Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-07-2008, 22:13   #11
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Aromat cygar splatał się w powietrzu z dźwiękami muzyki wydobywającej się z włączonego radia. Stary „Sonyak” raczył właśnie słuchaczy najnowszą wersją jakiegoś odgrzewanego przeboju sprzed pewnie wieku, by po chwili przejść do informacji pogodowych na trasie Los Angeles – Santa Monica.


- Kevin Righetti? – Przesiąknięty zapachem tytoniu człowiek w beżowym prochowcu wypowiedział to nazwisko, powtarzając je jeszcze później kilka razy. Vince’owi nic nie mówiło, toteż pytająco spojrzał na mężczyznę.
- To ty – wyjaśnił chłopakowi.
- Ja?
- Owszem. Jestem inspektor Falk, z biura szeryfa L.A., a mój kolega właśnie rozmawia z Twoją przyjaciółką. Wiesz, jak ona się nazywa?
Vince wzruszył ramionami, choć ciekawość paliła go mocno. Wiedział jednak, iż zazwyczaj w takich wypadkach najlepiej trzymać język za zębami.
- Hm – nie opanował się jednak. Na zewnątrz trzymał się twardo, ale leciutko rozbiegane spojrzenie zdradzało niepewność, zaniepokojenie, wreszcie ciekawość. – Niestety nie.
- Jessica Carter.
- Przykro mi, ale znam ją tylko, jako dziewczynę z elewatora.
- Tak, wiem. Szkoda. Ale ładna, nieprawdaż?
- To prawda – przyznał chłopak dość oględnie. Ale słowa nie do końca wyrażały jego myśli. Amber była inna niż kiedyś, to prawda, ale to mało istotne. Wcześniej nie zwracał uwagi na tak młode dziewczyny. Żeby być szczerym, poza małżonką, nie zwracał na nie w ogóle. Bynajmniej nie to, że chodziło o jakiś rodzaj homoseksualizmu, po porostu ciągła praca i przemęczenie sprawiały, że odechciewało mu się nawet seksu. Siąść, poczytać gazetę i choć przez chwilę nic nie robić. Tego chciał w tych niewielu wolnych chwilach. Amber, nawet zmęczona, stanowiła przy nim kipiące źródło energii. Zawsze niesyta nowych doznań, ciekawa, impulsywna. Uwielbiała tańczyć, szaleć, potem zaś upojona szampanem kochać się do utraty przytomności. Początkowo dotrzymywał jej kroku, ale później robili to coraz rzadziej i rzadziej. Kiedy mieli wolne chwile wydawało się, że spontaniczność wraca. Bawili się, pili i zatrzymywali między piętrami hotelowe windy, jeżeli akurat mieli na siebie ochotę. A potem uśmiechali się do siebie wysłuchując niechętnych uwag portierów. Tyle, że wtedy znowu następował rozjazd i te chwile, które wydawały się drogą powrotu do świetnej przeszłości, rozwiewały się niczym dym. - Całkiem prawdopodobne – pomyślał, że był to jeden z powodów rozluźnienia ich związku.

Jednakże teraz było inaczej. To dziwne, ale inaczej. Wcześniej 17-olatkę traktowałby raczej jako dziecko, teraz zaś ... kochał ją ... a jej ciało ... Nie wiedział, jak to sobie tłumaczyć. Inna, ale ta sama. Amber i Jessie, pełna jedność. Nowe ciało dziewczyny podniecało go tak, jak dawne. Aż głupio było mu się przyznać przed samym sobą, iż wczoraj zasypiał z obrazem jej cholernie kształtnych piersi. Kiedy pokazała je na chwilę w pralni, to działo się zbyt nagle, żeby w pełni dotarło wszystko do niego. Jeszcze ta psycholog wlazła niepotrzebnie między nich. Ale potem, późnym wieczorem, ten seksowny i podniecający obraz powrócił. Przemierzał dziewczynę od góry wzrokiem wędrując w wyobraźni przez blond włosy, głębokie oczy, kształtny nosek i usta, smukłą szyję, aż wreszcie dochodził do jędrnego biustu uwieńczonego różowymi malinami sutek. I nagle uświadomił sobie, od jak dawna nie myślał tak o Amber. Ich szalona noc poprzedzająca akcję w dawnej fabryce maszyn stanowiła wyjątkowy przykład spontaniczności w ich pożyciu małżeńskim. To było nagłe, szalone, niespodziewane i dlatego nawet nie miał czasu na myślenie. Brał ją i dawał swą męskość skupiając się na wspólnych doznaniach, nie myślach. Teraz jednak oddziałały ich szpitalne ściany. Uświadomił sobie, że ledwo się rozstali a zatęsknił za tą piękną cholernicą, z którą od tylu lat nie potrafił dojść do ładu, ale bez której ... Brakowało nawet prostego dotknięcia jej dłoni, czy wypowiadanego słowa. Zaczynał myśleć o niej i wtedy, pośród innych wizji, przebiegał mu przez umysł obraz nagich piersi Amber. Dlaczego? Hormony młodego chłopaka, którym teraz był? Niełatwo było odpowiedzieć mu na pytanie: kim się teraz stali? Dziewczynie także. Bardzo chciał jej pomóc! Wprawdzie również on miał identyczny kłopot, ale wszak była jego żoną, polegała na nim, ufała mu. Musiał jej jakoś pomóc, musiał, jednak tymczasem miał przed sobą przedstawiciela biura szeryfa, który nie chciał mu dać zbyt wiele czasu na rozmyślanie.

- Jessica Carter i Kevin Righetti – przerwał mu skupienie.
- Jessica Carter i Kevin Righetti – powtórzył Vince. - Może być. Jestem może Włochem? Nazwisko takie jakieś stamtąd.
- Nie powiedziałbym – uśmiechnął się policjant. - Jesteś 100%-owymn Amerykaninem. A nazwisko, no cóż, wiemy, że Twój pradziadek także takie nosił, a dalej nie sprawdzaliśmy. Kojarzysz coś? Pamiętasz?
- Nie. Dobra, zostawmy nazwisko. Coś jeszcze?
- Wolnego chłopcze. Ja tu przepytuję, ale skoro nawet swojego nazwiska nie pamiętałeś, to pewnie wiele do powiedzenia nie masz? – Podrapał się zafrasowany w głowę. Odruchowo wyjął cygaro i już miał zapalić, kiedy nagle schował je na powrót do kieszeni:
- Tutaj nie można – rzekł jakby sam do siebie. – Dobra, wiemy niewiele – zwrócił się do Vince’a. – Zniknięcie zgłoszono dwa tygodnie temu. Twoje otrzymaliśmy ze szkoły, mniejsza z tym, dlaczego nie od rodziny. Oprócz ciebie i panny Carter odnotowano zniknięcie kilkorga innych uczniów waszego liceum. Notabene, pamiętasz tą szkołę? – Podsunął chłopakowi pod nos zdjęcie nieznanego budynku.


- Nie mam pojęcia. To moja?
- Tak. Simon Kenton High School. Elitarne liceum dla uzdolnionej młodzieży. Albo bogatej – dodał po chwili. – Tak czy siak, wygląda to nieźle. Niewątpliwie jedna z najlepszych szkół Los Angeles. Właśnie stąd pochodziły wszystkie zgłoszenia. Początkowo przypuszczaliśmy, że chodzi o zbiorową ucieczkę?
- A takie się zdarzają?
- Ba – parsknął mężczyzna w prochowcu. – nawet nie domyślasz ile. Mniejsza z tym. Ale teraz nie sądzimy, że tak było. Możliwe, że inni uczniowie zginęli podczas tego wybuchu, ale ciągle mamy nadzieję, że może któreś z zaginionych dzieciaków dało jednak nogę z domu i, kiedy straci wszystkie pieniądze, wróci bądź odezwie się do rodziców. Właśnie dlatego mieliśmy nadzieję, że nam pomożecie. Chcieliśmy uzyskać pewność, kto został porwany, kto natomiast, niekoniecznie.

Mężczyzna stojący naprzeciwko tak naprawdę nawet nie wyglądał na inspektora. Przypominał raczej dobrego wujka. Trochę niepewnego, trochę zabawnego.
- Niestety nie, choć, proszę mi wierzyć, chciałbym, żebyście dorwali tych sukinsynów – odparł z żalem Vince, który mimowolnie poczuł do Falka sympatię. Może to ten bezradny uśmiech powodował, że wyglądało, jakby policjant chciał się zaprzyjaźnić ze wszystkimi? Ciekawe, czy to prawdziwy element jego charakteru, czy tylko trick? Ponadto rzeczywiście, jaja by wyrwał Fisherowi i tym pogrzanym członkom sekty, gdyby ich osobiście dorwał. Miał nadzieję, iż wszyscy oni padli podczas wybuchu.

- Tak też myślałem – pokiwał głową. - Uprzedzali mnie w szpitalu. Więc, co możesz mi powiedzieć?
- Tylko to, co było w elewatorze ... – i chłopak streścił w kilku słowach pobyt w owym zamknięciu. – Więcej nie pamiętam. A czy ma pan jakieś inne informacje oprócz mojego nazwiska?
Falk pacnął się w głowę:
- Ech, jak zwykle zapomniałem. Skleroza. Tak, prawda – szukał przez chwilę notatek w wewnętrznej kieszeni prochowca. Wywalił na podłogę, przy tej okazji, notes, cygarniczkę i kilka złożonych kartek papieru. Zbieranie zabrało znowu moment, a potem jeszcze parę chwil wyszukiwanie odpowiedniej notki. - Kevin Righetti, syn Jake’a i Kate. Ojciec artysta, matka pracuje w domu. Dwie siostry. Starsza Cecylia, młodsza Sue. Adres ... ten tego, chyba nie zapisałem. Ech, ale to nic, rodzina cię zabierze.
- Rodzina? – Tego słowa Vince się obawiał. Przygryzł wargi i chwycił się poręczy krzesła, by Falk nie dostrzegł nagłego drżenia rąk. – Rodzina – pomyślał. – Rodzina. Jacyś obcy ludzie, którzy będą dla mnie rodziną. Kim są? Przecież rodzina to dla mnie Amber. Tylko ona. A te osoby? Dla nich będę pewnie ukochanym synem, czy bratem, oni natomiast dla mnie? – Zastanawiał się.
- Tak. Matka z siostrą. Właśnie czekają na korytarzu. Podpisz jeszcze kilka papierków i możesz iść. Rzecz jasna, liczymy – podał mu wizytówkę, - że zadzwonisz do mnie, jeżeli jednak miałbyś jakieś wspomnienia z całego porwania.

Próbował ukryć uczucie niepewności, ale niezbyt mu się udało. Jego rozmówca zauważył napiętą twarz i lekkie drgnięcie głosu, gdy wymawiał to szczególne słowo „rodzina”.
- Nie bój się – próbował chyba dodać mu odwagi. – Wspominano mi, ze nawet jeżeli teraz masz amnezje, to powinno się cofnąć, ale najważniejsze jest to, że oni cię kochają. To jedno z najpiękniejszych uczuć, kiedy dostrzegamy, że ktoś istnieje, dla kogo jesteśmy ważni. Jestem już z panią Falk bardzo długo po ślubie, więc wiem.

Na korytarzu było kilka osób: pracowników szpitala i odwiedzających.
- Którzy z nich to moi krewni? – Zapytał drepczącego obok inspektora, które w dłoni trzymał niezapalone cygaro i pewni marzył o chwili, kiedy wyjdzie ze szpitala i zaciągnie się dymkiem. Nagle zobaczył jakąś kobietę. Starszą, niemodnie ubraną w przybrudzone ciuchy. Biegła, wyciągała ręce, krzyczała coś niezrozumiale, nic nie robiąc sobie z zaskoczonego totalnie personelu. Była blisko.

- Mama? – Chciał spytać, ale nie zdążył. Dobry odruch wyrobiony przez lata służby spowodował, że widząc lecącą w lego twarz dłoń gwałtowni przykucnął. Falk nie był taki szybki. Także chyba silny, po pod uderzeniem kobiety upadł na kolano, tyleż zaskoczony chyba, co obolały. Szczęśliwie także kobieta nie spodziewała się takiego efektu swojego ataku. Kilka sekund sprawiło, ze zaskoczeni pielęgniarze rzucili się na nią i obezwładnili. Chwycili za ręce, nogi, przydusili.
- Gdzie jest mój syn?! Łajdaku? Gdzie on jest?! – Vince zaczynał rozumieć jej rozpaczliwe słowa, gdy szamocząc się próbowała ujść trzymającym ją mężczyznom. – Gdzie on jest?! Byliście razem! Teraz ty jesteś, a on ... on ... To ty namówiłeś go do tej pracy w restauracji! To wy razem wyszliście! To ty! Ty! Ty!
- Szybko! Coś na uspokojenie i położyć ją! – Krzyczał dobiegający do niej lekarz, który na chwilę zagłuszył wrzaski kobiety.
- Nic panu nie jest? – Zapytał Vince masującego sobie brodę Falka, która zaczynała przybierać siny wygląd po prawej stronie.
- Nie!!! – Przez chwilę okrzyk kobiety znów przeciął korytarz, ale za chwilę umilkła. Jeszcze próbowała coś mówić, wyrywać się, ale słowa przekształcały się w bełkot kompletny, a próby uwolnienia coraz słabsze. Zastrzyk uspokajający ze środkiem nasennym podziałał.
- Nic panu nie jest? – Powtórzył jego pytanie lekarz, który zrobił iniekcję kobiecie.
- Nie, na scęście, chlyba – wymamrotał przedstawiciel szeryfa. – Ale ma mocny cios.
- Kto to jest? – Spytał Vince.
- Pani Cameron. Jej syna także porwlali. Ponoć wlaśnie lazem placowaliscie w restaułacji. Kurde, alez boli.
- Wie pan, co, lepiej jednak, jak to sprawdzimy – lekarz zerkał to na siniaka, to na wynoszoną właśnie panią Cameron.
- Hm, poradzis sobie? – Falk niepewnie zapytał.
- A z czym?
- Z nami, oczywiście, tłumoku – rozległ się jakiś głos z tyłu. – Jestem twoją siostrą, nie pamiętasz – odezwała się jakaś dziewczyna.


- Miło mi – wyciągnął rękę do mniej więcej 14-oletniej blondynki w różowej bluzeczce. – Jestem ... – już chciał powiedzieć Vince, ale ugryzł się w język. – Jestem Kevin i przykro mi, ale nie pamiętam. Zresztą to, ze jestem Kevin, także mi powiedzieli.
- Cholera, tego, że wisisz mi 5 dolców także nie pamiętasz?
- Eee ...
- Kurde, na żartach się nie znasz – parsknęła na zbaraniałego nagle Vince’a. – Cholernie się cieszę, braciszku, że jesteś cały – i nagle rzuciła mu się na szyję płacząc. Chłopak przez chwilę zaskoczony nawet bardziej niż 5-iodolarowym dowcipem nie wiedział, co robić, aż wreszcie odruchowo objął dziewczynę i przytulił. Siostrę. Jego nową siostrę. Aż zrobiło mu się głupio i wstyd, kiedy ta dziewczyna całowała swojego odzyskanego brata, a on, tak naprawdę, nie miał z osobą, którą znała, nic wspólnego.
- Kurde, nawet do kościoła znowu zaczęłam chodzić – powtarzała, - żebyś się tylko znalazł. Niech cię ... musiałeś ta głupio się dać porwać, pacanie jeden? Wszystkim moim dziewczynom kazałam cię szukać po ulicach, hotelach, nawet burdelach, choć wiedziałam, że tam to byś się nie wybrał. Ale już nie wiedziałam, co robić. Razem z Cecil ... ech.

- Chyba dadzą sobie radę – usłyszał glos lekarza do Falka.
- Tak, chodźmy – wymamrotał ten odchodząc z doktorem do gabinetu zabiegowego. Mocno całkiem zarobił.

- Jesteś Sue, prawda – ni to powiedział, ni zapytał.
- Tak, jestem Sue, twoja zwariowana, postrzelona Sue, z którą zawsze miałeś tyle kłopotów. Cholera, przysięgałam sobie, że jak się zjawisz, poprawię się, słowo.
- Poprawisz? – Vince nie zrozumiał.
- No wiesz, tłukłyśmy dziewczyny z 17-ej. Wcześniej zaczepiały Peggy i chciały, żeby im oddawała pieniądze, ale oberwały za swoje, więc ... z okazji twojego powrotu, braciszku, daruję im i wyślę Alison z propozycją pokoju. Kiedy dowiedziałam się, że tu jesteś zdjęłam glany, T-shirt i ubrałam się w coś tak durnego, jak ten róż, bo bałam się, że w normalnych ciuchach mnie tu nie wpuszczą.

- No dobra, dzieciaki, dość tego gadania – wtrąciła nagle kobieta ubrana w jaskrawoczerwone wdzianko, która podeszła niespodziewanie w towarzystwie pani psycholog. Ile miała lat, trudno było powiedzieć. Na pewno starała się wyglądać młodziej, niżeli w realnej rzeczywistości.
- Jestem twoją, matką, pamiętasz? - Rzuciła lekko. – Pewnie nie, co może ci wyjść nawet na dobre, bo taka sytuacja zapewni ci prawdziwą wolność. Powinieneś to docenić. Jestem Kate Righetti.


- Przykro mi, ale nie kojarzę. Dlatego wie pani ... – Vince wydawał się nieco skołowany dziwnym podejściem matki Kevina.
- Jeżeli wolisz mówić per „pani”, a nie „matko”, jak przedtem, to nawet mi się to podoba. Albo po imieniu. Nowoczesność ma swoje prawa, dawne zaś funkcje rodzicielskie uważam za stanowczo przereklamowane. Matka? Ojciec? Wszystko to ogranicza wolność człowieka. Zarówno nas, jak i nasze dzieci. Nie uważa pani? – Zwróciła się do psycholog.
- No cóż, - psycholog, zdziwiona chyba słowami pani Righetti, usiłowała wymyślić jakąś nic nie znaczącą uwagę, bo najpierw kaszlnęła, aż wreszcie rzuciła ogólnikiem - są różne szkoły podejścia do tego problemu.
- Ech, wasze nieżyciowe szkoły. Kogóż to obchodzi?
- Ponoć uprawiałeś ostry seks z tą Jessiką. Pani psycholog wspomniała, ze nakryła was w pralni – matka nagle zwróciła się o niego.
- Co? – Jednocześnie krzyknęli Vince i Sue, obydwoje zamurowani, choć z zupełnie innych powodów.
- Właściwie, nawet nieźle, bo już się obawiałam, ze jesteś gejem. Znaczy, nie to, żebym miała coś przeciwko gejom, ale wolałabym, żeby mój syn zadawał się z kobietami. To jednak naturalniejsze i bardziej pasujące do siebie. Kobiety bardziej pasują do mężczyzn i odwrotnie. Nie uważa pani? – Znowu obarczyła psycholog odpowiedzią, a kiedy ta tym razem dość mocno zdystansowała się od jej opinii, zaczęła żywiołową dyskusję pozostawiając swoje dzieci samym sobie.
- Naprawdę uprawialiście seks? – Zaciekawiła się Sue.
- Niezupełnie. Tak naprawdę, to nie tylko nie uprawialiśmy tam seksu, ale nawet nie planowaliśmy uprawiać. A ta psycholog sama powinna się udać, ale do psychiatry.
- Haha – parsknęła śmiechem. – Szczerze mówiąc, tak myślałam, że jest cos nie tak. Najbardziej nieśmiały chłopak w szkole z jakąś laską? Wybacz braciszku, ale to wydało mi się średnio wiarygodne. Choć – dodała po chwili, - fajnie by było, żebyś sobie znalazł jakąś ładną dziewczynę. A ta, z którą przebywałeś w pralni, fajna jest?
- Bardzo – Amber-Jessie stanęła mu przed oczami. – Jest ładna, fajna, bardzo miła, mądra i niezwykle dzielna.
- No pewnie, że musi taka być. Mój braciszek trzymał się w ogóle z dala od dziewczyn, no, nie licząc tej geniuszki Nancy na kółku chemicznym. Ale z nią to chyba nawet Bob Bloomquist nie chciałby chodzić. Jeśli wiec spotkałeś się z jakąś dziewczyną, to naprawdę musiała ci przypaść do serca. Musisz nas sobie przedstawić. Wiesz, siostra w takich sprawach powinna dbać o brata.

