Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-07-2008, 19:29   #12
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
- Wejdź Jess. Śmiało – jej nowy „tata” pchnął ją delikatnie i przekroczyła wreszcie próg swojego pokoju. A raczej pokoju osoby, za którą wszyscy ją brali. Trochę obawiała się tam znaleźć. To pierwsza bezpośrednia konfrontacja z prawdziwą Jessicą Carter, namacalny dowód, że kiedyś istniała, czuła, była otoczona drogimi jej sercu przedmiotami, które teraz wpadły w niepowołane ręce. Jej ręce.

Ten pokój na pewno uchyli rąbka tajemnicy i pozwoli odpowiedzieć na nurtujące ją pytanie: kim była prawdziwa Jessica? Jaki był jej ulubiony kolor, jakich słuchała płyt, czy zawsze spała z pluszowym misiem czy raczej ma schowanego skręta w pudełku po butach, ukrytym pod łóżkiem?

Z zamyślenia wyrwał ją znowu głos pana Cartera, który widząc jej zakłopotanie taktownie wycofał się by pozwolić jej odetchnąć i pomyśleć w samotności.
- Nic nie ruszałem od twojego zaginięcia. Wszystko jest tak, jak w dniu kiedy byłaś tutaj ostatni raz. Gdybyś mnie potrzebowała skarbie, będę na dole – i już zniknął cicho zamykając za sobą drzwi.

Lekko zbita z tropu rozejrzała się uważnie po wnętrzu pomieszczenia. Ładny przestronny pokój z oddzielną łazienką i zadaszonym tarasem. W każdym razie z pewnością byłby ładny gdyby tylko ktoś ogarnął ten przeklęty bałagan – pomyślała i przygryzła wargę w wyrazie konsternacji - Ale burdel. – Instynktownie zaczęła podnosić z podłogi rozrzucone ubrania. Jessica nie była najwidoczniej amatorką czystości. Po pokoju walały się najrozmaitsze przedmioty od garderoby począwszy, przez książki, kosmetyki, skończywszy na kolorowych pismach i resztkach jedzenia. Podeszła do toaletki, gdzie na dużym okrągłym lustrze rzucało się w oczy napisane czerwoną szminką zdanie: „Kocham Billa Tauba!!!!!”. A po serii wykrzykników znajdowało się jeszcze kilka domalowanych serduszek i kwiatuszków.

- Cholera jasna – zaklęła na głos i wypuściła z rąk zwinięte w kłębek ubrania. – Wygląda na to, że mała Jess ma chłopaka. I co ja mam u diabła powiedzieć temu szczeniakowi? Sorry ale cię zupełnie nie pamiętam chłopcze, uznajmy więc, że najlepiej będzie zakończyć tą uroczą znajomość?

