui ujrzał jakąś ciemną boczną uliczkę skąpaną w mroku nocy i londyńskiej mgle. Spoglądać musiał na nią z perspektywy jakiejś kałuży, jednak mimo niewygodnego kąta patrzenia dostrzegł to co go interesowało – stalowe kraty aresztu obok którego się teraz znajdował…
 
__________________
-Only a fool thinks he can escape his past.
-I agree, so I atone for mine.


Sate Pestage and Soontir Fel
Ratkin jest offline  
Stary 30-07-2008, 14:02   #38
 
Ratkin's Avatar
 
Reputacja: 1 Ratkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwu
Doktor McAlpin beznamiętnie patrzył jak kobieta która wtargnęła do jego rezydencji osuwa się na drewnianą podłogę. Przez chwilę przeszło mu przez myśl że ma tego wszystkiego już serdecznie dość. Abstrahując od narastającej fali morderstw w mieście dosięgającej zwłaszcza Przebudzone kobiety, ich poszukiwania rozwiązania tej zagadki zataczały coraz dziwniejsze kręgi. Na dzień dzisiejszy miał już serdecznie dość kobiet mdlejących, kobiet w żałobie, kobiet rozczłonkowanych na kawałki, oraz ich kawałków zakonserwowanych w formalinie czy innym roztworze również miał już powyżej uszu. Jak na razie na całej arenie zdarzeń pozostawał jako jedyny mężczyzna który był wmieszany w sprawę od początku aż do tego momentu. Fakt że jako mężczyzna nie musiał się obawiać zmiany roli w tym przedstawieniu z „ach och tego cudownego doktora Brendana” na „kolejne ciało denatki”, mało go pocieszał. W tej chwili doktor nabierał ochoty żeby samemu się –za przeproszeniem- pochlastać skalpelem na drobne kawałki. Najchętniej jak najdrobniejsze żeby badający jego truchło lekarz miał jeszcze większą zagwozdkę. Gdzie teraz była reszta szanownych panów gentlemanów? Jeden poszedł poszukać mordercy na własną rękę. Ponurak zapewne dał się aresztować za kręcenie wokół miejsca zbrodni, zapominając że nie tylko on czyta tak popularne ostatnio powieści kryminalne i że policjanci, jak ograniczonymi ludźmi by nie byli, zapewne też znają prawidło że morderca zawsze wraca na miejsce zbrodni. W mieście nie panowała wrzawa na wieść o linczu popełnionym przez tłum na jakimś podejrzanym o bycie Kubą Rozprówaczem, więc Brendan zakładał że Victreda udało się konstablom zpałowanego ale w jednym kawałku umieścić w areszcie. Co w tym czasie robił domorosły producent sztućców doktor wolał nie wiedzieć. Historia z chorą matką była mocno naciągana – podobna wymówką wymykali się z jego klubu najczęściej dżentelmeni którzy przesadzili z zażywaniem opium i w wyniku wizji o charakterze erotycznym odczuwali silną potrzebę pośpiesznego udania się do zamtuzu. Brendan wiedział że przesadza, ale zaistniała sytuacja coraz bardziej go irytowała. Teraz na scenę tej tragikomedii wjechał na rozklekotanym wózku beznogi kadłub pianisty. Doktor pozwolił sobie na rozkoszną wizję tego jak przez nikogo nie złapany, jego dawny przyjaciel przejeżdża przez ową scenę i z łoskotem wpada w orkiestrę. Niestety, z zadumy wyrwały go znaczące chrząknięcia i postękiwania jego starego służącego uginającego się pod ciężarem mdlejącej kobiety.

Szpanie dochhhhtorze raszyłby pan pomódzzzzzzz-coraz bardziej czerwona twarz Edwarda wyrażała trudną do określenia mieszankę emocji. Ciężko było określić czy czerwieni się z powodu przytłoczenia ciężarem podtrzymywanej kobiety, był wszak już dosyć niemłody – Edward, nie ciężar. Z drugiej strony, jak zauważył doktor, mógł też czerwienić się z powodu tego jak niefortunnie złapał omdlewającą damę. W zasadzie może nawet nie tak niefortunnie. Sędziwy Edward prowadził stateczny żywot i dla jego starych dłoni mógł to być pierwszy od wiele lat kontakt z kobiecymi kształtami. Chociaż… doktor nagle przypomniał sobie że z jego gabinetu ostatnio giną po trochu małe dawki medykamentów o niedwuznacznym działaniu. Nie chciał oto pytać służby żeby nie wzbudzić przypuszczeń jakoby sam ich potrzebował ale stan spodni starego poczciwego starego Edwarda dziarsko właśnie podtrzymującego kobietę dał do myślenia doktorowi, zwłaszcza w kontekście niedawnego zatrudnienia dwóch nowych pokojówek…