Nieco przytłoczony szybkością i stanowczością jej wypowiedzi Vince na chwilę zamilkł. Od jego siostry, na pierwszy rzut oka: miłej, zgrabnej blondynki nie wyróżniającej się niczym poza zgrabną buzią, biła spora charyzma. Nawet jej słowa wypełniała energia. Gdy wspomniała, że kazała dziewczynom szukać Vince’a po mieście brzmiało to szalenie naturalnie. Chłopak czuł, że Sue wydała polecenie, bo miała pewność, że zostanie wykonane. Była dzieckiem. Ciągle dzieckiem, ale dzieckiem, dla którego czuło się wiele respektu.
- Eee, Sue – zerknął na matkę i psycholog, które dalej prowadziły ożywioną dyskusję o homoseksualistach, - kto to jest ta Nancy z kółka chemicznego? Co to za gość Bob Bloomquist? Czy ja się naprawdę interesuję tą cholerną chemią?
- Juhu! Wreszcie zrozumiałeś. Dawno mówiłam ci, ze chemia jest nudna, a ty mi chrzaniłeś o jakimś Boyle'u, czy Daltonie ...
- Możesz już być spokojna – wtrącił ponuro. – Kompletnie zapomniałem, kim byli ci panowie, jeżeli kiedykolwiek pamiętałem.
- Pamiętałeś, to jacyś chemicy z dawnych czasów, kiedy nie było jeszcze komputerów i hot dogów.
- O rany! – Vince nie cierpiał chemii.
- Prawda? Również tak uważam, ale mniejsza z tym. Nancy Cardigan to twoja koleżanka z klasy. Nawet ja ją znam, bo kilka razy była u nas w domu. Robiliście jakieś postrzelone eksperymenty, które zadano wam na kółku chemicznym. Raz nawet zalaliście stół kwasem i tato był na ciebie cholernie wściekły. Znaczy, on jest zawsze na ciebie wściekły, ale wtedy faktycznie się wkurzył, tak, że nocowałeś kilka dni u Cecil, zanim nie spił się na tyle, że zapomniał. A do Nancy, to wiesz, jakby ci to powiedzieć. Wysoka, dość tęga, byłaby niezłym nabytkiem dla mojej grupy, gdyby miała w sobie więcej energii niż kulawa żółwica. Ma trochę krzywy nos i w ogóle należy, biorąc pod uwagę również pryszcze, szczególnie ten na lewym policzku, do brzydali. Próbowałam jej kiedyś wspomnieć, żeby sobie usunęła, jak raz była u nas i wyprostowała nos, ale odrzekła, iż ludzie, którzy oceniają innych po powierzchowności fizycznej to idioci. Cóż, jej sprawa, ale w szkolnym życiu to z taką postawa do niczego nie dojdzie. Poza szkołą również. Choć, co prawda, ma bogatego ojca, więc raczej nie musi się o nic starać, ale przynajmniej nie zadziera nosa, ponadto wydawało się, że naprawdę cię lubi.

- A Bob Bloomquist?
- Zboczuś – stwierdziła z niesmakiem.
- Gej?
- Nie, po prostu dupek. Podglądacz i fetyszysta chodzący jak panienka i usiłujący non stop podrywać wszystkie laski. Oberwał już chyba sto razy od kolesi, którym próbował odbić dziewczyny. Niepotrzebnie, bo laska, któraby poszła z takim gogusiem miałaby chyba nierówno pod sufitem. On jest aseksualny – stwierdziła poważnie. – Nawet Lindsy Davis, która wygrała zakład, że da się przelecieć w barze tuzinowi chłopaków podczas jednej nocy mówi, że nie oddałaby mu się nawet za duże pieniądze.
- Lindsy Davis? Nie kojarzę.
- I słusznie. Jest dziwką. Nigdy takich nie lubiłeś. Czy coś się zmieniło? – Zapytała patrząc badawczo.
- Nie wiem, czy nie lubiłem – odparł ponuro myśląc, jak mało rzeczy wie o sobie „nowym” samym, - ale teraz
- Wprawdzie ma 15 lat, ale zaliczyła już kilkudziesięciu facetów. To nimfomanka, choć, ubiera się całkiem nieźle, a cekiny na jej glanach wyglądają naprawdę odlotowo. Pewnie teraz nie pamiętasz ...
- Pewnie tak - wtrącił.
- No, ale była kiedyś moją najlepszą przyjaciółką. Kiedy byłyśmy w podstawówce.
- Zalewasz.
- Nie, choć rzeczywiście byłeś kiedyś wściekły i cieszyłeś się, gdy odeszła z mojej paczki. Była zbyt zajęta swoim nowym hobby.
- Jakiej paczki? Sue, ja naprawdę jestem ciemny. Nic nie pamiętam.
- Cóż, pomogę ci w edukacji.

- Słuchaj, a mama? Wydaje mi się trochę niezależna umysłowo? – Rzucił oględnie.
- „Niezależna umysłowo”? Co ty chrzanisz, braciszku. Ona była w wariatkowie. Ojciec, ech. Tak, że rodzeństwo Righetti może liczyć tylko na siebie. A paczki? No, moich dziewczyn. Wiesz.
- Nie wiem.
- Prawda, nie wiesz, ale też nie musisz, haha – roześmiała się. - Oczywiście, żartuję – dodała po chwili, - ale pogadamy innym razem. Wiesz, tutaj jest nieco zbyt dużo ludzi, a jakby cos mama usłyszała, znaczy, nie to, że się przejmie, ale jeżeli ona coś wie, będzie wiedziało niedługo całe miasto, bo takiej plotkary to jeszcze nie spotkałam. Tak, że uważaj na nią.

- Dlaczego miałby na mnie uważać? – Spytała nagle matka, która przerwała rozmowę z psycholog jakimś mocniejszym słowem, po którym pani doktor odwróciła się unerwiona i szybkim krokiem odeszła.
- Na matki zwykle trzeba uważać, co nie?
- Cóż, ja na swoją w ogóle nie uważałam. Ale Kevin, gdzie chcesz, żeby cię podwieźć. Musimy dość szybko, bo nie mam zbyt wiele czasu.
- Jest umówiona z Jackiem Panoxem z restauracji „Cocacabana”.
- Tak, a muszę się jeszcze przygotować. Malowanie, fryzjer, nowe ciuchy. Niech wie, że ma do czynienia z kobietą nowoczesną, a nie jakąś domową kurą. Dlatego Kev, jak chcesz jechać, to dobra, a jak nie, to zostawię ci pieniądze na bilety i lecę.
- Ale mamo, on nawet nie pamięta, gdzie mieszka.
- Zostawiłabym mu jakąś kartkę z adresem. Zresztą, od czego ty jesteś? Napraszałaś się na ten wyjazd, więc zrób coś pożytecznego i daj matce odpocząć od swoich dzieciaków, kiedy ma przed sobą ważną randkę. Rozumiemy się, moja panno?
- Raczej nie. I co Kev, pewnie do domu, bo tam przynajmniej znajdziesz trochę ciuchów? Aha, przyniosłem ci jakieś ciuchy na zmianę. Poszukałam coś w twoich szafkach. Przepraszam, jeśli nie trafiłam, ale przynajmniej będziesz miał czyste. Żarcia, jak znam życie, pewnie nie mamy, ale jakoś sobie poradzimy. Dysponuję jakimś kapitałem więc póki co, mogę ci przez jakiś czas fundować.
- Dzięki, Sue. Dobra – Vince stał nie odżywając się przez dłuższy czas. Miła młodsza siostra była super, ale mamusię to najchętniej wyrzuciłby przez okno razem z jej poglądami na temat funkcji rodzicielskich. Cóż, trzeba zacząć się przyzwyczajać. – Żeby tylko Amber trafiła lepiej – pomyślała, a na głos dodał. – Tak do domu. Potem się zastanowię.
- No to załatwiaj wypis i w 5 minut jesteś w moim samochodzie na lewym parkingu z boku za żywopłotem. Czerwone Galaxy.
- OK. Będę.


Ford Galaxy matki widział już chyba lepsze czasy niż obecne. Wielki, z potężnym silnikiem był nieomal ikoną przełomu lat 60-tych i 70-tych przed pierwszym kryzysem paliwowym. Teraz pewnie niewiele egzemplarzy tego wysłużonego auta jeździło po drogach Ameryki. Zauważył go szybko, bo obok wozu stała Sue, która machała dłonią.
- Hej, minęło 7 minut. Już miałam odjeżdżać. Wskakuj – usłyszał wypełniony pretensją głos matki.
- Jasne, dzięki, że poczekałaś 2 minuty na swoje potomstwo – rzekł z pozorną uprzejmością Vince. Nie sądził, że pomiędzy nim, a rodzicami Kevina dojdzie do zbyt wielkiej zażyłości. Sue polubił od razu, ale matkę? Czy ona żyła tylko randkami oraz olewaniem obowiązków. Bo na razie tak wyglądało. Aha, jeszcze Sue mówiła, ze była leczyła się psychiatrycznie. Natomiast ojciec? Ponoć pijak, artysta, co przeważnie standardowo wiązało się ze sobą. Ciekaw był jeszcze Cecil. Miał nadzieję, iż starsza siostra będzie przynajmniej trochę podobna do Sue.

Przez całą drogę do domu nie mówił wiele. Miał skwaszony humor, podobnie zresztą, jak siostra. Tylko Kate wydawała się zadowolona, bo bez przerwy gadała i zasypywała ich informacjami, jaki to Jack Panox jest przystojny, jaki męski, ile ma pieniędzy oraz że zajął 1 miejsce w wyborach na właściciela najlepszej myjni samochodowej wschodniego wybrzeża i w ogóle, jaki z niego super mężczyzna, życząc Kevinowi, żeby postarał się go naśladować.

Przedmieścia Los Angeles wyglądały zupełnie inaczej niż zatłoczone, obstalowane wieżowcami centrum. Zieleń, woda oraz wille tworzyły wspólnie miła mieszankę bogactwa, które wzięło ślub z naturą.
- Może nie będzie tak źle, jak myślałem? – Zastanawiał się puszczając mimo uszu ględzenie matki. Zresztą, przecież to nie była jego rodzicielka. Co go obchodziło, co się z nią działo? Chrzanić to, ze łajdaczyła się na lewo, prawo, że dawała dupy geniuszowi mycia samochodów Jackowi Panoxowi, że ojciec ponoć chlał. Kurcze! Przecież to są obcy dla niego ludzie, nawet Sue, chociaż fajna z niej dziewczyna. Ale jeśli wyobrażał sobie zadzierzgnięcie jakichś więzów przyjaźni z siostrą, to taka matka go zwyczajnie odrzucała. Kurcze! Zachowywała się jeszcze gorzej, niż on oraz Amber w ich małżeństwie, a robić to jeszcze gorzej niż oni, stanowiło niezły wyczyn. Zresztą, chrzanić to, obejrzy co się da, potem natomiast uzgodnią z żoną, co robić dalej.

- Dobra, to tutaj. Wysiadajcie i miłego wieczoru. Pa! – Krzyknęła odjeżdżając, kiedy jej dzieci wysiadły z Forda, lecz nawet się nie obejrzała, czy pomachała ręka przez opuszczoną szybę. Obydwoje zostali sami na cichej ulicy, z której szybko uleciał warkot potężnego krążownika szosy. Wokół drogi leciały równo przycięte żywopłoty, które oddzielały posiadłości od ulicy.

- Tutaj mieszkamy – Sue wskazała na jedyny żywopłot, który wyróżniał się wśród innych, niestety, nie na korzyść. Znać, że nożyce ogrodowe tknęły go dość dawno i teraz jako jedyny wyróżniał się mocnymi odrostami.
- Odkąd zniknąłeś, nikt się nim nie zajmował – wyjaśniła siostra. – Jak będziesz miał czas, przytnij go znowu, bo nam przyrypią karę. Ojciec wprawdzie by nie zapłacił, ale pewnie uregulowałaby rachunek Cecil. Tymczasem ona utrzymuje praktycznie cały dom i nie potrzebuje dodatkowych kłopotów. Notabene, jeżeli wnętrza także nie pamiętasz, nie przestrasz się wchodząc. Piętro jest jeszcze OK. Ojciec tam się nie zapuszcza, wprawdzie głównie siedzi w swoim garażu udając, że maluje, a w rzeczywistości chleje tequilę.
- Może mnie oprowadzisz?
- Nie ma sprawy, choć, wieczorem muszę zniknąć. Będę u Eve, jakbyś mnie potrzebował. Ale potem wrócę.
- Jasne, ale dla mnie Eve to równie dobre miejsce, jak każde inne. Wiesz, amnezja.
- Czasem zapominam – przyznała.
- Ale dzięki, ze będziesz. Słuchaj, masz może pożyczyć telefon?
- Jasne, jeżeli stara Nokia ci nie będzie przeszkadzać?
- Obecnie nie przeszkadzałby mi nawet stary rupieć na korbkę, byle miał numer oraz kartę.
- Spoko, wystarczy na długo, jakby co, zresztą, mam drugi. 323.634.2735, to mój numer. Zresztą masz go w kontaktach. A co, planujesz gdzieś dzwonić? Zresztą, tak czy siak, faktycznie komórkowiec ci się przyda
- Owszem, wiesz, teraz naprawdę chciałbym mieć pod ręką kogoś mogącego udzielić mi jakiegoś info.
- Wiem braciszku – przytuliła się do niego. – Przepraszam, naprawdę muszę wybyć na jakąś godzinę, czy dwie. Potem wrócę.
- Ależ jasne, myślałem, ze w takich wypadkach raczej rodzice opiekują się dziećmi.
- Jak widzisz, nie nasi. Gdyby Cecil była, także przygarnęłaby ciebie, ale jest w Bostonie ze swoim sponsorem. Rozmawiałam już z nią, ty też chcesz zadzwonić?
- Nie, raczej nie – odrzekł po namyśle. – Wolałbym raczej bezpośrednio. Wiesz, ciężko jest wytłumaczyć swojej siostrze, ze się jej nie zna.

- Mnie poznałeś szybko, więc Cecil także ci się uda. To naprawdę fajna dziewczyna ... – opowiadając o ich starszej siostrze Sue prowadziła go przez ogród, a potem do mocno zaniedbany dom. Miała rację wspominając, by się nie przestraszył. Już totalnie zaniedbany, choć spory ogród zwiastował burdel, który musiał być we wnętrzu budynku. Jak wyjaśniła dziewczyna, jeszcze kilka lat temu roślinami opiekował się zawodowy ogrodnik, ale od kiedy ojciec zaczął pić i przestał mu płacić zabrał się z dnia na dzień, a matka, no cóż, matkę to nie obchodziło. Pieniądze miała własne od kolesiów podobnych do Panoxa i nie zamierzała się nimi dzielić ani z mężem, a ni z dziećmi. Zresztą rzadko sypała w domu. Przeważnie, kiedy już naprawdę nie miała innego wyjścia. Natomiast ojciec był non stop. Siedział w garażu wśród płócien popijając meksykańska wódkę. Jednakże nie namalował od dawna nic sensownego. Jego dawne prace wisiały w Metropolitan Museum i wielkich galeriach, ale to były dawne czasy. Teraz nic nie robił koncentrując się na alkoholu. Żył z niewielkich sum, które przesyłali mu manszardzi i galerie. Wszystko szło na używki. Dom był zadłużony i obciążony hipoteką. Szczęśliwie bank zgodził się na przejmowanie części pieniędzy ojca bez jego pośrednictwa, co pozwalało utrzymywać, póki co, dom. Zaś za media płaciła z własnej kieszeni Cecil. Wydawało się, że wszystko było na głowie właśnie jego i sióstr, jakby rodzice żyli w swoich światach, gdzie nie musieli się zajmować niczym poza samymi sobą.

Zaniedbany ogród przypominał zakazany kawałek ze słynnej książki Frances Hodgson-Burnett, ale dopiero wnętrze domu ukazywało z całą okazałością biedę i totalne olewactwo właściciela. Brud, połamane meble, wystające sprężyny z foteli szły o lepsze z rozrzuconymi na podłodze cuchnącymi, spleśniałymi ogórkami oraz rozlanym sokiem, który przyciągał roje much. Widać było, że dawno już tu nie sprzątano. Vince przejechał palcem po stole. Kurz siadł na palcu.
- Kiedyś sprzątaliśmy bardziej, ale wiesz, obecnie niezbyt często bywamy. Kiedyś zresztą ojciec pogroził, że wszystko ma zostać jak było, bo mu zmiany przeszkadzają tworzyć, jakby cokolwiek tworzył. Dlatego dbamy najwyżej o to, żeby były porozstawiane środki na prusaki. Potem zrobię trochę porządku. Wiesz, nie pomyślałam, ze może na twój przyjazd zdałoby się choć podłogę przetrzeć z tego śmierdzącego świństwa. Ale na górze jest lepiej. Nie jest tak brudno i w ogóle.

Ku zdziwieniu Vince’a wejście na schody było zamknięte drzwiami.
- Wiesz, ojciec – wyjaśniła mu Sue, otwierając. Widać pan tego domu był skrzyżowaniem Frankensteina oraz Henry’ego Morgana. Tak, jak tamtymi się straszyło kiedyś dzieci, tak w rodzinie Righetti wystarczyło się powołać na ojca.

Piętro było jednak rzeczywiście bardziej zadbane. Widać, że ktoś je mył od czasu do czasu.
- To twoje drzwi do pokoju, to moje, a to mamy, jeśli akurat tutaj przebywa. Aha, masz klucz na górę, bo swój pewnie straciłeś. Mama ma także, i Cecil, chociaż mieszka gdzie indziej. Na Rigstreet. Wejdziesz do siebie? – Spytała dostrzegając, że Vince stoi przed swoimi drzwiami i waha się, czy przycisnąć klamkę.

Tam był jego pokój. Właściwie nie jego, ale Kevina. Oddzielony jeszcze drewniana barierą drzwi, którą, po chwili wahania, odsunął na bok. Niewielki, prosty, z jednym drewnianym łóżkiem oraz biurkiem, na którym stał miniaturowy model F-15. Przy ścianie znajdowała się szafka z książkami poświęconymi głównie chemii, a po drugiej stronie szafa na ubrania. Wszystko drewniane w barwie jasnokasztanowej. Nad łóżkiem wisiała flaga Lakersów, za którymi Vince raczej nie przepadał. Mimo, iż był Kalifornijczykiem, zazwyczaj kibicował bostońskim Celtom. Zadbany, jako tako czysty, jeżeli nie liczyć sporej warstwy kurzu.