I wtedy zadzwonił telefon. Włosy zjeżyły jej się na karku.
- Kto u diabła może dzwonić? Ktoś ze znajomych Jessici? Może jej chłopak albo najlepsza przyjaciółka? - pomyślała spłoszona.
Wibrujący dźwięk telefonu nie przestawał atakować jej bębenków. Próbowała zlokalizować źródło odgłosów, bowiem sam telefon nie znajdował się w zasięgu wzroku. Znalazła go po dłuższej chwili pod skotłowaną atłasową pościelą. Usiadła na materacu ogromnego małżeńskiego łoża. Nad jej głową rozciągał się baldachim w odcieniu soczystego amarantu.
- Po jaką cholerę nastolatce podwójne małżeńskie łóżko? - zdążyła pomyśleć i odebrała wreszcie połączenie. Przez chwilę milczała jak zaklęta, zupełnie jakby zapomniała języka w gębie. Dopiero po chwili wykrztusiła ciche:
- Jessica Carter, słucham?
- Kevin, to znaczy Vince. Ambert to ty? - usłyszała po drugiej stronie znajomy głos i odetchnęła z ulgą.
- Oczywiście, że to ja. Vince, tak dobrze cię słyszeć – wykrzyczała entuzjastycznie.
- Ciebie też. Bardzo - A po chwili dodał - Jak trafiłaś? Mam na myśli... nową rodzinę.
-Nie najgorzej szczerze mówiąc. Ojciec chirurg plastyczny, brat, który za mną nie przepada i matka, którą w ogóle nie obchodzę. Ale głowa do góry, wygląda na to, że chociaż nie mogę narzekać na brak pieniędzy. A ty?
- Ojciec pijak i zblazowany artysta, który zwalcza własną rodzinę i poi się absyntem. Matka wariatka po leczeniu w psychiatryku. Jeszcze dwie siostry. Młodsza, całkiem fajna, nie licząc drobiazgu, że jak zrozumiałem rządzi jakimś gangiem, a starsza to zdaje się coś w rodzaju prostytutki, bo Sue, czyli ta młodsza, mówiła o sponsorze. Jednym słowem odlot na czterech fajerkach.. Dobrze, że przynajmniej ty nieźle trafiłaś.
-Posłuchaj Vince, nie ma się co przejmować. Przecież to tylko chwilowo, zanim nie znajdziemy jakiegoś rozwiązania. Trzeba to wszystko odkręcić. Nie mam zamiaru żyć pod jednym dachem z obcymi ludźmi - przybrała zdecydowany ton.
-Wierzysz w to? Bo ja się przestałem łudzić podczas podróży do pseudodomu z pseudomatką samochodem sprzed trzydziestu lat z dużym okładem. Ja wiem, ze możne teraz żółć się ze mnie wylewa, ale ... po prostu chciałbym być z tobą, nawet, jeżeli wszystko miałoby tak zostać. A tymczasem siedzę tutaj i muszę udawać, ze jestem kimś innym niż jestem. I ty tak samo - w jego głosie wyczuła nutę desperacji.
-Vince, Vince -Amber łagodnie powtarzała jego imię - skarbie, nie załamuj się. Będzie dobrze, obiecuję ci. Jakoś się wszystko ułoży zobaczysz. Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć. Możesz do mnie przyjść choćby natychmiast. Dopóki trzymamy się razem nasza sytuacja nie wygląda jeszcze tak źle...