Doktor rzucając niedwuznaczne spojrzenie swojemu podwładnemu pomógł mu ułożyć kobietę na stojącej nieopodal wieszaków sofie. Kilkoma wprawnymi ruchami zdołał rozsupłać wiązanie jej gorsetu i rozluźnić go niego, pozwalając kobiecie na swobodniejsze oddychanie. Lata młodzieńcze spędzone na pobieraniu nauk nie tylko medycznych w Aberdeen zaowocowały nabyciem wielu niezwykle przydatnych umiejętności i szybie rozbrajanie masochistycznej machiny tortur za jaką uznawał gorsety było jedną z - jak osobiście uważał niegdyś doktor -najistotniejszych, pozostawiających daleko w tyle takie na przykład mało przydane po pracy sprawdzanie tętna...
Doktor jednak nie był już podlotkiem a ratowana kobieta zresztą -bez obrazy dla niej- też już dzierlatką nie była od paru wiosen. Niesienie pomocy szło więc dalej już standardowo i profesjonalnie, bez nadmiernej ochoczości powodowanej chęcią niesienia młodej damie ratunku, tak jak to miało miejsce wcześniej tego samego dnia. Lukrecja flirtowała z beznogim kadłubem pianisty w salonie, nawet Edward przed chwilą doznał młodzieńczego uniesienia. Doktor czuł się oszukany przez los tego popołudnia i pragnął już tylko jak najszybciej przebadać swoją podopieczną i móc spokojnie zasiąść w swoim fotelu, z szklanką szkockiej i fajka wodną u boku. Bez nadmiernej delikatności sprawdził kobiecie tętno oraz reakcję źrenicy na światło.
 

Ostatnio edytowane przez Ratkin : 09-08-2008 o 10:50. Powód: Na prośbę uroczych dam MG i współgraczki
Ratkin jest offline  
Stary 13-08-2008, 10:41   #39
 
Eperogenay's Avatar
 
Reputacja: 1 Eperogenay nie jest za bardzo znanyEperogenay nie jest za bardzo znany
- Brendanie co z Ciebie za gospodarz?! Każ podać herbatę, Pan Clarenc z pewnością jest zmęczony po podroży. Ja również chętnie bym się napiła, po tej niefortunnej wizycie w Fundacji Eutanatosów. - młoda dama skarciła swego towarzysza.

Dwa ostatnie słowa Lukrecji zwróciły jego uwagę na tyle, że prawie zapomniał o kontrolowaniu mimiki twarzy. Korzystając z sekundy, w której Lukrecja zajęta była doktorem on dyskretnie się rozejrzał, chcąc się upewnić, że ktokolwiek poza nim zwróci na to uwagę. Nikt. Albo słowa "Fundacja" i tym bardziej "Euthanatos" były tu znane, albo nie zostały przez nikogo usłyszane. Obie możliwości jednak zmieniły nieco reguły zabawy.

Lukrecja, teraz urok jaki rzucała ta urocza osóbka przestał być zagadką nie do wyjaśnienia. Słowo Euthanatos w jej ustach zabrzmiało całkiem naturalnie, zwracała się też do doktora. Interesująca sprawa. Zanim zdążył pokazać jakąś negatywną emocję, gdy dziewczę na niego spojrzało przywołał na twarz swój najbardziej urokliwy uśmiech.

- Raz, chociaż, klątwy tych pociesznych Wieszczy Chronosa mogłaby zadziałać… - burknął do siebie spod swojego rudego wąsa doktor i ruszył, z pewną obawą, w kierunku kuchni, odprowadzany krótkim spojrzeniem coraz bardziej zainteresowanego młodego inwalidy.

"Nie wszyscy Widzący będą potrafili trzymać język za zębami. Jesteśmy ludźmi, dla większości gadatliwość to druga natura. Zabawianie rozmową może ci pomóc w wielu sytuacjach. Musisz nauczyć się czekać i słuchać, zanim przypadkiem nieodpowiednim słowem narobisz sobie kłopotów."

Czekać i... słuchać. Żałował, że nie przyszło mu do głowy przysunąć się bliżej zanim Lukrecja mu się przedstawiła. Ciekawość tego co usłyszała od doktora pozostanie niezaspokojona. Nie wolno było przecież pozostawiać dziewczęcia znudzonego, a Fundacja Euthanatosów z pewnością nie będzie najlepszym tematem do rozmowy, ale zawsze można zadać pytanie, które aż samo pcha się na usta...

- Lukrecjo, zechcesz mi proszę powiedzieć, od jak dawna znasz doktora? Poznaliście się w szpitalu? Nie obraź się, proszę, ale to zaiste intrygujące, że zaprzyjaźnił się z kobietą. W dodatku taką, która nie wydaje się podawać mu na życzenie rzeźnickich narzędzi podczas operacji. - Dziewczę wdzięczyło się jak na jej wiek przystało, a z tego co wiedział o młodych dziewczętach, podkreślenie jej kobiecości powinno jeszcze pomóc zyskać jej sympatię, byle tylko nie przesadzić w drugą stronę. Przez chwilę wyobraził sobie siebie podczas próby zachowania równowagi wózka na bardzo cienkiej linie, co nieco poprawiło mu humor.