- Więc tak mieszkał Kevin – zastanawiał się. – Jakim był człowiekiem? Pewnie dobrym, skoro siostra go tak lubi – odpowiedział w myślach sam sobie.
- Kev, jak ze szkołą? – Usłyszał nagle cichy głos Sue.
- Szkołą? – Zapytał odruchowo zdziwiony. No tak, zapomniał o szkole. Tu miał 17 lat i musiał się znowu przyzwyczaić do liceum.
- Tak, Twoje liceum oraz moje gimnazjum. Kiedy planujesz się wybrać? Póki co, spokojnie możesz poobijać się w domu. Wiesz, możesz mieć problemy z poradzeniem sobie w szkole z amnezją. Może odczekasz jakiś czas, póki ci się nie przypomni co nieco.
- Chyba masz rację, ale chyba lepiej pójdę – Vince czuł się głupio, kiedy uświadamiał sobie, ze chce zobaczyć szkołę, poczuć się znowu studentem, nawet, jeżeli miałby wkuwać tą cholerną chemię, której nigdy nie mógł zrozumieć. Ciekawość? Dreszczyk emocji? Na pewno, ale także jakąś niechęć do spędzania całych dni w miejscu z ojcem, którego nie widział, ale o którym wyrobił już sobie opinię. Jednak chciał jeszcze omówić ta sprawę z żoną. Zresztą, co tam szkoła? Oni musieli omówić praktycznie wszystko.
- Nie ma sprawy, zawsze trochę zarobisz?
- O czym mówisz?
- O dziennikarzach. Nawet ja czytałam, że was uwolnili. Gwarantuję, że będą tam czekali na ciebie i tą dziewczynę. Jeśli się dobrze uwiniesz, to możesz ich naciągnąć na parę dolców. Ale ty raczej nie miałeś zdolności targowania się? No cóż, kiedy będą mówili o wywiadzie za darmo, gadaj o amnezji, to prędko zrozumieją, w czym rzecz.
- Może nikogo nie będzie?
- Nie licz na to. Ponadto pewnie pan dyrektor się z wami spotka, a ponadto, jeżeli ci nie zależy specjalnie na tej lasce z pralnio, to jutro może być twój dzień. Gwarantuję, ze ileś dziewczyn poleci na ciebie chcąc, żebyś im opowiedział o tym, jak było. Nawet, jak was porwali, kupę razy kompletnie nieznane osoby wypytywały mnie, czy jestem siostrą tego, co został uprowadzony? Wiesz – nagle uśmiechnęła się, - bardzo się cieszę, braciszku, ze żyjesz. Kiedy myślałam, że ... głupia rzecz, naprawdę się cieszę – oparła mu głowę o ramię. - Ale wiesz – powiedziała po chwili milczenia, - muszę lecieć, tak jak wspominałam. Niedługo wrócę, obiecuję. Wtedy pogadamy. Jesteś głodny? Ech, co ja mówię, pewnie jesteś.
- Niespecjalnie, a co, chcesz coś ugotować? No to mogę być.
- Przykro, ale jeszcze się nie znalazł żołądek zdolny znieść to co ugotuje Sue – wielka kucharka – wypięła dumnie pierś. – Ale kupię jakąś chińszczyznę. Kiedyś lubiłeś takie dania. Kiedy będę wracać – dodała powoli z szelmowską miną, - bo nabieranie własnej siostry na głód jest co najmniej nieprzyzwoite.
- Dobra – uśmiechnął się Vince, - tak naprawdę niezbyt chce mi się jeść, ale do twojego powrotu pewnie zgłodnieję. I dziękuję, ze jesteś. Wiesz, nie pamiętam cię, ale jesteś naprawdę świetną siostrą – uścisnął ją.
- No co ty! Ale cóż, ktoś w tej rodzinie musi być świetny, więc zdecydowałam, że będę to ja, jako najodpowiedniejsza kandydatka. Cieszę się, ze tobie to także pasuje.
- Idealnie, a teraz OK. Twój starszy brat nie będzie cię zatrzymywał, zwłaszcza, jeżeli obiecujesz, iż niedługo wrócisz.
- Obiecuję i przyniosę jedzenie. Pa, braciszku – krzyknęła na odchodnym znikając za drzwiami.

Siostra! Była naprawdę super. To dziwne, ale faktycznie Vince czuł, jakby ją znał od dawna i darzył sympatią. Teraz poszła, a chłopak, choć ją polubił, nie zamierzał wprowadzać 14-oletniej dziewczynki w sprawy jego i Amber. Sięgnął do kieszeni wyjmując kartkę, która dała mu jedna z pielęgniarek, gdy załatwiał dokumenty wypisowe. „Jessica Carter 323.729.4179" widniało na kartce.
- Dziewczyna, która mi to dała – wspomniała ciemnoskóra pracownica szpitala, - chyba była bardzo ... no wiesz, chyba jej zależy na tobie, bo powiedziała, że teraz ma tylko ciebie. Mimo, ze odchodziła z ojcem i bratem. Wprawdzie to nie moja sprawa i może nie powinnam ci tego przekazywać, ale popatrzyła na mnie tak błagalnie, ze ... no, po prostu masz tą kartkę.
- Dziękuję siostro – rzekł wzruszony. Pamiętała o nim! – To naprawdę bardzo ważne i, może mi siostra wierzyć, że zrobiła dobry uczynek dostarczając tą kartkę. Naprawdę, bardzo, bardzo dziękuję.

Wyjął z kieszeni komórkę Sue i zaczął wykręcać podany przez małżonkę numer telefonu.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 03-07-2008 o 07:57.
Kelly jest offline  
Stary 15-07-2008, 19:29   #12
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
- Wejdź Jess. Śmiało – jej nowy „tata” pchnął ją delikatnie i przekroczyła wreszcie próg swojego pokoju. A raczej pokoju osoby, za którą wszyscy ją brali. Trochę obawiała się tam znaleźć. To pierwsza bezpośrednia konfrontacja z prawdziwą Jessicą Carter, namacalny dowód, że kiedyś istniała, czuła, była otoczona drogimi jej sercu przedmiotami, które teraz wpadły w niepowołane ręce. Jej ręce.

Ten pokój na pewno uchyli rąbka tajemnicy i pozwoli odpowiedzieć na nurtujące ją pytanie: kim była prawdziwa Jessica? Jaki był jej ulubiony kolor, jakich słuchała płyt, czy zawsze spała z pluszowym misiem czy raczej ma schowanego skręta w pudełku po butach, ukrytym pod łóżkiem?

Z zamyślenia wyrwał ją znowu głos pana Cartera, który widząc jej zakłopotanie taktownie wycofał się by pozwolić jej odetchnąć i pomyśleć w samotności.
- Nic nie ruszałem od twojego zaginięcia. Wszystko jest tak, jak w dniu kiedy byłaś tutaj ostatni raz. Gdybyś mnie potrzebowała skarbie, będę na dole – i już zniknął cicho zamykając za sobą drzwi.

Lekko zbita z tropu rozejrzała się uważnie po wnętrzu pomieszczenia. Ładny przestronny pokój z oddzielną łazienką i zadaszonym tarasem. W każdym razie z pewnością byłby ładny gdyby tylko ktoś ogarnął ten przeklęty bałagan – pomyślała i przygryzła wargę w wyrazie konsternacji - Ale burdel. – Instynktownie zaczęła podnosić z podłogi rozrzucone ubrania. Jessica nie była najwidoczniej amatorką czystości. Po pokoju walały się najrozmaitsze przedmioty od garderoby począwszy, przez książki, kosmetyki, skończywszy na kolorowych pismach i resztkach jedzenia. Podeszła do toaletki, gdzie na dużym okrągłym lustrze rzucało się w oczy napisane czerwoną szminką zdanie: „Kocham Billa Tauba!!!!!”. A po serii wykrzykników znajdowało się jeszcze kilka domalowanych serduszek i kwiatuszków.

- Cholera jasna – zaklęła na głos i wypuściła z rąk zwinięte w kłębek ubrania. – Wygląda na to, że mała Jess ma chłopaka. I co ja mam u diabła powiedzieć temu szczeniakowi? Sorry ale cię zupełnie nie pamiętam chłopcze, uznajmy więc, że najlepiej będzie zakończyć tą uroczą znajomość?

I wtedy zadzwonił telefon. Włosy zjeżyły jej się na karku.
- Kto u diabła może dzwonić? Ktoś ze znajomych Jessici? Może jej chłopak albo najlepsza przyjaciółka? - pomyślała spłoszona.
Wibrujący dźwięk telefonu nie przestawał atakować jej bębenków. Próbowała zlokalizować źródło odgłosów, bowiem sam telefon nie znajdował się w zasięgu wzroku. Znalazła go po dłuższej chwili pod skotłowaną atłasową pościelą. Usiadła na materacu ogromnego małżeńskiego łoża. Nad jej głową rozciągał się baldachim w odcieniu soczystego amarantu.
- Po jaką cholerę nastolatce podwójne małżeńskie łóżko? - zdążyła pomyśleć i odebrała wreszcie połączenie. Przez chwilę milczała jak zaklęta, zupełnie jakby zapomniała języka w gębie. Dopiero po chwili wykrztusiła ciche:
- Jessica Carter, słucham?
- Kevin, to znaczy Vince. Ambert to ty? - usłyszała po drugiej stronie znajomy głos i odetchnęła z ulgą.
- Oczywiście, że to ja. Vince, tak dobrze cię słyszeć – wykrzyczała entuzjastycznie.
- Ciebie też. Bardzo - A po chwili dodał - Jak trafiłaś? Mam na myśli... nową rodzinę.
-Nie najgorzej szczerze mówiąc. Ojciec chirurg plastyczny, brat, który za mną nie przepada i matka, którą w ogóle nie obchodzę. Ale głowa do góry, wygląda na to, że chociaż nie mogę narzekać na brak pieniędzy. A ty?
- Ojciec pijak i zblazowany artysta, który zwalcza własną rodzinę i poi się absyntem. Matka wariatka po leczeniu w psychiatryku. Jeszcze dwie siostry. Młodsza, całkiem fajna, nie licząc drobiazgu, że jak zrozumiałem rządzi jakimś gangiem, a starsza to zdaje się coś w rodzaju prostytutki, bo Sue, czyli ta młodsza, mówiła o sponsorze. Jednym słowem odlot na czterech fajerkach.. Dobrze, że przynajmniej ty nieźle trafiłaś.
-Posłuchaj Vince, nie ma się co przejmować. Przecież to tylko chwilowo, zanim nie znajdziemy jakiegoś rozwiązania. Trzeba to wszystko odkręcić. Nie mam zamiaru żyć pod jednym dachem z obcymi ludźmi - przybrała zdecydowany ton.
-Wierzysz w to? Bo ja się przestałem łudzić podczas podróży do pseudodomu z pseudomatką samochodem sprzed trzydziestu lat z dużym okładem. Ja wiem, ze możne teraz żółć się ze mnie wylewa, ale ... po prostu chciałbym być z tobą, nawet, jeżeli wszystko miałoby tak zostać. A tymczasem siedzę tutaj i muszę udawać, ze jestem kimś innym niż jestem. I ty tak samo - w jego głosie wyczuła nutę desperacji.
-Vince, Vince -Amber łagodnie powtarzała jego imię - skarbie, nie załamuj się. Będzie dobrze, obiecuję ci. Jakoś się wszystko ułoży zobaczysz. Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć. Możesz do mnie przyjść choćby natychmiast. Dopóki trzymamy się razem nasza sytuacja nie wygląda jeszcze tak źle...
- Amber, przepraszam, ja po prostu się boję, ze głupieję. Głupieję, rozumiesz! Boję się, że ja się zaczynam zachowywać, jak nastolatek. Ludzie, jak nastoletni chłopak! Czy oprócz tego, że oni nas, ta cholerna sekta, tak urządziła, to coś nam jeszcze nie zrobiła. Ja się boję, że przestanę, że oboje przestaniemy być sobą. Ja bym tego nie zniósł. Chcę ciebie, po prostu ciebie, czy to tak wiele? - tama pękła. Vince był zawsze twardy a teraz najwyraźniej nie wiedział co zrobić. Wyczuła w jego głosie, że jest zagubiony i zdezorientowany. To było do niego takie niepodobne, ale zarazem wzruszył ją ten pokaz jego słabości. Od jakiegoś czasu utwierdzała się w przekonaniu, że dzieli sypialnie z cyborgiem a tutaj nagle taki wybuch emocji... Jego depresyjny nastrój powinien ją zmartwić, ale gdzieś w głębi duszy ucieszyła się z niego. A zaraz później zrozumiała jak bardzo nie na miejscu jest takie uczucie i poczuła się winna.
-Posłuchaj skarbie, jestem z tobą, rozumiesz? Spotkamy się jutro z samego rana i porozmawiamy w cztery oczy. Ojciec mówił, że mogę olać szkołę - boże jak to brzmi - zaśmiała się przez chwilę - szkołę! Mieliśmy niebawem przejść na emeryturę a tu zrządzenie losu rzuca nas na powrót do ogólniaka...W każdym razie, może wpadnę do ciebie rano i pojedziemy gdzieś na kawę. Pomówimy na spokojnie. Podaj mi tylko adres.
-Adres ... adres ... adres - powtarzał, co najlepiej świadczyło o jego stanie. - Dawny Vince nigdy by czegoś takiego nie zapomniał. - Cholera, nie mam pojęcia. ale czekaj, wyjdę na ulicę, może pisze na skrzynce. Wiesz, tu jest spory dom, choć wygląda, jakby przez niego przeszły tabuny zwierząt, taki tu bajzel. Niewiele lepiej niż w "Jumanji" - mówił schodząc po schodach i wychodząc na ganek. - Zaraz, mam skrzynkę. Jest ma wejściowej furtce. Strawberry Street 15
- W porządku Vince, zanotowałam. A teraz spróbuj się położyć. Odpocznij skarbie. Przyjadę po ciebie jutro około dziewiątej. Zdecydujemy wtedy czy zajrzymy do tego naszego ogólniaka, ok?
- Dobra. Przepraszam, że, no wiesz, że sprawiłem tyle, ja ... po prostu nie wiem, co we mnie wstąpiło ... przez chwilę poczułem się, jakbym... tak jakbym krążył kompletnie we mgle. - zaczął się jąkać - Dobrze cię słyszeć. Wiesz, to niesamowite, ale... choć wiem, że to nie rozmowa na telefon, chciałbym jednak, żebyś wiedziała, że ja... - wyraźnie nie potrafił uformować myśli w sensowne zdanie. Amber wyczuła jego zakłopotanie i zarumieniła się jak nastolatka - może tego wcześniej, no wiesz, wcześniej nie mówiłem. Nie potrafiłem, ale jesteś największym szczęściem, które mnie w życiu spotkało i wiedz, ze będę bardzo, bardzo czekał jutro na ciebie.
Przez chwilę zamilkła zaskoczona jego wyznaniem.
- Dziękuję Vince, ja...nie wiem co powiedzieć - chciała powiedzieć „kocham cię” ale nie miała odwagi. Od tak dawna mu tego nie mówiła, że obawiała się, czy te słowa w ogóle przejdą jej przez gardło - Ty też wiele dla mnie znaczysz - odpowiedziała wreszcie wymijająco.- Szczególnie teraz. Dobranoc Vince - głos na dobre uwiązł jej w gardle
- Dobranoc i do jutra. A raczej: do naszego spotkania i ... dziękuję, kochanie,
- Vince? - powiedziała po chwili. Chciała zwyczajnie odwlec koniec rozmowy. Posłuchać jeszcze jego głosu.
- Jestem, nie odłożyłem – szepnął.
- Hm...Nieważne. Do jutra kochanie – zmusiła się by wreszcie odłożyć słuchawkę.

* * *
Spało jej się wręcz nieprzyzwoicie dobrze. Kiedy uniosła zaspane powieki miała wyrzuty sumienia. Kładąc się na nocny spoczynek była przekonana, że nie zmruży oka, a prawdę powiedziawszy usnęła smacznie gdy tylko poczuła przy twarzy miękkość poduszki. Jakby jej nowe ciało wyczuło znajome miejsce i naturalnie wpasowało się w materac.

Niepewnie wyszła w pokoju ubrana jedynie w atłasową dwuczęściową piżamę. Przez chwilę snuła się po piętrze i zaglądała ciekawie we wszystkie kąty.
- Amber, czy ty oby nie myszkujesz po obcym domu? Nie tak cię matka wychowała – skarciła się w duchu i wreszcie zwlekła się schodami w dół. W kuchni panowało poruszenie, słyszała dochodzące stamtąd głosy oraz wyczuła przyjemny zapach świeżo zaparzonej kawy.

Nieśmiało weszła do środka. Pan Carter krzątał się pomiędzy lodówką a ekspresem do kawy. Pakował pośpiesznie dokumenty do swojej skórzanej aktówki jednocześnie starając się zawiązać krawat. Dave siedział przy stole z pochmurną miną i od niechcenia grzebał widelcem w talerzu. Przy kuchence stała korpulentna ciemnowłosa kobieta i wymachując rękoma wyrzucała z siebie potok słów w języku hiszpańskim. To właśnie ona zareagowała jako pierwsza gdy Amber zrobiła kilka kroków w stronę stołu.

- Panienka Jessica, jakie to szczęście – kobieta uścisnęła ją życzliwie a w kącikach jej oczy błysnęły autentyczne łzy. – Co dzień się modliłam do Matki Boskiej z Guadalupe abyś się odnalazła moje dziecko – ten widok był jakiś przejmujący i Amber poczuła, że powinna jakoś zareagować. Wyswobodziła się z jej uścisku i odpowiedziała płynnie po hiszpańsku:

- Dziękuję pani za miłe słowa. Co prawda nie pamiętam pani zupełnie, ojciec pewnie wspomniał o mojej amnezji i...
Ojciec zachłysnął się kawą, Dave wlepił w nią zdziwione oczy, podobnie jak pani, która była zapewne gospodynią.
- Skarbie, przecież... - wyjąkał pan Carter – ty nie mówisz po hiszpańsku. Ledwie zaliczyłaś zeszły semestr.

Głupia kretynko – zrugała się w duchu – lepiej uważaj aby nie popełniać takich podręcznikowych błędów bo zaczną coś podejrzewać.
- Errr – chrząknęła Amber wyraźnie zmieszana – widocznie zostało mi w głowie więcej niż mogłabym przypuszczać – wyczarowała na ustach sztuczny uśmiech i pognała do ekspresu do kawy. Nalała pełen kubek czarnego jak smoła płynu i upiła łapczywie łyk.

- Kawy też nie lubisz - powiedział Dave nie bez złośliwości w głosie i uśmiechnął się wymuszenie – A poza tym uważasz, że kofeina źle wpływa na twoją cerę.
Tym razem to Amber się zakrztusiła. Spuściła tylko oczy czując jak płoną jej policzki.
- Chyba faktycznie mi nie smakuje – odwzajemniła jego nienaturalny uśmiech i demonstracyjnie wylała całą zawartość kubka wprost do zlewu.