- Amber, przepraszam, ja po prostu się boję, ze głupieję. Głupieję, rozumiesz! Boję się, że ja się zaczynam zachowywać, jak nastolatek. Ludzie, jak nastoletni chłopak! Czy oprócz tego, że oni nas, ta cholerna sekta, tak urządziła, to coś nam jeszcze nie zrobiła. Ja się boję, że przestanę, że oboje przestaniemy być sobą. Ja bym tego nie zniósł. Chcę ciebie, po prostu ciebie, czy to tak wiele? - tama pękła. Vince był zawsze twardy a teraz najwyraźniej nie wiedział co zrobić. Wyczuła w jego głosie, że jest zagubiony i zdezorientowany. To było do niego takie niepodobne, ale zarazem wzruszył ją ten pokaz jego słabości. Od jakiegoś czasu utwierdzała się w przekonaniu, że dzieli sypialnie z cyborgiem a tutaj nagle taki wybuch emocji... Jego depresyjny nastrój powinien ją zmartwić, ale gdzieś w głębi duszy ucieszyła się z niego. A zaraz później zrozumiała jak bardzo nie na miejscu jest takie uczucie i poczuła się winna.
-Posłuchaj skarbie, jestem z tobą, rozumiesz? Spotkamy się jutro z samego rana i porozmawiamy w cztery oczy. Ojciec mówił, że mogę olać szkołę - boże jak to brzmi - zaśmiała się przez chwilę - szkołę! Mieliśmy niebawem przejść na emeryturę a tu zrządzenie losu rzuca nas na powrót do ogólniaka...W każdym razie, może wpadnę do ciebie rano i pojedziemy gdzieś na kawę. Pomówimy na spokojnie. Podaj mi tylko adres.
-Adres ... adres ... adres - powtarzał, co najlepiej świadczyło o jego stanie. - Dawny Vince nigdy by czegoś takiego nie zapomniał. - Cholera, nie mam pojęcia. ale czekaj, wyjdę na ulicę, może pisze na skrzynce. Wiesz, tu jest spory dom, choć wygląda, jakby przez niego przeszły tabuny zwierząt, taki tu bajzel. Niewiele lepiej niż w "Jumanji" - mówił schodząc po schodach i wychodząc na ganek. - Zaraz, mam skrzynkę. Jest ma wejściowej furtce. Strawberry Street 15
- W porządku Vince, zanotowałam. A teraz spróbuj się położyć. Odpocznij skarbie. Przyjadę po ciebie jutro około dziewiątej. Zdecydujemy wtedy czy zajrzymy do tego naszego ogólniaka, ok?
- Dobra. Przepraszam, że, no wiesz, że sprawiłem tyle, ja ... po prostu nie wiem, co we mnie wstąpiło ... przez chwilę poczułem się, jakbym... tak jakbym krążył kompletnie we mgle. - zaczął się jąkać - Dobrze cię słyszeć. Wiesz, to niesamowite, ale... choć wiem, że to nie rozmowa na telefon, chciałbym jednak, żebyś wiedziała, że ja... - wyraźnie nie potrafił uformować myśli w sensowne zdanie. Amber wyczuła jego zakłopotanie i zarumieniła się jak nastolatka - może tego wcześniej, no wiesz, wcześniej nie mówiłem. Nie potrafiłem, ale jesteś największym szczęściem, które mnie w życiu spotkało i wiedz, ze będę bardzo, bardzo czekał jutro na ciebie.
Przez chwilę zamilkła zaskoczona jego wyznaniem.
- Dziękuję Vince, ja...nie wiem co powiedzieć - chciała powiedzieć „kocham cię” ale nie miała odwagi. Od tak dawna mu tego nie mówiła, że obawiała się, czy te słowa w ogóle przejdą jej przez gardło - Ty też wiele dla mnie znaczysz - odpowiedziała wreszcie wymijająco.- Szczególnie teraz. Dobranoc Vince - głos na dobre uwiązł jej w gardle
- Dobranoc i do jutra. A raczej: do naszego spotkania i ... dziękuję, kochanie,
- Vince? - powiedziała po chwili. Chciała zwyczajnie odwlec koniec rozmowy. Posłuchać jeszcze jego głosu.
- Jestem, nie odłożyłem – szepnął.
- Hm...Nieważne. Do jutra kochanie – zmusiła się by wreszcie odłożyć słuchawkę.