Patrząc na Lukrecję słuchał nie tylko jej, ale próbował słuchać również toczonych dookoła rozmów. Być może dowie się z nich skąd w klubie dla dżentelmenów dziewczę tak swobodnie rozmawiające o sprawach, jakie jego doświadczenie klasyfikować chciało jako zdecydowanie nie publiczne. Ciekawiło go również, co sądzi reszta towarzystwa o koncercie, jakim ich przywitał, instrument, jak wynikało ze słów doktora nie był często używany tak, jak na to zasługiwał.
 
__________________
* All those who would hold Magic's Power must then pay Magic's Price.
* (...)Had Vanyel with his dying breath commanded trees to slay?
* Earth and water, air and fire, mold thy power to my desire!
* Zhai'helleva!
Eperogenay jest offline  
Stary 21-08-2008, 17:09   #40
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Lato, a właściwie jego końcówka, nie było zbyt dobrą porą aby zwiedzać Egipt. Suche i gorące powietrze Afryki dawało się we znaki. Ale Georg się uparł. Chciał zwiedzić słynne piramidy, chciał zobaczyć na własne oczy sfinksa, chciał popłynąć Nilem.
O dziwo jego pasje podzielała mała Violet.
Mała bardzo chętnie chodziła z ojcem na targ, Rebeka nie cierpiał tego miejsca. Brudne, zakurzone, śmierdzące, głośne. Cóż interesującego jest w wykłócaniu się z jakimś tubylcem o cenę tego czy tamtego. Ale nawet ona, pomimo swojej niechęci, znalazła kilka ciekawych rzeczy dla siebie. Szczególe urzekły ją ręcznie tkane dywany.

Ale to szału doprowadzało ją to targowanie się. Całe szczęście wszystkim zajął się ich przewodnik po Kairze.
Violet natomiast podobnie jak jej ojciec, uwielbiała odwiedziny na rynku. Zaskakujące było to, że ta czteroletnia dziewczynka potrafi się tak dobrze odnaleźć w tej rzeczywistości. Doskonale rozumiała potrzebę targowania się. Wypiekami na policzkach wyszukiwała sobie przeróżnych skarbów.
-Mamo, mamo, popatrz!! Cudowna lampa, taką jaką miał Alladyn!! – Dziewczynka ciągnęła Rebekę od jednego straganu do drugiego.

Mamo, mamo!! Popatrz, jakie wory. A co w nich jest??
Dziewczynka biegała po bazarze.

-Mamo, mamo!! Chodź szybko, chodź zobacz. - Za chwilę była już gdzie indziej. Dzieci doprawdy mają tyle energii.
- Mamo, mamo!! Wielbłądy!!


Rebeka podążała za swoją córką, ale trudno jej było nadążyć za tym wulkanem energii. Gdy pani Howard dochodziła do jednego straganu, jej czteroletnia pociecha była już przy następnym.

W pewnym momencie mała Violet zniknęła Rebece sprzed oczu. Kobieta zaczęła gorączkowo rozglądać się wokół siebie, ale nigdzie nie widziała swojego dziecka.
- Violet??!! Violet??!!
Pani Howard chodziła od straganu do straganu. Starała się przypomnieć sobie, które karmiki interesowały jej pociechę. Jednakże bezskutecznie. Małej dziewczynki nigdzie nie było.
- Violet!! Violet!!

***

Źrenice reagowały prawidłowo. Puls był też w normie. Rozpięcie sukni widocznie pomogło. Ściśnięta do tej pory gorsetem pierś kobiety poruszała się miarowo.
Jednakże już po chwili oddech ten stał się mniej spokojny, a puls przyspieszył i to znacznie.
Twarz kobiety wykrzywił grymas. Powieki uniosły się odsłaniając nieruchome gałki oczne.
- Violet!! Violet!! – Wyrwało się z piersi kobiety. - Violet!! Violet!!
Rebeka zamrugała oczami. Nie bardzo wiedziała gdzie jest i co dzieje się wokół niej.
- Moja mała Violet, ona…
Dopiero po chwili dotarło do niej czyje twarze ma przed oczami. A właściwie rozpoznała tylko jedną.
- Ale…?? Co się stało?? – Kobieta starał się podnieść. – Ja…, ja…. Moja mała, biedna Violet. Ja muszę się zobaczyć z Lukrecją. Doktor Mc… Doktor Mc Alpin?? Prawda?? – Jednak jeszcze nie doszła do siebie. Jej nieskładna wypowiedź świadczyła o tym dobitnie. – Proszę zaprowadzić mnie do Lukrecji Whitehous, ona tu jest?? Prawda?? Bardzo proszę!!
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172