- To będzie trudniejsze niż przypuszczałam – pomyślała i przygaszona zasiadła do stołu. Za moment na dębowym blacie wylądował niczym latający spodek talerz pełen zieleniny.
- Przygotowałam twoją ulubioną sałatkę skarbie. Seler i ananas skropiony cytryną, ta jak lubisz. – powiedziała przyjaźnie gosposia a Amber skrzywiła się na ten widok.
- Szlag, jak ja nie cierpię selera! - pomyślała zdesperowana – sam zapach przyprawia mnie o mdłości. Spojrzała jeszcze na Meksykankę, która zaczęła się na domiar złego dziwnie zachowywać.
– Jestem Rosa, tak dla przypomnienia – Mówiła wolno wyraźnie akcentując swoje imię. Wymówiła je jeszcze kilkakrotnie klepiąc się przy tym dłonią po piersi. Najwidoczniej uznała, że ten chwilowy przebłysk jej znajomości hiszpańskiego musiał być jakąś przewrotną pomyłką i właśnie odszedł do lamusa.
- Ok – odpowiedziała już po angielsku Amber – Rozumiem. Ty Rosa, ja Jess – absurd tej sytuacji dziwnie ją rozbawił. Jakby starała się dogadać z dziką mieszkanką jakiegoś egzotycznego zakątka świata. Usiłowała zapanować nad rozbawieniem ale nie mogąc się dłużej hamować wybuchnęła salwą śmiechu. Chichotała przez dłuższą chwilę aż łzy bezwiednie popłynęły po policzkach. Reszta domowników wpatrywała się w nią podejrzliwie nie bardzo rozumiejąc powód jej wesołości.
- Przepraszam – powiedziała wreszcie i zmusiła się do zachowania poważnej miny. -To przez stres – starała się tłumaczyć.

Ta odpowiedź chyba ich usatysfakcjonowała bo wrócili do swoich zajęć. Amber z kolei zmusiła się do przełknięcia choć odrobiny sałatki przygotowanej specjalnie dla niej z takim zaangażowaniem.

- Jess skarbie – ojciec szykował się chyba do wyjścia ale zatrzymał się jeszcze w progu – jak obiecałem możesz dziś nie iść do szkoły ale musisz odwieść Davida. Zawsze to robiłaś.
Dave odepchnął energicznie krzesło i hardo odrzekł ojcu:
- Kiedy jej nie było świetnie sobie radziłem. Podjedzie po mnie kolega...
- Dość. - przerwał stanowczo pan Carter – Jakbyś nie zauważył twoja siostra jest znowu z nami i wcielamy w życie stare porządki. Jess zawozi cię i odbiera ze szkoły, koniec dyskusji.
- W porządku – wyjąkała Amber. Nie było jej to na rękę, w końcu za pół godziny miała się pojawić u Vinca. Wyglądało jednak na to, że będzie musiała pogodzić obie te czynności.
- Idę się ubrać – rzuciła w kierunku brata – Bądź gotowy za piętnaście minut.

* * *

Gdy zbiegała na dół Dave stał już przy frontowych drzwiach. Zawstydzona poprawiła swoje ubranie. Granatową spódniczkę, która ledwie zasłaniała je pośladki i kusą bluzeczkę pokazującą większą część jej umięśnionego brzucha. Do tego białe podkolanówki i sportowe buty. Czuła się nieswojo, jakby paradowała na golasa na eleganckim przyjęciu. Dave miał na sobie jeansy i zwykły biały podkoszulek. Wiele by dała aby móc teraz zamienić się z nim na stroje.

Brat skrzywił się znudzony i wyciągnął w jej stronę dłoń.
- Trzymaj. Kluczyki od twojego wozu i prawo jazdy. Mam nadzieję, że nie zapomniałaś jak się prowadzi.
- Jeśli zginiemy w wypadku samochodowym będzie to oznaczało, że miałam drobne problemy z przypomnieniem sobie tej umiejętności – odpowiedziała uszczypliwie.

Dave zaprowadził ją do garażu, gdzie stało zaparkowane błyszczące czerwone Alfa Romeo. Piękny sportowy wóz, kabriolet z siedzeniami z jasnej skóry i porządnym sprzętem stereo.
- Rety – pomyślała Amber – kupować dziecku taki samochód. Nic dziwnego, że panna była rozpuszczona jak dziadowski bicz – Po chwili zrobiło jej się nie w smak, że myśli o Jess w czasie przeszłym.

Odetchnęła głęboko i ruszyła z piskiem opon. Samochód prowadziło się wręcz wybornie. Nie podejrzewała się wcześniej o takie płytkie podejście do życia ale poczuła, że jazda sprawia jej dziecinną radochę.
- Zanim cię odwiozę podskoczymy jeszcze po mojego przyjaciela. To nie zajmie nam dużo czasu.
- Jak chcesz – odpowiedział David i wcisnął do uszu słuchawki iPoda – jeśli się spóźnię na zajęcia tobie się za to oberwie.

Dobrą chwilę kręciła się po okolicy. Zaczynała już czuć się poirytowana ale wreszcie odnalazła właściwą ulicę. Zaparkowała na podjeździe tuż przed nowym domem Vinca i zatrąbiła krótko.
- Mam nadzieję, że Vince nie karze mi zbyt długo czekać. Jeśli szczeniak spóźni się do szkoły pan Careter gotów dać mi szlaban na oglądanie telewizji. Jak ja bym to przeżyła? – zakpiła w myślach i oparła głowę o kierownicę. Dzień dopiero się rozpoczynał a ona miała go już serdecznie dość.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 15-07-2008 o 19:47.
liliel jest offline  
Stary 22-07-2008, 20:03   #13
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Stał przy żywopłocie wspominając poprzedni wieczór. A że najlepiej wspomina się przy konkretnej pracy, przynajmniej tak zawsze uczyła go ciotka Luie, młodsza siostra matki, przycinał co bardziej odstające gałązki starym sekatorem znalezionym w szopie z tyłu garażu. Śpieszył się mając nadzieję, ze zdąży przed przybyciem Amber. Nie był sam, ale z nią i trochę czuł się głupio z powodu wczorajszej podłamki. Zamiast stanowić dla niej oparcie okazało się, że sam rozkleił się niczym galareta. Zanucił swoją starą ulubiona piosenkę grupy „Yes” tak bardzo pasującą do jego sytuacji, zmieniając niektóre słowa. A przynajmniej tak mu się wydawało, bo nie pamiętał wszystkiego. Dodawało odwagi z jednej strony, z drugiej wprawiało go w nieco melancholijny nastrój.

Move yourself
You always live your life
Never thinking of the past
Prove yourself
You are the move you make
Take your chances win or loser

See yourself
You are the steps you take
You and you - and that’s the only way

Shake - shake yourself
You’re every move you make
So the story goes

Owner of a lonely heart
Owner of a lonely heart
Much better than - a
Owner of a broken heart
Owner of a lonely heart

Say - you don’t want to chance it
You’ve been hurt so before

Watch it now
The eagle in the sky
How he’s dancing one and only
You - lose yourself
No not for pity’s sake
There’s no real reason to be lonely
Be yourself
Give your free will a chance
You’ve got to want to succeed
.”

Wczorajszy wieczór po rozmowie telefonicznej z żoną spędził dosyć przyjemnie. Jej głos podniósł go na duchu ... bardzo podniósł. Ponadto chińszczyzna miło drażniła jego kubki smakowe, a przyprawiona rozmową z Sue była wręcz wyborna. Musiał przyznać, że co, jak co, ale siostra mu się trafiła. Co prawda z resztą rodziny sprawa wyglądała bardziej niż marnie, może z wyjątkiem drugiej siostry, która wprawdzie sprzedawała swoje ciało, ale ogólnie ponoć była w porządku. Przynajmniej tak twierdziła Sue wyjaśniając, iż ona ma wprawdzie sponsora, ale nie puszcza się na lewo i prawo, tylko oddaje wyłącznie temu mężczyźnie, zaś on zapewnia jej utrzymanie, a, przy okazji, i nam, bo wszystkie opłaty za media idą z kieszeni Cecil.

Sue była naprawdę fajną dziewczyną i widać do niego przywiązaną. Jakże ucieszyła się, gdy powiedział:
- Jesteś świetną siostrą, nie mógłbym wymarzyć sobie lepszej.
Może poruszyło ją to dlatego, że nie udawał. W tym wariatkowie, jakim stał się dla niego nowy dom, dziewczyna stanowiła oazę zdrowego rozsądku. Ponadto jej szczerość stanowiła niezwykle przyjemną odmianę od świata pozorów, w którym przeważnie żył. Kiedy uśmiechała się, opieprzała go, wyjaśniała, to czuło się autentyzm. Marzył, żeby wrócili do takich relacji z Amber i może właśnie Sue była taką gwiazdką zwiastującą, że jest to możliwe.

Po kolacji nie rozmawiali zbyt wiele. Vince chciał pospacerować „sam ze sobą”, jak jego ulubiony bohater literacki z poematu Byrona. Miał nadzieję, że odnajdzie spokój zgubiony przy tym całym zdarzeniu. Vince był introwertykiem. Nie okazywał zbyt wielu uczuć na zewnątrz, ale czasem, kiedy już naprawdę nie potrafił w sobie zdusić emocji, wylewały się z niego niczym pędząca fala. Tak, jak podczas rozmowy telefonicznej z żoną. Sam na sam z gwiazdami i własnym nowym ciałem. Poznawał je dopiero i wiedział, że tak samo jest z Amber. Tak głupie wydawałoby się rzeczy, jak zasięg ramion, sposób stawiania kroków, refleks były dla niego odkrywaniem niezbadanych obszarów. Każdy mięsień, kość, mimika twarzy, sposób uśmiechania się, wszystko to przynosiło ze sobą coś nowego i zaskakującego go.

- BIIIP!!! – Przeraźliwy sygnał wyrwał go z zamyślenia.
Alfa Romeo. Ładny wozik. Zawsze miał słabość do tej włoskiej marki. Owszem, wiedział, ze to nie są najlepsze samochody, ale niewątpliwie mające niezwykłą urodę. Do trzech ideałów piękności: kobiety w tańcu, rumaka na wolności oraz fregaty pod żaglami Vince dodałby jeszcze niektóre modele Alfy Romeo. Teraz miał usiąść w tym samochodzie razem z żoną, bowiem był przekonany, że tylko ona mogła poganiać go dźwiękiem klaksonu.



Piękny, czerwony kabriolet, a w nim ona, otoczona chmurą aromatu spalin z dezem dla nastolatek. Ubrana tak, że ... że natychmiast pragnęło się ją rozebrać, i nie byłoby wiele do ściągania. Chciał powiedzieć, jak bardzo jest seksy w tym wdzianku, ale powstrzymał się. Jej spojrzenie, niosące z sobą splot uczuć, od lekkiego zawstydzenia i krępacji do mimowolnej dumy z tego młodzieńczego, niezwykle zgrabnego ciała, które tak mocno eksponowała jej kusa garderoba, prosiło o zaniechanie komentarzy. Dlatego tylko podszedł z normalnym, wydawałoby się na pozór, „hallo”, które jednak zawierało całą jego radość, tęsknotę i uczucie.

Jej uśmiechnięte oczy, usta, zapraszające „wskakuj” i pocałunek. Taki krótki, urywany, naturalny, jak u starych par, które nawet nie myślą dając sobie buziaka przy powitaniu.
- O kurde, wy się całujecie!
Wpatrzony w żonę Vince dopiero teraz zauważył Dave’a siedzącego na tylnym siedzeniu i zasłuchanego w jakiś najnowszy łomot, za nic nie przypominający normalnej muzyki. Amber pewnie też na chwilę o nim zapomniała, bo nagle zrobiła przestraszona minę.
- Ale jaja – kontynuował brat Amber ściągając słuchawki. – Jak się Bill dowie, to ci zdrowo przyładuje. Słuchaj stary – jego głos wyrażał czyste, choć nieco kpiące współczucie. – Radzę uważać, bo albo moja siostrunia robi cię w konia ...
- W konia? Dave, daj, proszę, spokój, a ty Vin ... Kevin, wsiadaj. Poznajcie się, mój brat, a to ten kolega, o którym wspominałam.
- Kolega? Akurat. Z kolegami to nawet ty się nie całujesz, a przynajmniej nie ze wszystkimi, nie licząc Jimiego O’Toole’a i Jeremiego Brinslowa, ale że Bill obydwu sprał i dali sobie spokój, to ostrzegam cię, chłopie, uważaj z nią, bo jej facet ma nierówno pod sufitem. Jeremi nawet spędził jakiś czas w szpitalu po tym, jak mu ten kretyn połamał rękę. Ale komu ja to mówię, jesteś jej kumplem, to pewnie wiesz o tym. Nie moja sprawa.
Amber nie przeszkadzała bratu. Sama zapewne chciała się dowiedzieć czegoś o życiu Jessie. Może dlatego jej protest był stosunkowo słaby:
- Nie pleć, Dave ...
- Ja plotę? Ja plotę? – Zaperzył się chłopak. – A kto się założył z Domenicą Hewitt, ze poderwie tego kujona Bernarda Kowalsky? Zajęło ci to tylko dwa dni, a, nie powiem, nie przepadałem za tym dupkiem, ale gdyby nie to, że przeniósł się do innej szkoły to by oberwał. Bill się ostro odgrażał. Wprawdzie zabawnie to wyglądało, potem ...
- Co takiego? Zresztą nieważne, daj spokój – Vince, patrząc na poczerwieniałą twarz Amber, która z wrażenia zapomniała przekręcić kluczyka, postanowił przerwać te wynurzenia.
- Co daj spokój? Co daj spokój? Czy ty na księżycu byłeś? Wpatrujesz się we mnie, jakby to była jakaś nowość, że kiedy przegrała zakład, Hewitt musiała przyjść do szkoły bez stanika w obcisłej, jasnej bluzce, a wtedy było dość zimno, hehe. Wszyscy faceci mieli radochę, nawet myśmy przyszli z gimnazjum. Niewiele brakowało, wyleciałaby ze szkoły. Nauczycielom tłumaczyła się, że ją ktoś okradł w przebieralni gimnastycznej. Wątpię, czy uwierzyli, ale skoro Hewitt reprezentowała szkołę na setkę w stanowych zawodach, to zrobili dobrą minę do złej gry.
- Żartujesz – zdołała wyszeptać skamieniała Amber.
- Straciłaby pozycję wśród dziewczyn, gdyby nie dotrzymała zakładu – wyjaśnił poważnie Dave. – Dlatego facet, nic do ciebie nie mam, jak mężczyzna do mężczyzny: trzymaj się z daleka od Jessici, bo biorąc pod uwagę średnią jej podrywów oraz reakcji Billa, to nie życzę nikomu. Poderwie cię albo dla żartu, albo po to, wzbudzić zazdrość swojego chłopaka. Tak czy siak, zostaniesz na lodzie. Kapujesz?
- Dave, to twoja siostra. Co ty mówisz? – Vince nie za bardzo wiedział, jak przemówić do nastolatka i pierwszy raz poczuł się jak typowy wapniak.
- Just relax, stary. Guzik mnie obchodzi czy dostaniesz po pysku od Billa, czy siostrunia złamie ci serducho. Ja ostrzegam. Rozumiesz? Tylko normalnie ostrzegam, bo widać masz klapki na oczach.
- D a v eVince przeliterował dobitnie imię z nutą groźby. – Dzięki za ostrzeżenie, ale to twoja siostra i traktuj ją z szacunkiem. Myśl sobie co chcesz, ale jest najwspanialszą kobietą na świecie i guzik mnie obchodzi jakiś niedorobiony szczeniak, który obtłukuje twarze wszystkim, na których spojrzała.
- Twoja rzecz – Dave obojętnie wzruszył ramionami. – Kapitanowie drużyn footballowych to silne chłopy, a wśród nich Bill nie należy do najsłabszych. Natomiast na szacunek, to trzeba zasłużyć, co nie? Najwspanialszą, ech, facet, jaja se robisz. Jednak mam to gdzieś. Ja na pewno nie powiem nikomu, żeście się całowali, ale pewnie plotka się i tak rozniesie. Chrzanić to. Uwielbiam Linkink Park – rzucił już do siebie znowu zakładając słuchawki.

Vince był wściekły. Normalnie wściekły, że ktoś ośmielił się powiedzieć coś takiego o jego żonie. Zwyczajnie, miał zamiar złapać szczeniaka za wszarz i potrząsnąć nim parę razy. Odwrócił się do tyłu.
- Siadaj, proszę – dobiegł go cichy głos Amber.
- Ale ...
- Siadaj. Jest OK. Jedziemy. Chyba nie chcesz na stojąco?

Nie, nie chciał jechać na stojąco i nie było OK. Kurczę! Ona była jego żoną. Żoną, której tyle kłopotów robił doprowadzając ich związek niemal do rozpadu, ale której, jak sobie obiecywał, już nie sprawi kłopotu. Ale teraz po prostu nie wiedział, co robić. Był jak agent na terenie wroga nie znający ani języka, ani zwyczajów. Tylko wyglądający jak oni, nastolatkowie XXI wieku.