* * *
Spało jej się wręcz nieprzyzwoicie dobrze. Kiedy uniosła zaspane powieki miała wyrzuty sumienia. Kładąc się na nocny spoczynek była przekonana, że nie zmruży oka, a prawdę powiedziawszy usnęła smacznie gdy tylko poczuła przy twarzy miękkość poduszki. Jakby jej nowe ciało wyczuło znajome miejsce i naturalnie wpasowało się w materac.

Niepewnie wyszła w pokoju ubrana jedynie w atłasową dwuczęściową piżamę. Przez chwilę snuła się po piętrze i zaglądała ciekawie we wszystkie kąty.
- Amber, czy ty oby nie myszkujesz po obcym domu? Nie tak cię matka wychowała – skarciła się w duchu i wreszcie zwlekła się schodami w dół. W kuchni panowało poruszenie, słyszała dochodzące stamtąd głosy oraz wyczuła przyjemny zapach świeżo zaparzonej kawy.

Nieśmiało weszła do środka. Pan Carter krzątał się pomiędzy lodówką a ekspresem do kawy. Pakował pośpiesznie dokumenty do swojej skórzanej aktówki jednocześnie starając się zawiązać krawat. Dave siedział przy stole z pochmurną miną i od niechcenia grzebał widelcem w talerzu. Przy kuchence stała korpulentna ciemnowłosa kobieta i wymachując rękoma wyrzucała z siebie potok słów w języku hiszpańskim. To właśnie ona zareagowała jako pierwsza gdy Amber zrobiła kilka kroków w stronę stołu.

- Panienka Jessica, jakie to szczęście – kobieta uścisnęła ją życzliwie a w kącikach jej oczy błysnęły autentyczne łzy. – Co dzień się modliłam do Matki Boskiej z Guadalupe abyś się odnalazła moje dziecko – ten widok był jakiś przejmujący i Amber poczuła, że powinna jakoś zareagować. Wyswobodziła się z jej uścisku i odpowiedziała płynnie po hiszpańsku:

- Dziękuję pani za miłe słowa. Co prawda nie pamiętam pani zupełnie, ojciec pewnie wspomniał o mojej amnezji i...
Ojciec zachłysnął się kawą, Dave wlepił w nią zdziwione oczy, podobnie jak pani, która była zapewne gospodynią.
- Skarbie, przecież... - wyjąkał pan Carter – ty nie mówisz po hiszpańsku. Ledwie zaliczyłaś zeszły semestr.

Głupia kretynko – zrugała się w duchu – lepiej uważaj aby nie popełniać takich podręcznikowych błędów bo zaczną coś podejrzewać.
- Errr – chrząknęła Amber wyraźnie zmieszana – widocznie zostało mi w głowie więcej niż mogłabym przypuszczać – wyczarowała na ustach sztuczny uśmiech i pognała do ekspresu do kawy. Nalała pełen kubek czarnego jak smoła płynu i upiła łapczywie łyk.

- Kawy też nie lubisz - powiedział Dave nie bez złośliwości w głosie i uśmiechnął się wymuszenie – A poza tym uważasz, że kofeina źle wpływa na twoją cerę.
Tym razem to Amber się zakrztusiła. Spuściła tylko oczy czując jak płoną jej policzki.
- Chyba faktycznie mi nie smakuje – odwzajemniła jego nienaturalny uśmiech i demonstracyjnie wylała całą zawartość kubka wprost do zlewu.

- To będzie trudniejsze niż przypuszczałam – pomyślała i przygaszona zasiadła do stołu. Za moment na dębowym blacie wylądował niczym latający spodek talerz pełen zieleniny.
- Przygotowałam twoją ulubioną sałatkę skarbie. Seler i ananas skropiony cytryną, ta jak lubisz. – powiedziała przyjaźnie gosposia a Amber skrzywiła się na ten widok.
- Szlag, jak ja nie cierpię selera! - pomyślała zdesperowana – sam zapach przyprawia mnie o mdłości. Spojrzała jeszcze na Meksykankę, która zaczęła się na domiar złego dziwnie zachowywać.
– Jestem Rosa, tak dla przypomnienia – Mówiła wolno wyraźnie akcentując swoje imię. Wymówiła je jeszcze kilkakrotnie klepiąc się przy tym dłonią po piersi. Najwidoczniej uznała, że ten chwilowy przebłysk jej znajomości hiszpańskiego musiał być jakąś przewrotną pomyłką i właśnie odszedł do lamusa.
- Ok – odpowiedziała już po angielsku Amber – Rozumiem. Ty Rosa, ja Jess – absurd tej sytuacji dziwnie ją rozbawił. Jakby starała się dogadać z dziką mieszkanką jakiegoś egzotycznego zakątka świata. Usiłowała zapanować nad rozbawieniem ale nie mogąc się dłużej hamować wybuchnęła salwą śmiechu. Chichotała przez dłuższą chwilę aż łzy bezwiednie popłynęły po policzkach. Reszta domowników wpatrywała się w nią podejrzliwie nie bardzo rozumiejąc powód jej wesołości.
- Przepraszam – powiedziała wreszcie i zmusiła się do zachowania poważnej miny. -To przez stres – starała się tłumaczyć.