Jechali milcząc. Tylko Dave nucił pod nosem „Leave Out All The Rest” i “Breaking the habit”. Jego gimnazjum było położone tuż obok liceum, do którego uczęszczali Jessie i Kevin. Praktycznie obydwie szkoły tworzyły jeden ośrodek i uczniowie Simon Kenton Junior High School przeważnie uczyli się dalej w Liceum Kentona. Amber podprowadziła samochód od strony gimnazjum, więc nie mieli okazji zobaczyć swojej szkoły.
- Na razie. Wracam dzisiaj sam, bo lecę do Steve’a przygotować pracę na geografię – Dave wyskoczył z samochodu i nie oglądając się za siebie pognał do błękitnego wnętrza, które właśnie pożerało coraz to nowe rzesze spieszących się uczniów. Dziewczęta, chłopcy, niektórzy w mundurkach inni bez, tworzyli różnobarwną mozaikę, w którą obydwoje wpatrywali się zafascynowani:
- Myślisz, ze my też tak będziemy od jutra? Biec do klas, kłaniać się profesorom, zdawać egzaminy, ćwiczyć na gimnastyce ... – mówiła powoli Amber z niechętną miną dopóki mąż nie wszedł jej w słowo.
- ... chodzić na imprezy, szaleć do upadłego, tańczyć, bawić się, cieszyć i tak dalej – uzupełnił znacznie radośniej Vince.
- Ty naprawdę znowu chcesz przejść ten kierat? – Amber aż się zdziwiła.
- Szczerze mówiąc, to nie wiem. Nie mam się ochoty uczyć znowu o pierdołach, kolejny raz pisać pracę magisterską i bronić kolejnego doktoratu, ale życie nastolatka w obecnych czasach chyba nie składa się z samej nauki. Przynajmniej jak patrzyłem na moją siostrę, tak mi się wydawało.
- Owszem i możesz mi wierzyć, drugi raz tak sobie życia nie zmarnuję. Nie! – Krzyknęła nagle widząc gwałtownie spochmurniała minę chłopaka. – Nie myślałam o tobie. Tylko i wyłącznie o lekcjach, do których przygotowywałam się całymi dniami popędzana przez rodzinę. Musisz być najlepsza, mieć wyłącznie super oceny, żadnych szaleństw, żadnych zabaw, żadnych chłopaków ... znaczy, Vince, to także nie było do ciebie. Po prostu, ja tylko chciałam powiedzieć, że praktycznie nie miałam takiej młodości, jaką obydwoje sobie możemy wyobrazić. Tylko tyle. I to niej znaczy, że się rzucę na chłopaków. Jestem przecież zamężna – dodała muskając mu dłonią policzek. – Masz ochotę na kawę?
- Jasne – uwielbiał kiedy go tak dotykała. - Jestem dzisiaj wyłącznie na szklance herbaty i kawałku wczorajszej chińszczyzny, którą przyniosła Sue. Znasz ten rejon miasta?
- Nie, ale poszukamy czegoś bliskiego.
Vince rozejrzał się:
- Tam po drugiej stronie jest jakaś „Rocco”. Zaraz jak się wjeżdża w tamta ulicę. Akurat teraz ciężarówka zasłoniła. O, jest tam.
- Dobra



Amber zaparkowała, a potem weszli do lokalu wpadając w charakterystyczną smugę miłego aromatu. Kilkanaście osób piło kawę, jadło szaszłyki czy miejscowe odpowiedniki hot dogów, ktoś czytał gazetę. Większość stanowili, sądząc po wieku, uczniowie pobliskich szkół, raczej licealiści niż gimnazjaliści. Ogólnie było czysto, miło i bardzo jasno, gdyż przez duże szyby słońce bez problemu dostawało się do środka rozjaśniając pastelowe wnętrze. Vince aż zdziwił się, ze zawieszone u sufitu lampy pozostawały włączone
- Zajmijmy stolik tam w rogu – zaproponował, ale nim zdążyli podejść ...
- Kev – młody, ciemnoskóry kelner lub barman wyciągnął ku niemu rękę na powitanie. – Super, że jesteś. Ten czas, kiedy cię porwali ... kurde, fajnie, że przyszedłeś. Jak tam było? Zresztą, nieważne, jesteś teraz i jest dobrze. Szkoda, że Jimowi Cameronowi się nie udało jeszcze. Kiedy wracasz do pracy? Szef na twoje miejsce nie przyjął nikogo?
- Pracy?
- No - Murzyn przez chwilę był zdezorientowany. – Przecież pracowałeś tutaj na popołudniowa zmianę. Co ty?
- Przepraszam, kolego – starał się mówić, jak najbardziej neutralnie. – Pewnie jest tak, jak mówisz ...
- Kurde, Kev pogrywasz w coś, czy się zabawiasz jakoś? Cieszę się, ze wróciłeś i wreszcie znalazłeś tak wypasioną foczkę, ale ...
- Ona nie jest żadną foczką, to moja ... – już miał na języku słowo „żona”, kiedy poczuł szturchnięcie Amber - ... dziewczyna.
- Przecież mówię. O co ci chodzi? Masz świetną laskę, farciarzu. Czy ja cię gdzieś nie widziałem? – Zwrócił się do niej. – Zresztą nie ważne. Kev to fajny gość, jak się nie wygłupia. Fajnie, że wreszcie kogoś znalazł. Miło mi cię poznać. Jestem Silvio.
- Cześć – Amber wyciągnęła rękę do chłopaka. – Jessica, a co do wygłupów, to się nie dziw. Wiesz, amnezja.
- Jaja sobie robisz?
- Niestety nie. Tam nas ...
- Was?
- Także tam byłam. Pewnie słyszałeś, ze porwano więcej osób – Silvio skinął głową. – Nie wiem, czym nas tam naszprycowali, ale przynajmniej na tą chwilę lekarze stwierdzili amnezję.
- Żartujesz – Silvio był naprawdę przejęty. – To znaczy, że ty mnie naprawdę nie pamiętasz? I szefa i innych także?
- Poważnie, stary. Ona także.
- Ja pindolę, masz przechlapane. To przecież tak, jakbyś się znalazł w obcym kraju. Rodziny także nie kojarzysz? Sue?
- Sue już poznałem. Nie wiedziałem, ze mam tak sympatyczną siostrę, natomiast reszta, no nieważne. Silvio, chcielibyśmy się napić kawy.
- Kawy? Ty lubisz kawę? – Zdziwiona mina Silvio dowodziła najdobitniej, co dawny Kevin myślał o małej czarnej.
- Od wczoraj, tak.
- No to co? Dwie mokki? Są niezłe. Oczywiście, na koszt firmy. Szef wyszedł, ale, niech to gęś, strasznie się ucieszy, ze nic ci nie jest. Tyle, że jeżeli nic nie pamiętasz, to pewnie szybko nie wrócisz do roboty?
- Na pewno nie teraz. Wybacz, stary. Ale póki co, obydwoje musimy wrócić do siebie. Poznać to, czego nie znamy?
- A nie macie szans sobie przypomnieć? Przecież są na pewno jakieś terapie. Znam świetnego masażystę. Jak tylko chcecie ...
- Trudno powiedzieć – przerwał mu Vince. – Wiesz, jak jest. Mówią ci to, albo tamto. Trzeba po prostu czekać. Natomiast co do masażysty – udał, ze się zastanawia. – Musze zapytać, czy aby mogę coś takiego stosować.
- Czekać, jasne. Może ci jakoś pomóc? Słuchaj – zniżył głos. – Chwilowo mam trochę roboty. Ten, co tam czyta gazetę w czapce zamawiał sandwich. Rozumiem, że teraz będziesz trochę zajęty, ale spotkajmy się na dniach, albo: wracasz do szkoły?
- Hm, może jutro?
- No to przyjdźcie kiedyś po lekcjach. Poproszę kogoś, zęby mnie zastąpił, a szef także się ucieszy. A co do kawy, zaraz przyniosę. Fajnie was widzieć.

- Masz sympatycznego kolegę – uśmiechnęła się Amber. – Ech, - wróciła na chwilę do Dave’a, - ale mi się brat trafił. Ojciec, znaczy pan Carter, kazał go przywieźć, a on „lecę do Steve’a”, kimkolwiek jest ten Steve.
- Pewnie jakiś jego kolega – powiedział głośno, a szeptem dodał pokazując kartkę. – Zapamiętaj.



- Mamy tam ponad pół miliona w Grand Virgin Bank na Wyspach Dziewiczych. Wypłata na hasło „The piranha speaks: I love you.”
- OK. Wymyśliłeś super.
Vince zwinął kartkę. Obydwoje wiedzieli, że wyćwiczona pamięć Amber bez problemu utrwali ciąg 26 cyfr i hasło.
- Gdzie tu jest toaleta, Silvio? – Zapytał przechodzącego obok Murzyna.
- Tamte drzwi. Ech, ty naprawdę nie pamiętasz.
- Wątpiłeś.
- Niby chyba nie, ale to takie dziwne ... już lecę! – Krzyknął do rudej dziewczyny domagającej się hot doga.

Zapisany papier podarty na strzępy wylądował w toalecie spływając wraz z wodą do kanalizacji miejskiej. Kiedy wrócił kawa leżała już na stoliku. Przed nim stał szklany pucharek częściowo wypełniony kawą, a częściowo bitą śmietaną, którą posypano wiórkami gorzkiej czekolady. Wyglądało super i tak też smakowało, świetny zaś zapach jeszcze bardziej przyczyniał się do przyjemności picia.



- Lepsza niż w domu – oceniła dziewczyna upijając łyczek. –Ten twój kumpel Silvio zna się na rzeczy. Pomyśleć, ze tu pracowałeś – zadumała się. – Ileż my rzeczy nie wiemy o Jessie i Kevinie? Im dłużej nią jestem, tym bardziej uświadamiam to sobie, popatrz ... – przerwała, by wysączyć kolejny łyk. – Nie znamy rodziny, ani nawet naszych przyzwyczajeń. W domu zrobiłam sobie kawę i dowiedziałam się, ze kiedyś jej nie lubiłam. Aż mi się głupio zrobiło i wszystko wylałam.
- Wylałaś?
- Tak, naprawdę wiem, ze to nie ma sensu, bo co to kogo obchodzi, że lubię kawę. Mogłam powiedzieć, ze zmieniłam zdanie, albo, że po prostu mam ochotę, ale nie. Przestraszyłam się, że się wyda i wylałam. Jakby mogło się wydać? Nie może, bo nawet gdybyśmy wszystkim opowiedzieli, co się stało, i tak nikt by nam nie uwierzył. Co prawda, wysypałam się też gorzej.
Widząc pytającą minę chłopaka kontynuowała:
- Mamy służącą Latynoskę. Odezwałam się do niej po hiszpańsku. Mój nowy tato omal spadł z krzesła, jak usłyszał, iż jego córa zna ten język. Co prawda, Jessie wcześniej się uczyła tego języka, ale wydaje się, że była wyjątkową nogą. Bałaganiarą również – dodała po chwili.
Czas mijał na pogawędce. Dawno nie było tak miło, tak zwyczajnie miło, uświadamiał sobie. Tak, jak powinno być bardzo często, kiedy ludzie się kochają, czerpiąc radość, po prostu, ze zwykłej rozmowy.

- Au! – Głos Amber wyrwał Vince’a z przyjemnego zamyślenia i delektowania się kolejna kawą – Uważaj trochę, facet!
Oburzony głos Amber był skierowany do mężczyzny, który wszedł do kawiarni jednocześnie czytając „Los Angeles Time”.



Dość młody, w okularach, na pierwszy rzut oka wyglądał na biznesmena. Ewidentnie zagapił się i potrącił jakiegoś młodziutkiego chłopaka, który właśnie szedł z herbatą. Mrożona Liptonka wylądowała w związku z tym na bluzce Amber i stąd się wzięło to „Au”.
Przepraszam” mężczyzny było skierowane wyłącznie do chłopaka, jakby nie zauważył Amber, na biuście której wylądował kubek z herbatą. Plama rozprzestrzeniała się po jasnym materiale, czyniąc z kremowej barwy coś w stylu zielono – żółtej, nieco przeźroczystej konsystencji ukazującej fragmenty stanika.
- Słuchaj no kretynie – wkurzył się Vince podając żonie serwetkę – nie masz oczu?
Zaciśnięta pięść Amber dobitnie pokazywała, co dziewczyna myśli o całej sytuacji. Wziąwszy serwetkę zaczęła wycierać dekolt i już wychodziła do toalety, gdy mężczyzna, zamiast przeprosić rzucił się:
- Jesteście z liceum?
- A przy całym szacunku, co cię to obchodzi, jeżeli już jesteśmy na „ty”? – Vince nie przebierał nigdy w słowach, jeżeli chodziło o Amber. – Jeżeli nie umiesz po prostu przeprosić, jak normalny człowiek, to najlepiej nie pokazuj się w cywilizowanych miejscach.
- Vi ... Kev, zostaw – dziewczyna usiłowała powstrzymać burzę.
- Ja przepraszam – wyrwał się przestraszony chłopak, którego potrącił mężczyzna czyniąc z niego mimowolnego sprawcę zamieszania.
- Jasne, to nie twoja wina – odparła Amber, znacznie lepiej panująca nad sobą niż jej mąż. Kilka osób z sąsiednich stolików przypatrywało się ciekawie, jednakże chłopak się nimi nie przejmował.
- Oczywiście, że nie jego, tylko tego pajaca – rzucił się Vince wskazując na faceta. – Oczywiście, każdemu się może zdarzyć, ale za grosz kultury. Mama go chyba nie nauczyła słowa „sorry”.
- Kev, daj spokój.
- Jesteście z liceum?
- Facet ... – Vince zaczął odpowiedź, gdy usłyszał.
- Kev, popatrz – glos Amber był przejęty, przestraszony i tak napięty, jak jeszcze nie słyszał od czasu, gdy stała się Jessie. Drżała. – Zobacz tam.
- Gdzie? – Nie zrozumiał.
- Gazeta?
- Pytam się was! – Obcy próbował przejąć inicjatywę, ale nie zwracali na niego uwagi. Obydwoje wpatrywali się w news trzymanej przez mężczyznę gazety „Pogrzeb trójki agentów N.S.A., którzy zginęli podczas akcji przeciwko porywaczom dzieci odbędzie się ...” i tak dalej. Vince’owi zrobiło się ciemno przed oczyma. Nie słyszał nawet dalszych krzyków mężczyzny. Poddał się tylko Amber, która zamiast do wyczyścić bluzkę w toalecie wyszeptała głucho:
- Jedziemy do domu. Przynajmniej zobaczysz, jak mieszkam. O, ludzie.

Wychodzili:
- Mówiłem coś! – Ryknął za nimi facet łapiąc Vince’a za ramię. Ale on teraz nie miał czasu na użeranie się z jakimś hałaśliwym dupkiem. Instynkty działały odruchowo. Chwyt za rękę, nagły zwrot i pchnięcie połączone z wykręceniem nadgarstka. Klasyczny standard. Zresztą lekki, nie łamiący kości, czy rwący ścięgna. Po prostu taki drobiazg, jak odgonienie natrętnej muchy. Tym razem jednak mucha była cięższa i poleciała zaskoczona na podłogę.
- Oho, widziałem, jak was zaatakował! – Krzyknął Silvio. - Jakby chciał się do was jeszcze rzucać. Proszę stąd iść – rzucił mężczyźnie. – Rozrabiacy nie są tu mile widziani, nawet jeżeli noszą garnitury.

Vince uśmiechnął się do kumpla dziękując. Po chwili zaś siedzieli już w czerwonym kabriolecie. Prowadziła Amber, jak zwykle pewnie, ale miał wrażenie, że jej piękne, karminowe usta drżą.
 
Kelly jest offline  
Stary 01-08-2008, 12:31   #14
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Zatrzymała samochód na podjeździe przed swoim nowym domem i jeszcze raz zaparło jej dech kiedy zmierzyła wzrokiem ekskluzywny budynek. Vince nieśpiesznie wysiadł z samochodu i zaśmiał się nerwowo.

- Wydawało mi się, że pan Carter miał być lekarzem a nie arabskim szejkiem.
- Chirurgiem plastycznym, Vince. A na tym zarabia się równie dobrze, co na ropie naftowej. Szczególnie w Mieście Aniołów – odparła rozbawiona.

Niedbałym gestem zaprosiła go do środka. Oprowadzała po domu, a on rozglądał się mocno zaciekawionym wzrokiem, od czasu do czasu komentując dobry gust właściciela posesji. Po kilku minutach znaleźli się w jej nowym pokoju. Ku jej zdziwieniu po niedawnym bałaganie nie było śladu. Pokój lśnił nienaganną, wręcz nienaturalną czystością. Obrazek jak żywcem wyrwany ze stron katalogu Ikei. Ubrania złożone w kostkę spoczywały w szafie, książki zostały schludnie poukładane na biurku, lustro wychuchane i wyczyszczone na błysk. Poczuła wdzięczność do Marii ponieważ nie miała wątpliwości, że to właśnie ona zadbała o doprowadzenie pomieszczenia do takiego stanu.
Vince spoczął na fotelu a ona zabrała się za przeglądanie zawartości szafy. Większość wiszących na wieszakach ubrań była niebezpiecznie pstrokata i jaskrawa ale natrafiła wreszcie na parę rzeczy w stonowanych kolorach.

Zrzuciła z siebie ubranie i założyła czarną krótką sukienkę. Zmierzyła w lustrze swoje odbicie. W tym stroju wyglądała bardziej jakby zmierzała na imprezę sylwestrową ale w ostateczności mogło nadać się i na pogrzeb. Żałowała jedynie, że sukienka jest tak potwornie krótka i że przy dekolcie zdobi ją krzykliwy wzór z czerwonych cekinów.

- Trudno. Musi się nadać. Mamy za mało czasu na zakupy. O której jest pogrzeb? - Na myśl co ich niebawem czeka dopadło ją przygnębienie.
- O piętnastej – odparł Vince nie odrywając od niej wzroku – Szczerze mówiąc ślicznie wyglądasz.
- Nie mam wyjścia. W końcu trzeba dobrze wyglądać na własnym pogrzebie, prawda? Zamiast gapić się na trumnę żałobnicy nie oderwą ode mnie wzroku – uśmiechnęła się ale w lot zrozumiała, że dowcip nie wyszedł najlepiej.
- Chodź. Przeszukamy ciuchy Dave'a. Może ma rezerwową czarną koszulę.
- Chcesz abym pożyczył ubranie od twojego brata? - Vince nie był przekonany czy to dobry pomysł.
- Przecież nie pójdziesz na pogrzeb w tym stroju. Choć jedną część garderoby powinieneś mieć w czarnym kolorze. Tak wypada.

„Tak wypada”. To był jej standardowy tekst, jeśli chciała do czegoś przekonać męża. Na przestrzeni tylu lat ich koegzystencji Vince nauczył się reagować na to stwierdzenie z poddańczym spokojem. I tym razem jej uległ. Uśmiechnęła się do siebie. Niektóre rzeczy się nie zmieniają. Nadal zachowujemy się jak stare dobre małżeństwo – pomyślała.

W koszuli prezentował się na prawdę nieźle. Może dlatego, że był to oryginalny Armani za $500. Wiedziała to dokładnie, ponieważ zanim podała ją Vince’owi usunęła z niej jeszcze pachnącą metkę. Gdy zeszli na dół niespodziewanie osaczyła ich Maria trajkocząc coś chaotycznie po hiszpańsku. Gdyby nie wiedziała dokładnie, że mówi o posiłku pomyślałaby, że najpewniej rozpoczęła się właśnie zagłada nuklearna. Wyglądała na mocno zaaferowaną, twarz jej spąsowiała a na skroni nabrzmiało kilka żyłek.
- To twoja gosposia? - Spytał Vince nie wychodząc ze zdumienia jaką ilość słów jest w stanie wyrzucić z siebie człowiek w ciągu paru zaledwie sekund.
- Tak. Chce abyśmy zjedli obiad ale oczywiście muszę udawać, że nie rozumiem ani słowa z tego co do nas mówi.

Przez następną chwilę pozwoliła sobie wytłumaczyć na migi o co tamtej chodzi. Koniec końców Maria zaprowadziła ich do kuchni i podetknęła im pod nos parujące talerze. Dostali po solidnej porcji mięsnego gulaszu i szklance świeżego soku pomarańczowego. Jedli powoli, ponieważ potrawa była tak diabelnie ostra, że co jakiś czas musieli przerywać i popijać obficie sokiem lub chociaż zaczerpnąć kilka głębokich oddechów, aby oczy nie eksplodowały im od środka.

- Właśnie przestałem ci zazdrościć, kochanie – rzucił niewinnie Vince. – Jeśli ta kobieta będzie wam serwować takie specyfiki niedługo wyzioniesz ducha. To pewnie domowe meksykańskie przepisy przekazywane z pokolenia na pokolenie. Jakieś tajne receptury – uśmiechnął się. - Ale chyba tylko Latynosi mają układ trawienny przystosowany do ich przyjmowania. Dla reszty ludzkości przedawkowanie może okazać się śmiertelne.
Zaśmiali się oboje i wymknęli z kuchni gdy Maria wyszła na moment do ogrodu. Porcje zostawili prawie nietknięte, za to soku opróżnili pełny dzbanek.

W drodze samochodem panowała krępująca cisza. Myśli obojga z nich krążyły wokół wiadomego tematu. Jak powinni się zachować? Co będą odczuwać? Kto się zjawi i czy będzie dużo łez i lamentów? A może nikt za nimi nie tęskni? Amber była przekonana, że z jej śmiercią wszyscy nader łatwo się pogodzą.

Gdy dotarli na cmentarz ceremonia już się rozpoczęła. Wszystko było przygotowane z wielką pompą. Mężczyźni w galowych mundurach oddali salwę z karabinów a matce Vince’a wręczono amerykańską flagę. Nawet cieszyła się w tej chwili, że żadne z jej rodziców nie doczekało tej chwili. Rozejrzała się po tłumie zgromadzonych tam osób i z żalem przyznała, że nie ma tam nikogo, kto mógłby szczerze ją opłakiwać. Było za to sporo rodziny Vince’a. Jego siostra i brat, rodzice oraz dalsi kuzyni. Miał sporą rodzinę i zawsze łączyły go z nią silne więzi. Za to ona, mimo, że była jego żoną, nigdy nie zdołała przełamać dzielącej ich bariery i czuć się w ich otoczeniu równie swobodnie co Vince. Pewnie w duchu przeklinali mnie i wymyślali od jędzy – pomyślała. - Niewątpliwie żałowali, że jego wybór padł właśnie na mnie. Na dodatek nie dałam jego rodzicom wnuków, o które tak pieczołowicie się dopominali, ilekroć ich nie odwidzieliśmy. Doprowadzało mnie to do szału.

Niemniej, nie mogła zaprzeczyć, że jego rodzina wyglądała na załamaną i zdruzgotaną. Sporo osób szlochało rzewnie, niektórzy ronili pojedyncze łzy, ci zaś, którzy nie płakali wyglądali na szczerze przygnębionych. Zerknęła z ukosa na Vince’a. Miał kamienny wyraz twarzy, jedynie mocno zaciśnięta szczęka zdradzała szalejące w środku emocje. Uścisnęła jego dłoń chcąc podtrzymać go na duchu.

Przy końcu ceremonii lunął deszcz. Ludzie masowo otwierali parasole i ten widok wydał się Amber jakiś przerysowany. Jak scena z komercyjnego hollywoodzkiego filmu bez happy endu. Ksiądz skończył mówić i ludzie szybko zaczęli się rozchodzić. Pewnie wrócą teraz do swoich zwyczajnych zajęć, codziennego życia i szybko zapomną o ich istnieniu. Zwróciła się w stronę męża i mocno go uścisnęła. Wtuliła twarz w jego ramiona, a on oplótł ją w pasie. Ten cały pogrzeb wydał jej się nagle kompletną pomyłką. Po co właściwie tutaj przychodzili? Czego w zasadzie się spodziewali?

Cmentarz zaczął się wyludnić. Kilka kroków od nich zatrzymało się rodzeństwo Vince’a. Miała już odejść, ale Vince przystał zagapiwszy się na znajome twarze. Stali więc nieruchomo, skąpani w gęstym deszczu i nadal się obejmowali. Jej uszu dochodziła cicha rozmowa. Słyszała każde słowo i była pewna, że Vince też się jej przysłuchuje.
- Spotkałam się wczoraj z ich adwokatem. Wiesz, że z ich rachunku zniknęło sporo gotówki? I stało się to rzekomo już po ich śmierci. Nie sądzisz, że to dziwne? - Szepnęła siostra Vinca.
- Co w takim razie ze spadkiem? Liczyłem na niewielki zastrzyk gotówki. Wiesz Catherine chce przeprowadzić remont...
- James! - Siostra wyraźnie się obruszyła – To pogrzeb naszego brata na litość boską! Nie chodzi mi o żaden cholerny spadek!
- I myślisz, że jak nie będziesz o tym myślała to ta kwestia przestanie istnieć? - Syknął ze złością - Vince nie żyje do jasnej cholery i nic tego nie zmieni! Musimy przejść nad tym do porządku dziennego. A co do spadku to naturalna rzecz, że o tym myślę. Ktoś z nas musi. Ty i rodzice nie macie teraz głowy do niczego!
- Oczywiście, że nie mamy głowy. A czego się spodziewałeś do cholery? Właśnie pochowaliśmy najbliższego członka naszej rodziny. Wciąż jestem w szoku. Nie mogę uwierzyć, że już go z nami nie ma – wybuchnęła niepohamowanym płaczem. – A na dodatek wiesz czego się wczoraj dowiedziałam od ich adwokata? Amber, ta wstrętna flądra ... - opanowała się i po chwili mówiła już spokojniej – Niech jej ziemia lekką będzie, wybacz mi ojcze wszechmogący, że mówię źle o zmarłych ... Ich adwokat przygotował dla niej w zeszłym tygodniu papiery rozwodowe. Chciała wystąpić o rozwód, rozumiesz? Może lepiej, że Vince tego nie doczekał. On by się kompletnie załamał...

Rodzeństwo nie skończyło ze sobą rozmawiać ale nagle reszta wypowiadanych przez nich słów straciła znaczenie. Amber poczuła, że dzwoni jej w uszach i grunt ucieka wprost spod nóg. Vince gwałtownie wyswobodził się z jej objęć i spojrzał na nią z niedowierzaniem. Na jego twarzy malował się ból i gniew.
- Skarbie to nie tak – chciała złapać go za rękę ale energicznie ją odtrącił.

Zapadła cisza. Dzielący ich dystans kilku kroków był w tej chwili odległością nie do pokonania. Strugi deszczu spływały im po twarzach, a Amber zaczęła mimowolnie płakać.

- Przepraszam cię bardziej niż mogę wyrazić to słowami. - Vince wreszcie zmusił się do otwarcia ust - Więc aż tak mocno cię krzywdziłem? Przez tyle lat nie zdając sobie nawet z tego sprawy? Byłem głupcem – spuścił wzrok – Przepraszam cię kochanie. Przepraszam, że zawaliłem sprawę. Może wobec tego to dobrze, że nowe życie da ci możliwość aby rozpocząć wszystko od początku. Chciałbym, żeby tym razem ci się udało - widziała, że jego własne słowa go ranią. Amber spodziewała się wybuchu, gniewu, szaleństwa, ale jego spokój zupełnie ją zaskoczył. Nie zdążyła nic odpowiedzieć kiedy Vince odwróci się na pięcie i po prostu ruszył przed siebie.

Dogoniła go w jednej z alejek, tuż przy małej kapliczce. Złapała za rękę i zmusiła by spojrzał jej w oczy.
- Vince, przestań! Ty na prawdę inaczej nie potrafisz? Musisz robić z siebie męczennika i brać wszystkie nasze błędy wyłącznie na swoje barki? To była też moja wina, a może szczególnie moja! Owszem, przyznaję, że chciałam prosić cię o rozwód, ale zrobiłam to po to, abyś wreszcie mógł się ode mnie uwolnić! Myślisz, że nie wiem jaka byłam zaborcza, jak krytykowałam cię na każdym kroku, jak się przy mnie dusiłeś? - Nie potrafiła dużej powstrzymywać łez i te wreszcie wybuchnęły fontanną i mieszały się na policzkach z kroplami deszczu – Przepraszam cię skarbie. Tak mi przykro. Ja... Tak bardzo nie chcę cię stracić.

- Amber... - szepnął i odruchowo objął ją ramieniem – Co ja mam z tobą począć? Jeśli powiesz, że będzie ci beze mnie lepiej, odejdę. Nie musisz do niczego się zmuszać. I, nie wiem co robić. Jedna część we mnie wrzeszczy, żeby po prostu przyjąć twoje słowa tak prosto, jak brzmią, a druga, wyje, wrzeszczy i wścieka się. Próbuję, ale zwyczajnie, to mnie zaczyna przerastać. Wiem, szlag, wiem, ze miałaś powody, by chcieć rozwodu. Ze względu i na mnie i na siebie. Ale, Amber, ja po prostu kurewsko nie chcę, żebyś odeszła. Po prostu trafia mnie, bo nie mogę ... bo mam dosyć ... bo czuję, że tego zwyczajnie za dużo ... – mówił urywanymi zdaniami. Wyglądał trochę, jak otumaniony i Amber nie była pewna, czy mówiąc którekolwiek ze zdań pamiętał, co chciał wyrazić wcześniej – Ech, pieprzę to wszystko! – Wreszcie wrzasnął budząc zainteresowanie kilku przechodzących osób, a potem ukrył twarz w dłoniach. Widziała, jak ciężko oddycha kręcąc głową, jakby kompletnie nie wiedział, co robić. Jakby jedna część jego umysłu chciała jej uwierzyć, ale druga zastanawiała się, czy to jednak nie czysty egoizm pchnął ją do złożenia papierów. Zresztą, nawet ona nie była pewna. Chciała jego dobra, ale swojego pewnie także. Ale czy przede wszystkim swojego? Pytała sama siebie nie raz nie mogąc znaleźć odpowiedzi, której byłaby absolutnie pewna. Jednakże co do jednego nie miała teraz wątpliwości. Nie chciała go stracić, chociażby nie wiadomo co się działo, nie chciała.

- Vince myślisz, że to takie proste? Opuścić się i po prostu żyć dalej? Ale jak mogę żyć bez mojego życia, jak mogę żyć bez mojej duszy? - Zacytowała kwestię Cathy z „Wichrowych Wzgórz”, która doskonale oddawała nastrój tej chwili, odzwierciedlała jej żal i desperację. Tak bardzo chciała go przy sobie zatrzymać, a jej samej w tym momencie zabrakło słów. Romantyczna Emily Bronte przyszła z pomocą, kiedy jej samej język skołowaciał, a umysł na próżno wysilał się, żeby wyrazić to, co czuło serce.

Rozpoznał znajomy cytat i posłał jej smutny uśmiech. Często mówiła do niego te słowa w przeszłości. Kiedy byli jeszcze młodzi i tak bardzo w sobie zakochani. A teraz Amber czuła, że to dawne uczucie znów się w niej odzywa. Jakby przebudziło się z bardzo długiego snu. Spojrzała. Wahał się. Och, jak bardzo ... ale on też należał do niej, tak samo jak ona do niego. Wiedział o tym i był szczęśliwy z tego powodu. Wreszcie uśmiechnął się mocniej, jakby odrzucajac wątpliwości. Wiedziała, ze to co się stało będzie szramą na ich związku, ale któż wie, może przyczyni się do umocnienia ich małżeństwa, a nie do jego upadku.

Ich usta zbliżały się do siebie. Czas stanął w miejscu. Czekała z wytęsknieniem na moment, kiedy wreszcie spotkają się w połowie drogi i splączą języki w namiętnym tańcu. Widziała tylko jego. Jego łagodny uśmiech, zmarszczkę na środku czoła, ciemne oczy, w których dostrzegała mieszankę melancholii i pożądania. Twarz, choć bardziej obca niż zazwyczaj, wydała jej się niesłychanie pociągającą.

Gdy dzieliły ich milimetry coś zakłócało tą niezwykłą chwilę. Zdezorientowana zatrzepotała rzęsami i próbowała zebrać na powrót myśli. Dźwięk telefonicznego dzwonka wył przejmująco wprost z kieszeni jej płaszcza. Odruchowo odebrała połączenie, czego zresztą szybko pożałowała. Powinna teraz całą energię wkładać w całowanie Vince’a, a nie łamanie sobie języka do słuchawki.

- Słucham. Cześć tato. Wyjeżdżasz? Rozumiem. Oczywiście, że poradzimy sobie sami. Przecież będzie z nami Maria. Słucham? Nie tato, nie płacze. Po prostu oczy mi łzawią. To pewnie alergia ... – pociągnęła nosem, a głos jej się załamał. Wciąż mocno przeżywała swoją rozmowę z Vincem, mimo iż wszystko sobie wyjaśnili. Oczy nie zdążyły jednak jeszcze wyschnąć od łez – Na prawdę. Nic się nie stało. Dave? Taaakk. Właśnie czekam na niego pod szkołą. Oczywiście, że o nim nie zapomniałam. W porządku. Miłej podróży.

Rozłączyła się i zaklęła pod nosem.
- Vince proszę, później wrócimy do... - miała powiedzieć całowania, ale uśmiechnęła się tylko prowokująco. – Na razie musimy pojechać po Dave'a. Na śmierć o nim zapomniałam. Miałam go odebrać po lekcjach. I jeszcze ta ulewa. Pewnie przemókł do suchej nitki i przeklina mnie pod niebiosa.
 
liliel jest offline  
Stary 14-08-2008, 00:05   #15
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Dave czeka na ciebie? Przecież miał wybyć do jakiegoś Steve’a.
- Widocznie coś się zmieniło w rozkładzie. Jedziemy.

Wskoczyli do Alfy, która ruszyła z kopyta niczym rasowy rumak.
- Głupia rzecz – powiedział po chwili milczenia Vince. – Żal mi siostry. Okazało się, że jest naprawdę OK. Bo temu drugiemu gogusiowi dałbym najchętniej po głowie. No, ponadto rodzice.
- Tak, chyba czasem lepiej być samotnym. Ech, co ja mówię – westchnęła. – Dobrze, że mamy siebie. Inaczej zwariowałabym.
- Inaczej zwariowałbym – powtórzył.
- Kochanie, nie zmienisz tego. Dla nich Vince’a zwyczajnie nie ma. Tylko my oraz może ktoś z sekty, jeżeli przeżył, wiemy, że Cullodenowie istnieją, choć w innych nieco ciałach.
- Tak, ja wiem, ale smutno mi, po prostu smutno.
- Wiem, że dla ciebie rodzina była ważna. Teraz oni myślą, że odszedłeś, że wszystko minęło, nie wiedząc, ze stoisz obok nich. Bolesna sytuacja, przykra. A ja cię jeszcze zdołowałam tym wszystkim – uśmiechnęła się krzywo. – Taką już masz żonę. Przepraszam, przepraszam, przepraszam. Wybaczysz mi pewnie, uwierz, znacznie szybciej, niż ja zdołam kiedykolwiek sama sobie to wybaczyć.
- Przecież wiesz, iż zrobiłem to od razu i wiem, że to po prostu moja wina.
- Właśnie o tym mówię, ale ... proszę cię, nie bierz wszystkiego na siebie. Jesteśmy za to obydwoje odpowiedzialni. Przecież jesteśmy razem, tworzymy jedną rodzinę. Nawet teraz, może nawet szczególnie teraz, gdy nasz świat przewrócił się do góry nogami.

- DZZZZYŃ!!! – Zawył telefon dziewczyny.

- To Dave – odebrała. – Już jesteśmy prawie pod szkołą. Czekaj – rzuciła szybko do telefonu nie dopuszczając do wybuchu serii epitetów, którymi brat pewnie chciał ją obrzucić.

To prawie trwało jednak jeszcze dobrych kilka minut. Dave nawet nie odezwał się. Wściekły, lecz milczący skoczył do samochodu, nałożył słuchawki i uruchomił MP3. Amber nie miała ochoty z nim rozmawiać, Vince także. Dalej myślał o swojej rodzinie. Zaciskał oparcie od drzwi, aż bielały mu kłykcie. Dlaczego? Dlaczego tak się stało? Ech, przecież dla nich, jak powiedziała żona, już go nie ma. Tymczasem on jest, widzi, słyszy, istnieje, mógłby nawet z nimi porozmawiać. Ale nigdy nie uwierzyliby, że to on, widząc przed nimi Kevina Righetti. Owszem, był sposób na poinformowanie rodziny, jak wygląda sytuacja. Internet, albo list. Tam mógłby przedstawić informacje znane praktycznie tylko jego bliskim. Ale co by powiedział? Że N.S.A. sfingowała wszystko, bo jest na jakieś ważnej misji? Że został objęty programem ochrony świadków? Jeszcze wymyśliłby może coś innego? Ech, chyba lepiej, żeby faktycznie o nim zapomnieli, choć on o nich będzie pamiętał na pewno. Szkoda. Szkoda wspólnego grillowania, wypadów na ryby, szaleńczych wyścigów motorówkami, szkoda każdego uśmiechu, dobrego słowa, nawet kuksańca, czy sprzeczki o kolor spodni. Kochał ich. Nawet tego dupka myślącego o remoncie domu za ich pieniądze. Tą rodzinną miłość odebrała mu ta powalona sekta. Szczęśliwie, że nie odebrali mu tej największej miłości, jaką kiedykolwiek czuł, uczucia do żony, którego głębokość pojął dopiero w tak niezwykłej, zaskakującej sytuacji.

Dave opuścił samochód bez słowa, identycznie jak wsiadł. Widocznie dalej był obrażony i jego krzywda wydawała mu się największa, jaką można uczynić swojemu bratu.
- Co robimy? Taty – Amber nazywała pana Cartera dość swobodnie „tatą”, choć Vince wyczuwał jeszcze przy tym słowie odrobinę zawahania – nie ma w domu. Jest tylko brat i Maria. Możemy się więc praktycznie nie przejmować oraz ... zostać razem, jeżeli chcesz – dodała po chwili.
- Chcę, ale nie teraz.
- Nie ... teraz ... kochanie ... – jakby chciała coś wytłumaczyć. – Rozumiem – westchnęła, jakby myślała, że dalej jest na nią obrażony. Popatrzyła spłoszonym wzrokiem
- Jedziemy do „Hingston King”, co ty na to? Po drodze jeszcze skoczymy do banku wyrobić karty kredytowe na nowe konta.
- „Hingston King” – powtórzyła zdziwiona, jakby nie dosłyszała dalszego ciągu jego wypowiedzi. Bank obchodził ją teraz znacznie mnie, jego zresztą również niewiele.
- Tak, tam byliśmy tej nocy, wiesz ...
- Wiem już. Rzeczywiście – przypomniała sobie, a na jej twarzy znowu pojawił się uśmiech – chcesz zacząć tam, gdzie wcześniej skończyliśmy?
- Dokładnie, pani Cullen.
Spoważniała na moment:
- Nie wiem, czy gdziekolwiek będę panią Cullen, oprócz mego i twego serca. Nie odzyskamy dawnych nas. Teraz to wiemy na pewno. Łudziłam się jeszcze nadzieją, że może ... ale to bez sensu.
- Wiem – skinął. – Musimy, musimy jakoś ... no wiesz.
- Wiem. Dlatego wspomniałam, iż nie sądzę, bym była znowu panią Cullen tak oficjalnie. Tylko my będziemy o tym pamiętali. Tylko my, albo aż my. Ale świat nie będzie wiedział. Jednak ... – urwała na moment, jakby się nad czymś zastanawiała. Vince znał ten charakterystyczny ruch karku, ułożenie głowy, kiedy coś planowała, albo o czymś myślała, co niekoniecznie wiedziała, jak wyrazić.
- Tak?
- Ale, jak się postarasz, to się zastanowię, czy nie zostać może kiedyś panią Righetti – mówiła już puszczając do niego oczko.
- Och, żesz ty! A ja myślałem, że to już postanowione – rzucił się ze śmiechem, a raczej próbował, bowiem silne pasy samochodu przytrzymały go na miejscu.
- Nie ma mowy – wygięła filuternie usta. – Co to by była dla ciebie za przyjemność, co to za nagroda, gdybym od razu się zgodziła? Musisz się trochę postarać. My, dziewczyny z dobrych domów, wybieramy na nasze zdobycze tylko wyjątkowych chłopaków. Wprawdzie zdarzają się wyjątki – dodała, przypominając sobie widocznie wcześniejsze wyczyny Jessici, - ale ja w tej mierze jestem bezkompromisowa.
- Zdziwią się, poznając nową Jessie.
- A tak. Ale to chyba ich problem, co nie? Pamiętasz, co musiałeś na studiach zrobić, żeby zwrócić moją uwagę?
- Tak – prychnął wspominając, jak Amber zażądała, by na słupie z flagą amerykańską przed gmachem uniwersytetu powiesił koszulkę z napisem „We want the honest president”. Kiedy rano obsługa przyszła, jak zwykle wieszać sztandar, zrobił się niezły huczek wokół całej sprawy. Podejrzewano grupy lewaków albo hippisów protestujących przeciwko którejś ze sporej ilości wojen prowadzonych przez Amerykę. Jednak po tym wyczynie Amber zmiękła, zwłaszcza, że Vince spadł ze słupa łamiąc sobie palec. Szczęśliwie koledzy potwierdzili podejrzliwemu szefowi akademika, który zaczął domyślać się prawdy, iż biedny chłopak pośliznął się na mydle pod prysznicem. Niedługo po tym on i Amber zostali stałą parą.