Ta odpowiedź chyba ich usatysfakcjonowała bo wrócili do swoich zajęć. Amber z kolei zmusiła się do przełknięcia choć odrobiny sałatki przygotowanej specjalnie dla niej z takim zaangażowaniem.

- Jess skarbie – ojciec szykował się chyba do wyjścia ale zatrzymał się jeszcze w progu – jak obiecałem możesz dziś nie iść do szkoły ale musisz odwieść Davida. Zawsze to robiłaś.
Dave odepchnął energicznie krzesło i hardo odrzekł ojcu:
- Kiedy jej nie było świetnie sobie radziłem. Podjedzie po mnie kolega...
- Dość. - przerwał stanowczo pan Carter – Jakbyś nie zauważył twoja siostra jest znowu z nami i wcielamy w życie stare porządki. Jess zawozi cię i odbiera ze szkoły, koniec dyskusji.
- W porządku – wyjąkała Amber. Nie było jej to na rękę, w końcu za pół godziny miała się pojawić u Vinca. Wyglądało jednak na to, że będzie musiała pogodzić obie te czynności.
- Idę się ubrać – rzuciła w kierunku brata – Bądź gotowy za piętnaście minut.

* * *

Gdy zbiegała na dół Dave stał już przy frontowych drzwiach. Zawstydzona poprawiła swoje ubranie. Granatową spódniczkę, która ledwie zasłaniała je pośladki i kusą bluzeczkę pokazującą większą część jej umięśnionego brzucha. Do tego białe podkolanówki i sportowe buty. Czuła się nieswojo, jakby paradowała na golasa na eleganckim przyjęciu. Dave miał na sobie jeansy i zwykły biały podkoszulek. Wiele by dała aby móc teraz zamienić się z nim na stroje.

Brat skrzywił się znudzony i wyciągnął w jej stronę dłoń.
- Trzymaj. Kluczyki od twojego wozu i prawo jazdy. Mam nadzieję, że nie zapomniałaś jak się prowadzi.
- Jeśli zginiemy w wypadku samochodowym będzie to oznaczało, że miałam drobne problemy z przypomnieniem sobie tej umiejętności – odpowiedziała uszczypliwie.

Dave zaprowadził ją do garażu, gdzie stało zaparkowane błyszczące czerwone Alfa Romeo. Piękny sportowy wóz, kabriolet z siedzeniami z jasnej skóry i porządnym sprzętem stereo.
- Rety – pomyślała Amber – kupować dziecku taki samochód. Nic dziwnego, że panna była rozpuszczona jak dziadowski bicz – Po chwili zrobiło jej się nie w smak, że myśli o Jess w czasie przeszłym.

Odetchnęła głęboko i ruszyła z piskiem opon. Samochód prowadziło się wręcz wybornie. Nie podejrzewała się wcześniej o takie płytkie podejście do życia ale poczuła, że jazda sprawia jej dziecinną radochę.
- Zanim cię odwiozę podskoczymy jeszcze po mojego przyjaciela. To nie zajmie nam dużo czasu.
- Jak chcesz – odpowiedział David i wcisnął do uszu słuchawki iPoda – jeśli się spóźnię na zajęcia tobie się za to oberwie.

Dobrą chwilę kręciła się po okolicy. Zaczynała już czuć się poirytowana ale wreszcie odnalazła właściwą ulicę. Zaparkowała na podjeździe tuż przed nowym domem Vinca i zatrąbiła krótko.
- Mam nadzieję, że Vince nie karze mi zbyt długo czekać. Jeśli szczeniak spóźni się do szkoły pan Careter gotów dać mi szlaban na oglądanie telewizji. Jak ja bym to przeżyła? – zakpiła w myślach i oparła głowę o kierownicę. Dzień dopiero się rozpoczynał a ona miała go już serdecznie dość.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 15-07-2008 o 19:47.
liliel jest offline