- A wy tu po co, znaczy – poprawił się, - Państwo sobie czegoś życzą? – Portorykański portier „Hingston King” był wyraźnie zdziwiony i nawet nieco zniesmaczony dwójką nastolatków wciskającą się do eleganckiego lokalu. Szczęśliwie byli ubrani jeszcze w te lepsze, chociaż ponure stroje. Gdyby bowiem zjawili się, tak jak rano, Vince w T-shircie, a Amber w mini, obsługa mogłaby ich nie wpuścić. Teraz jednak pracownicy, uczuleni na takie drobiazgi, jak firmowy znak Armaniego wydawali się zaskoczeni, ale nie robili specjalnych trudności.
- Stolik dla dwóch osób – zaordynował – proszę Old Room. - „Hingston King” dysponowało bowiem kilkoma salami w różnej aranżacji wystroju. Old Room stylizowany na lata 20-te był ich ulubionym
- Państwa menu, proszę – kelner podał znaną im doskonale kartę, kiedy już usiedli.
- Dziękuję, ale wiemy, co chcemy zamówić. Omlet La Seychelles i lampkę Chardonnay dla mnie i dla mojej żo ... – lekkie kopnięcie pod stołem sprawiło, że natychmiast poprawił - ... narzeczonej.
- Ale tylko po lampce - zastrzegła Amber, kiedy kelner odszedł. – Prowadzę.
- Wiem, ale przecież i tak nie przyszliśmy tu jeść, czy pić, tylko ...
- Tylko?
- Tańczyć, oczywiście.

Leciutki omlet i lampka szampana była uzupełnieniem nastroju i lekko dodawała odwagi. W takt rytmów tanga tańczyło kilka par, które zdziwiły się, gdy nagle, pomiędzy nie, wcisnęła się dwójka nastoletnich dzieciaków. Ale Vince się nie przejmował. Słodko grała mu w uszach znana z tamtego wieczoru melodia, a ciało dziewczyny swoją miękkością rozpalało zmysły. Amber czy Jessie? To było nieważne, dla niego była jedną i ta samą osobą, która znał od tylu lat i której omal nie stracił przez własną głupotę. Zazwyczaj ona prowadziła. Tańczyć umiała i lubiła o wiele bardziej od niego, ale tego wieczoru, wyjątkowo, pozwalała jemu kierować, niekiedy tylko korygując drobne niedociągnięcia. Wprawdzie raz o mało co nie przewrócili się przy szybszym kawałku, ale Amber udało się utrzymać równowagę wyprowadzając ich obydwoje ze zbyt mocnego skłonu połączonego z szybkim wirowaniem. Aromatyczna woń palonych ziół oraz panujący półmrok dodatkowo podkreślał dziwną atmosferę, jakby nieco ze snu. Ale jej dłonie, opleciona jego rękami wiotka kibić wcale nie wydawały się marzeniem sennym. Zmysłowy zapach jej skóry w połączeniu z nowym dezodorantem delikatnie pieścił mu nozdrza subtelną, pełną erotyki wonią. Parkiet ich łączył i choć na początku czuli się dziwnie wśród zdecydowanie starszych par, które, jakby odruchowo, oddzielały się od nich powietrzną barierą, wkrótce przestali zwracać na to uwagę. Ponadto owe oddalenie stopniowo słabło, wreszcie niknąc w wygrywanej przez orkiestrę melodii.



To nie było szalone disco, ale powolne wzajemne czarowanie się, tylko od czasu do czasu nabierające tempa. Jednakże właśnie tego chyba teraz potrzebowali. Kilka godzin „Hingston King” działało niczym kuracja rozweselająca.
- Wino, kobieta i śpiew, powiedzmy taniec, wszystko się zgadza – dumał Vince, kiedy po wyjściu spacerowali promenadą wśród palm. Szeroki chodnik, a obok ulica po której od czasu do czasu przemykał samochód. To było niesamowite. Wcześniej, szukał pamięcią bezskutecznie, nie mogąc sobie przypomnieć, kiedy tak szli obydwoje wtuleni w siebie. Jakby zmiana, która się dokonała, wpłynęła na ich postawę wobec siebie.



Hamulce Alfy ostro wstrzymały pęd samochodu, gdy z powrotem podjechali pod dom Carterów.
- Ufff – szarpnięty do przodu Vince pewnie wyleciałby przez szybę, gdyby nie pasy. – Co tak gwałtowanie? – Rzucił, ale jego mina nie wskazywała, ze ma jej to za złe.
- Przepraszam, ale szampańsko się czuję. Wiesz, jakbyśmy jednak powoli wracali na właściwą drogę i to był jeden z owych kamieni milowych. Cieszę się, jest mi naprawdę ... po prostu wiesz.
Wyskoczyła raczej, niż wyszła, z samochodu.
- Idziesz? Maria ma dla nas na pewno jakiś smakołyk na kolację. Wprawdzie raczej już wolałabym nie jeść o tej porze, ale jeżeli chcesz, nie krępuj się.
- Jasne, ze idę, ale wolałbym raczej coś mokrego.
- Przecież wypiłeś morze soku w „Hingston King”.
- Dlatego teraz niech będzie woda sodowa. Bez gazu.
- Och, mój książę, czyżbyś uważał, że twa wierna małżonka nie pamięta takich oczywistości?
- To nie tak, ja ... – stropił się, lecz przerwała mu rozweselona.
- Nabijam się z ciebie. Vince, nigdy nie potrafiłeś wyczuć, kiedy żartuję. Zawsze byłeś wtedy taki poważny. Rozwesel się, proszę. Naprawdę jesteśmy razem. Nawet ta sekta nas nie rozłączyła. Dobrze się stało, prawda. Jesteśmy razem.
- Naprawdę tylko żartujesz?
- Pewnie, ty moja kochana trąbko. Czasem lubię z ciebie pożartować i chwilę popatrzeć na twoją minę. Przecież nikt oprócz ciebie, by się na to nie złapał, tymczasem ty tak i wiesz co, bardzo podoba mi się to w tobie.
Złapała go za rękę:
- Idziemy do domu. Napijesz się tej wody, a potem pomyślimy, jak miło spędzić noc.
- No no, kochana, „miło spędzić noc” brzmi zachęcająco.
- No no, kochany – odpowiedziała mu. – Nie śpiesz się tak do przecudnych walorów cielesnych twojej księżniczki – małżonki. Już ci mówiłam, ze my, dziewczyny z klasa musimy odprawić odpowiedni rytuał dąsów, tupnięć nóżką i tym podobnych, dopóki pozwolimy mężczyźnie na coś więcej.
- Może zaczniesz już tupać? - Mrugnął łobuzersko. Naprawdę jednak czuł się dosyć mocno spięty. Jak się zachować? Był jej mężem, ale jednocześnie był teraz chłopcem, natomiast dorosła Amber zmieniła się w nastoletnią Jessicę.
- Hola hola, najpierw chciało ci się pić, to teraz czekaj. Zobaczymy – chyba wyczuła jego niepewność, bo uściskiem dłoni dodała mu odwagi. Ten uścisk także był znany. Zawsze robiła tak, kiedy wyczuwała, że jest zagubiony. Teraz Jessica ... nie, nie Jessica! Amber! Ciągle Amber, choć pod zmieniona postacią. To było ważne. Wszystko. Zmiany ich samych tworzyła nową sytuację. Nowe rodziny, utrata starych ... ale czy człowiek normalnie potrafi zaakceptować, że jednego dnia jego matką jest pulchna kobieta od dobrym spojrzeniu, a drugiego uśmiechnięta laska o wieku dość zaawansowanym, lecz charakterze podlotka? Chyba nikt tego nie potrafiłby, szczególnie, jeżeli dla takiej osoby rodzina stanowiłaby coś więcej, niżeli jedynie zbiór osób spotykających się od czasu do czasu przy różnych okazjach. Bolało, choć szczęśliwie, ta najbliższa jego sercu rodzina, jego małżonka, znajdywała się przy nim. Trzymała go za rękę i ten uścisk sprawiał, że Vince poczuł się nieco lepiej.

Maria jeszcze nie spała. Skinieniem głowy powitała ich i zaczęła coś paplać w jakiejś odmianie hiszpańskiego. Amber świetnie władała tym językiem, ale on wcale, dlatego uśmiechał się sztucznie kiwając głową. Jego małżonka udając wielki wysiłek wydukała wreszcie kilka zdań w języku króla Juana Carlosa, po których gosposia kiwając głową wybrała się po wodę dla Vince’a. Jednakże nim przyniosła, obojga zainteresowała leżąca na stole kartka zapisana nierównym, pochyłym pismem. To była informacja od Dave'a:

Jestem na imprezie u Daltonów. Jeżeli chcesz, możesz wdepnąć po mnie, byle nie za wcześnie. Jak nie, mam to w nosie. Śpię wtedy u Johnsona. Jakby twoja udawana skleroza spowodowała nagły, równie udawany, om czym obydwoje doskonale wiemy, prawda siostrzyczko, zanik pamięci, to Daltonowie maja dom Eisenhowerstreet 23.”

- Ten chłopak, ten chłopak – wycedziła Amber. – Musimy po niego jechać.
 
Kelly jest offline  
Stary 25-08-2008, 17:22   #16
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Steave Dalton, jak się okazało po sprawdzeniu adresu w internecie, mieszkał dwie przecznice dalej. Amber postanowiła więc, że najlepiej będzie jeśli zwyczajnie pójdą tam piechotą. Zresztą, niby dlaczego miała jechać? Bo jakiś szczeniak stwierdził, ze nie może wrócić do domu męcząc nogi kilkusetmetrową przechadzką? Ona bynajmniej nie miała takich zahamowań.

Właściwy dom rozpoznali już z daleka, z powodu głośnej muzyki i dzikich porykiwań dobiegających z ogrodu. Kilku nastolatków goniło się w najlepsze na trawniku przed domem, inny pryskał ich wodą szlauchem ogrodowym. Nie byłoby może w tym nic szokującego gdyby nie fakt, że mieli na sobie jedynie bieliznę. Minęli też kilku roześmianych nastolatków ściskających w dłoniach papierowe kubki z piwem, którzy nagle przestali się śmiać kiedy spostrzegli nadchodzącą z naprzeciwka parę.

- Holender! – Blondyn z orlim nosem wyglądał na mocno zdziwionego. – Widzisz to, co ja? - Szturchnął kompana ramieniem nie odrywając od nich wzroku.
- Chyba tak. Gites. No, to zabawa się dopiero rozkręca – odpowiedział mu równie zaskoczony brunet w slipach, które na środku miały doszytą niewielką trąbę słonia. – Cześć Jessie – zwrócił się do Amber - ale jaja. Nie przypuszczaliśmy, że się zjawisz. Wiesz, Dave wspominał coś o amnezji i w ogóle. Ale mogłem się domyśleć, że nie wytrzymasz bez imprezki. Twój styl! Porwanie czy cokolwiek, nie ma mowy, żeby Jessie opuściła balangę. Notabene, jest tu Billy, ale – dodał niepewnie – uważaj na niego – przez chwilę, jakby się wahał. – Jest z Wu. Wiesz, kiedy cię porwali ...
- OK. Dzięki za informacje i ogólnie cześć, ale Billy obchodzi mnie teraz mniej więcej tyle, co zeszłoroczny śnieg, kimkolwiek ten Billy w ogóle jest. Szukam brata.
- Ach, tak – zdziwił się chłopak. – Jasne, jasne, nie ma sprawy. Po prostu chciałem cię ostrzec, a Dave gdzieś się tu kręci. Trzymaj się. Fajnie cię znowu widzieć – odszedł kręcąc głową do swoich kumpli.
- Znasz go? – Zapytał cicho Vince.
- A skąd – pokręciła głową. – Pierwszy raz go widzę ale on mnie najwidoczniej zna, i to dobrze.
- Ostrzegał cię przed jakimś Billym.
- Wszystko jedno. Nie mam się zamiaru wdawać z kimkolwiek w jakieś utarczki. Bierzemy Dave’a i zjeżdżamy stąd. Jestem za stara na tak rozbierane imprezy. Popatrz – wskazała mu jakąś parę w kostiumach kąpielowych. – Nie dość, ze obydwoje chodzą w stringach, to nawet spacerując nie trzymają się za ręce, a za pośladki.
- Może moda taka – stwierdził oględnie Vince. – Tempora mutantur ... – zaczął łacińskie przysłowie przypisywane władcy państwa Franków, Lotariuszowi I.
- ... et nos mutamur in illis – dokończyła. – Owszem, ale bez przesady. Kiedy my zaczęliśmy chodzić ze sobą, obydwoje byliśmy już na studiach, a tutaj ... I żeby to jeszcze było chodzenie. Te dzieciaki myślą wyłącznie o tym, żeby się gzić. Trochę za wcześnie, nie sądzisz?
- Raczej tak, ale ...
- Ale co? – Skrzywiła się rozdrażniona całą sytuacją.
- Ale ... nieważne – zrezygnował.
- Jak zacząłeś, to już dokończ – rzeczywiście, nie była w nastroju.
- No, tylko tak ogólnie chodziło mi o to, że po prostu musimy zrozumieć te czasy, zaakceptować je, bo choćbyśmy nie chcieli, nic innego nie możemy zrobić. Ponadto wiesz, może nie tak przy ludziach, ale też nie miałbym nic przeciwko temu, żebyśmy kiedyś tak spacerowali, jak oni.
- Vince ... – chciała cos dodać, ale nagle opuściła głowę zarumieniona. Nie chciała, żeby to zauważył. Była zła na Dave’a. A teraz w dodatku poczuła się głupio, bo kiedy przez chwilę wyobraziła sobie, ze naprawdę tak idą samotni z Vincem, brzegiem kalifornijskiej plaży, to wydało jej się miłe ... nawet bardziej niż miłe. Uf, potrząsnęła głową odganiając nieprzyzwoite myśli, które nagle zaczęły atakować jej umysł. – Najpierw musimy znaleźć Dave’a. Resztą zajmiemy się przy innej okazji.
Szli pośpiesznie wzdłuż schludnie przystrzyżonego trawnika o soczystej zielonej barwie aż dotarli do otwartych na oścież drzwi frontowych. Amber przystanęła na progu i zwróciła się w stronę Vinca.

- Co ten chłopak sobie wyobraża? - syknęła ze złością – Że sobie niańkę znalazł? Jak chcesz, możesz po mnie wpaść? - Zacytowała - Muszę mu wyjaśnić chyba kilka kwestii. Skoro nasz ojciec wyjechał, scedował na mnie swoje obowiązki i ponoszę za niego pełną odpowiedzialność. Niech ten szczeniak nie przesadza! Ile on ma lat? Piętnaście? Ja w tym wieku siedziałam w domu z nosem w książkach i nie w głowie mi były imprezy!

- Uderzasz w rodzicielski ton kochanie. - Vince zaśmiał się mimowolnie – Jeśli tak ci na tym zależy to znajdźmy go po prostu i zabierzmy do domu. Ponadto zauważ, że masz teraz niewiele więc lat niż Dave. Przynajmniej on tak uważa.
- A jeśli nawet, to jednak więcej. Jestem jego starszą siostrą i ma to zrozumieć.

Vince spojrzał na nią lekko rozbawiony. Chwycił ją za rękę i weszli do środka. Leciała głośna muzyka a w salonie w rytm jakiegoś popowego kawałka tańczył spory tłumek ludzi. Amber przebiegła wzrokiem po twarzach bawiących się osób ale nie dostrzegła wśród nich Dave'a. Przeczesali resztę pomieszczeń na dole, również bez efektów. Miała tylko nieodparte wrażenie, że wszyscy milkną i poważnieją na ich widok i przyglądają im się badawczo. Czasem niektórzy rzucali zdawkowe „cześć”, na które odpowiadała tym samym. Tak jak teraz, gdy ciemnowłosa dziewczyna stojąca przed nimi zbladła lekko i wypuściła z ręki kubek z napojem.
- Niemożliwe. Nie wierzę ... co ty tu robisz?
Amber wymusiła na sobie słoneczny uśmiech i zaczęła się chaotycznie tłumaczyć:
- Cześć. Wiem, że nie byliśmy oficjalnie zaproszeni, ale my tylko na chwilę. Muszę znaleźć mojego brata. Nie widziałaś go tu gdzieś może? Nazywa się Dave. Dave Carter. A ja jestem Jessica Carter – wyciągnęła dłoń w stronę dziewczyny w geście powitania – Jeszcze raz wybacz nam to najście...

- Jess, to żadne najście. Co ty mówisz? Jess... Prawdę mówiąc chciałam cię zaprosić, ale sama rozumiesz ... Nasłuchałam się plotek od Dave’a o amnezji no i w ogóle wszyscy przedtem myśleliśmy, że nie żyjesz ... Więc nie wiedziałam, czy będziesz chciała ... przepraszam, teraz mi bardzo głupio. Wiem, ze nie powinnam słuchać twojego brata, przecież ty nie opuściłabyś imprezy ... - umilkła nagle speszona. Cała sytuacja była nieco krępująca.

- Wszystko w porządku. Co do amnezji, to obawiam się, że to prawda. Dave akurat nie mówił głupot. Tak, że nie przejmuj się. Naprawdę tym razem ja tylko na chwilę i wiesz, niewiele pamiętam, więc byłabym wdzięczna, jeśli przypomniałabyś mi, kim w ogóle jesteś?Amber uśmiechnęła się krzywo i chwyciła pod ramię Vinca szukając u niego wsparcia. Uczuła, jak sprężyste mięśnie chłopaka lekko przyciskają jej rękę do swojego ciała i poczuła się nieco pewniej.

- Tracy. Nazywam się Tracy Moore i należymy obie do zespołu cheerleaderek. Na prawdę mnie nie pamiętasz?

- Przykro mi, że muszę cię rozczarować, Tracy, ale mam wrażenie, jakbym widziała cię pierwszy raz w życiu. A teraz wybacz, muszę odszukać Dave'a. Cóż, pewnie do zobaczenia niebawem.

- Tak, do zobaczenia w szkole. Jessy? - zagadnęła ją jeszcze gdy ona i Vince mieli już opuścić pomieszczenie.

- Tak? - Niechętnie znów odwróciła się w stronę brunetki.

- Chodzi o to, że za tydzień jest ten ważny mecz i ja z dziewczętami zastanawiałam się, czy będziesz w stanie uczestniczyć. No wiesz, czy przez tą całą amnezję nie zapomniałaś układów i czy nadasz będziesz cheerleaderką? To na prawdę ważny mecz i jeśli nie dasz rady, weźmiemy kogoś na twoje miejsce.

- Tracy? Wybacz, ale nie myślę w tej chwili o karierze cheerleaderki. Nie chcę urazić twoich uczuć, bo chyba bardzo dużo to dla ciebie znaczy, ale na tą chwilę jest mi tak jakby wszystko jedno. Możemy pomówić o tym kiedy już wrócę do szkołyAmber nie siliła się na grzeczne owijanie sprawy w bawełnę. Cheerleaderka, cheerleaderka! Dopiero teraz ktoś o tym jej wspomniał. Owszem, kiedy przypomniała sobie swoje szkolne lata, cheerleaderki należały do elity dziewcząt. Rozchwytywane przez chłopaków, piękne, podziwiane, były kimś, kim ona także pragnęła się stać. Ale to było wiele lat temu. Teraz zaś przede wszystkim chciała znaleźć Dave’a, który jak na złość, gdzieś wsiąkł niczym kamfora.

- Jak to jest ci wszystko jedno? - Tracy chyba poczuła się osobiście urażona faktem, że Amber nie tryska entuzjazmem na myśl o ponownym przyjęciu jej do drużyny. - Przecież to zaszczyt należeć do zespołu cheerleaderek. Każda dziewczyna zabiła by za to, aby móc do nas dołączyć, a ty mówisz, że jest ci wszystko jedno? Jess, czy ty się dobrze czujesz?
- Prawdę powiedziawszy to średnio, wybacz - Amber miała chwilowo dość jej nagabywania. Rzuciła jej jeszcze ciche „do zobaczenia” i zaczęła dalej rozglądać się za Dave’m.
- Vince, lepiej będzie jak się rozdzielimy. Ty poszukaj go na piętrze, a ja rozejrzę się po ogrodzie.
- W porządku – odparł i skierował się na schody.

No tak, odgłosy z altany w kształcie wielkiej truskawki były dosyć jednoznaczne. Przechodziła obok, szukając brata. Skąd mogła wiedzieć, że jakaś para nastolatków znajdzie tu sobie dogodne miejsce do uprawiania seksu?
- Szlag z tymi wszystkimi dzieciakami – denerwowała się w myślach. – Co na to ich rodzice? Bo przecież chyba mają jakichś? Ją kiedyś ojciec by chyba zatłukł, gdyby zastał ją tak w takiej sytuacji. No tak, ja chyba też, a raczej wcześniejszą Jessie – uświadomiła sobie, że poprzednia właścicielka tego ciała zachowywała się dokładnie tak samo, jak ci w altanie, o ile nie jeszcze gorzej. A właściwie ... nie, nie to, że chciała ich podglądać. Zasadniczo, to ją to wcale nie obchodziło ... wcale, ale ... przecież rzut oka nie zaszkodzi. – A może to Dave? – Usprawiedliwiła się przed samą sobą. – Jako siostra muszę sprawdzić.

Ale to nie był Dave. Ktoś starszy niż jej brat, prędzej w jej wieku. Wysoki oraz silnie zbudowany, a obok niego leżała na ziemi kurtka drużyny baseballowej i T-shirt. W półcieniach wnętrza altany znakomicie widać było jego umięśnione, pokryte kroplami potu ciało, którym przyciskał dziewczynę o azjatyckich rysach twarzy do ściany. Podglądanie może mieć w sobie coś fascynującego, sprawiającego, że ciężko oderwać wzrok. Całowali się z namiętną gwałtownością, powoli przystępując do pozbawiania ubioru. Wysiłkiem woli odwróciła głowę:

- Ciekawe, czy nas z Vincem też ktoś podglądał, kiedy kochaliśmy się w akademiku? – Przyszła jej nagle niemiła myśl. Chciała stąd odejść. Jak najszybciej. Gwałtownie odwróciła się i ruszyła przed siebie.

- Ktoś tu jest – nagle usłyszała głos dziewczyny z wnętrza. – Słyszałam coś.
Szelest ściąganych ubrań umilkł. Przystanęła chowając się za drzewem.
- Nikogo tu nie ma – zobaczyła, ze chłopak rozgląda się przez okienko altany. – Nie ma, to pewnie wiatr, albo coś znad basenu. Zresztą, może ktoś inny przyszedł do ogrodu w tym samym celu.
- A jeśli nas podgląda?
- Cóż, będzie zazdrościł. Jesteś najfajniejszą laską, jaką znałem. Nikt tak nie całuje, jak ty.
- Nawet ona? – Głos z wnętrza stał się na spięty.
- Nikt, to znaczy, że nikt ...
Coś tam jeszcze mówił, ale wycofująca się, tym razem cicho i powoli Amber przestała wreszcie ich słyszeć.

- Wreszcie – pomyślała. Dostrzegła go już z daleka. Dave siedział na ławce w wyludnionej części ogrodu w towarzystwie jakiejś młodziutkiej dziewczyny. Przyklejeni do siebie jak dwa magnesy, obściskiwali się w najlepsze i chichotali w przerwach między pocałunkami. Na ten widok Amber skoczyło ciśnienie. W jej wzroku kryły się błyskawice.
- Głupi szczeniak – szepnęła do siebie – ja mu zaraz wyprawię bal na gorąco. Przecież to jeszcze dzieci, a są na dobrej drodze by zaraz zrobić sobie własne!

Była wściekła. Nie wiedziała do końca, skąd u niej ta złość. Przecież ten chłopak był dla niej obcym człowiekiem, a mogłaby pomyśleć, że kieruje nią troska. A może była na to za stara i scena ją zwyczajnie zbulwersowała. Ostatecznie, od pocałunków nikt jeszcze w ciążę nie zaszedł.

Stanęła pół metra za nimi i przez chwilę im się przyglądała. Byli chyba zbyt mocno zaabsorbowani sobą aby rejestrować, co dzieje się dookoła. A dookoła nie było żywej w duszy, oprócz Amber stojącej pod drzewem z zaplecionymi na piersiach rękami. Ich ignorancja zaczęła ją irytować, więc niespodziewanie położyła dłoń na ramieniu brata i odezwała się stanowczym głosem.

- Radziłabym ci pożegnać się grzecznie z tą miłą blondynką i zacząć kierować się w stronę domu, młody człowieku.

- Jessica? Jezu, ale mnie wystraszyłaś! - Dave aż podskoczył na dźwięk jej głosu – Skradasz się jak zawodowy morderca! Rety, co ty wyprawiasz? Mało zawału nie dostałem!
- Zaraz faktycznie popełnię morderstwo i cię zwyczajnie uduszę, jeśli nie wrócisz ze mną do domu! I co to miało w ogóle być? Chcecie pobić rekord Guinnessa w pozostaniu najmłodszymi rodzicami świata? Ile ona ma lat? Trzynaście? Zlituj się Davidzie, ale miałam cię za poważniejszą osobę!

W miarę, jak to mówiła, twarz brata coraz bardziej bladła, a opuszczone w dół oblicze dziewczyny powoli oblewało się coraz ciemniejszym rumieńcem.
- Nie masz prawa mnie pouczać! – wrzasnął nagle– Nie jesteś moją matką! A poza tym skąd ten świętoszkowaty ton? To jakaś twoja nowa zabawa? Teraz będziesz zgrywać zakonnicę? To ja już chyba wolałem, kiedy byłaś dziwką! Przynajmniej oszczędzałaś mi bzdurnych morałów! Odwal się ode mnie, rozumiesz!

Dave wstał, złapał dłoń blondynki i skierował się do wnętrza domu. Amber stała przez chwilę oszołomiona z lekko otwartymi ustami i nie potrafiła się ruszyć z miejsca. Podszedł do niej Vinca, który wcześniej stał kilka metrów dalej i spokojnie przyglądał się całemu zajściu.

- Wszystko w porządku kochanie? - przytulił ją siebie i pocałował w czubek głowy – Nie przejmuj się tak bardzo. Wiem, ze to paskudnie wygląda, ale on nie widzi ciebie, tylko swoją poprzednią siostrę i ... i po prostu ci nie uwierzy, dopóki sam nie zacznie zauważać, że stałaś się kimś zupełnie innym.
Ale Amber wyglądała na przejętą. Ściągnęła usta w wąską kreskę i wbiła wzrok w ziemi.
- Myślę, że powinnaś najzwyczajniej machnąć na to ręką - kontynuował - Co cię to w zasadzie obchodzi? Znaczy, rozumiem, ze chciałabyś dobrze, ale nie sądzę, żebyś mogła cokolwiek wskórać, przynajmniej dopóki Dave będzie pamiętał o dawnej Jessie. Lepiej chwilowo poczekać ze wszystkim, bo sama widzisz, co się dzieje.
- Ma mnie za obłudnika. Wiem. Ale nie mogę tego tak zupełnie odpuścić. Pewnie masz rację, lecz ... no wiesz. Tata zostawił go pod moją opieką. - wybąknęła smutno a Vince zdziwił się z jaką naturalnością i łatwością nazwała pana Cartera „tatą”.
- Dave nie jest już dzieckiem. Potrafi sam o siebie zadbać. Chodź, wracamy do ciebie.
- Nie jest dzieckiem? O czym ty mówisz Vince, przecież on ma piętnaście lat!
- Tak, ale kiedy jesteś przy nim zachowuje się, jakby miał osiem. On po prostu ma cię za zwykłą oszustkę, hipokrytkę. Tak jak mówiłaś, nigdy cię nie posłucha, dopóki nie zobaczy w tobie kogoś innego, niż siostra, którą znał.

Weszli ponownie do salonu kierując się w stronę wyjścia. Nagle poczuła z tyłu czyjeś dłonie oplatające się wokół jej pasa.
- Hej skarbie – usłyszała dźwięczny głos i za moment zobaczyła jego właściciela. Spostrzegła chłopaka w kurtce drużyny baseballowej o przystojnej twarzy amanta, pełnych ustach i błyszczących brązowych oczach. Chłopak wygiął jej ciało do tyłu a sam pochylił się nad nią i złożył na jej ustach namiętny pocałunek, który niemal pozbawił jej tchu.

Była tak zaskoczona, że nie zdołała wydobyć siebie ani jednego słowa ani nawet zacząć się bronić. Chłopak oderwał od niej usta i wpatrywał się w nią z szelmowskim uśmiechem. Amber mrugnęła kilka razy żeby się przekonać, czy to wszystko nie jest tylko chorym przywidzeniem. Ale chłopak stał nadal nad nią i trzymał ją w silnym uścisku. Obdarzył ją szerokim promiennym uśmiechem i powiedział:
- Jessy, światło mojego życia. Cudownie jest cię znowu widzieć. Cholernie się za tobą stęskniłem dziecino.

Czarował. Zdecydowanie czarował i łgał jak z nut, ale nie brakowało mu przy tym uroku. Amber wyplątała się z jego uścisku i podeszła bliżej Vinca. Mina tego drugiego sugerowała, że nie jest zachwycony ostatnią sceną. Chyba targały nim różnorakie emocje i Amber zastanawiała się, czy jej mąż aby zaraz nie wybuchnie. Z reguły był oazą spokoju. Z reguły.
- Muszę cię zmartwić – zwróciła się do nowo przybyłego – ale cierpię na amnezję i w ogóle cię nie pamiętam. Dlatego na przyszłość wolałabym abyś trzymał na wodzy swoje popędy. Kim ty u diabła w ogóle jesteś? - ostentacyjnie wytarła rękawem usta.

- Jak to? - wyraźnie zdziwił – Nazywam się Billy. Billy Taub i jestem twoim chłopakiem – poprawił sobie baseballową kurtkę. Tę samą, którą Amber zapamiętała z niedawnej sceny w altanie. – Nie żartuj tak. Fajnie, że mimo wszystko jesteś. Dave mówił, że dzisiaj nie przyjdziesz, bo masz coś z głową, ale co tam. Chodź, wyskakuj z tych ciuchów i do basenu. Rozkręćmy tą imprezę.
 
liliel jest offline  
Stary 07-09-2008, 22:00   #17
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Facet, oszalałeś – skrzywiła się Amber wycierając usta.
- Ej, kotku, o co ci chodzi? Nie było cię? Nie było. Ale teraz jesteś i fajnie. A ten twój brat to dupek. Mógł powiedzieć, że się zjawisz. Normalnie zorganizowalibyśmy scenkę powitania z okazji twojego powrotu. I założyłbym stringi kąpielowe w zielone grochy. Te, które lubisz – uśmiechnął się mile. – No to co, lecimy? Jak nie masz stroju kąpielowego, któraś z dziewczyn ci pożyczy, a ja pomogę ubrać. Co ty na to?
Tymczasem Amber milcząc kręciła głową oraz przyglądała mu się testującym wzrokiem, jakiego używają zwykle naukowcy analizujący na przykład żabę. Vince wręcz był przekonany, że jego żona właśnie zastanawia się, jak poprzednia Jessica mogła wybrać takiego gnojka.
- Billy, ona, a wcześniej także Dave, mówili coś o amnezji. Może cię nie pamięta – rzucił ktoś z rosnącej grupy imprezowiczów, którzy zwietrzyli dobrą kłótnię. No, i rozpadał się najpopularniejszy związek w szkole. To trzeba było zobaczyć i opowiedzieć o tym innym. Mur beton rodził się temat, który zyska status nowiny tygodnia, a może nawet miesiąca. Przynajmniej do czasu, aż szkolne życie przeszyje kolejny z takich wstrząsów.
- A, amnezja? Stary, takich rzeczy, które wyprawialiśmy, się nie zapomina – Billy był wyraźnie dumny oraz przekonany o własnym geniuszu. – Powinna mnie pamiętać tak czy siak, co nie?
- Prawda Billy – zgaszony blondynek odsunął się na bezpieczną odległość kiwając głową niczym giermek przed królem. – Ty jesteś super. Bez dwóch zdań.

- Czy ja naprawdę chodziłam z takim fagasem? – Zdziwiła się na głos Amber.
- Naprawdę – wyrwał się jakich młodszy chłopak stojący niedaleko Billy’ego, ale urwał przeszyty wściekłym wzrokiem baseballisty.
- Nie przeginaj, lalunia. Tworzyliśmy niezły tandem. Masz ładną buźkę, pieprzysz wszelkie zasady i jesteś niezła w łóżku. Tylko tyle, ale to i tak lepiej niż większość idiotek, które potrzebują pół kilograma podkładu pod puder. Więc przestań się podskakiwać i chodźmy się zabawić, a ja ci dąsy wybaczę.
- Wybaczysz mi? Ty mi coś chcesz wybaczyć, dupku kwadratowy? – Vince zerknął, czy Amber potrzebuje pomocy. Miała dziwną minę. Nie wiedział, czy była bardziej wściekła, czy opanował ja zimny gniew i wyładowywała się na swoim, a raczej Jessici, eksie. Przerwać? Chyba lepiej tak, bo z takim zadufanym w sobie osobnikiem ciężko będzie dojść do jakiegokolwiek rozsądnego rozstania. Inna rzecz, że Amber także odłożyła chyba rozsądek na półkę.
- Zostaw go, chodźmy stąd. On jest nie warty twojej uwagi – spróbował jeszcze interweniować. Jego żona wydawała się wkurzona, jak rzadko kiedy. On zresztą też. Ten gnojek pocałował jego żonę! Ale jeszcze nie na tyle, żeby zabić dupka, tymczasem oczy dziewczyny wskazywały na to, że zastanawiała się nie nad tym „czy?”, ale „w jaki sposób?”. No, może lekko przesadzał, ale sytuacja wyraźnie się zaogniła, a Amber nie przebierała w słowach.
- Zaraz – odrzekła dobitnie Vince’owi. - Zaraz pójdziemy. Tylko wytłumaczę dokładnie temu ćwierćinteligentowi sytuację, bo widocznie dalej ma kłopoty ze zrozumieniem czegokolwiek innego niż baseball i własne przyrodzenie. Przykro mi, on był ponoć moim chłopakiem, nie mogę tego tak zostawić. Słuchaj więc – ponownie zwróciła się do totalnie zdziwionego baseballisty, - jeżeli kiedykolwiek z tobą byłam, to musiałam mieć chyba klapki na oczach. Jesteś zwykłym chamem. Zawsze tak witasz swoje byłe dziewczyny pieprząc się z jakąś cizią w altance?
- Mówiłam ci, mówiłam, że ktoś nas podglądał – krzyknęła młoda, nieco pulchna Azjatka właśnie wychodząca z basenu. Vince przypuszczał, że to owa Wu wspomniana przez jednego z chłopaków. To prawda, mimo, że nie należała do najszczuplejszych osób, niemniej jej ciało i twarz wydawały się bardzo harmonijne, lekko okrągłe, ale miękkie, zaś migdałowe, ciemne oczy niewątpliwie tylko wzmacniały jej urok. Naprawdę ładna, choć nie tak ładna jak jego żona. – Szkoda, że poleciała na tego gnojka – zastanowił się Vince.
- Zamknij się WuBilly się chyba zdenerwował.
- Słuchaj - zwrócił się zimnym głosem do Amber, - jestem twoim chłopakiem i było nam dobrze. Guzik cię obchodzi, co robiłem, kiedy ty zniknęłaś! Nie było cię, dlatego nie masz prawa niczego mi zarzucać. Jeszcze raz proponuję, odpuść sobie i zostań taką Jessie jak wcześniej. Czy wiesz, co ja teraz myślę: oto ładnie mnie przeprosisz, a ja się zastanowię, czy to rzeczywiście twoja głupia choroba, czy może brałaś jakieś prochy?
- Jeżeli tak sobie myślisz, to cóż, myśl dalej. Ponoć to ma przyszłość, a jeżeli się nieco wysilisz, to może nawet przyjdzie ci do głowy, że, jeżeli byłam taka głupia i jakiś czas z tobą wytrzymywałam, to to już się zmieniło. Ja się zmieniłam. Koniec tej zabawy mości panie bufoniasty. Jeżeli ta laska – wskazała na Wu – ci odpowiada, to gwiżdżę na to. A wiesz dlaczego? Bo między nami nie ma nic, chłopczyku. Nic, i będę się bardzo starała, żeby owo nic pozostało. A teraz baw się dobrze, bo mnie to już niewiele obchodzi. Miłej zabawy oraz przepraszam za zamieszanie – zwróciła się do wszystkich odwracając. – Chodź, idziemy. Nic tu po nas – dodała do Vince’a
- Czy myślisz, że ode mnie można odejść tak sobie? – Próbował chwycić ją za ramię, ale odtrąciła go, niczym zwykłego natręta.
- Co jest, mała? Chcesz ostro? Dobra, zabawimy się. Billy, kapitan drużyny, nie ustępuje przed durnymi lalkami, którym się wydaje, że mogą ot tak sobie zagrać mu na nosie. Nie ustę ... – chciał ją chwycić od tyłu, objąć potężnymi łapami i zwyczajnie przytrzymać, aż nie straciłaby tchu. Amber znała judo, a ciało Jessici było prężne i silne, ale jednak dwa razy lżejsze od Billy’ego.

Łapał ją, Jego ręka była tuż tuż, gdy ...
- Auuu! – Wrzasnął, gdy nagły chwyt Vince’a wykręcił mu nadgarstek. Dupek zaatakował mu żonę, wcześniej pocałował, a teraz próbował uderzyć. Nie kolegę, kumpla, znajomego, ale żonę, najbliższą, najważniejszą na świecie osobę. To był bolesny chwyt, wiedział o tym. Brutalne odmiany ju jitsu uwielbiały bawić się nadgarstkami. – Co ty popaprańcu robisz, eee? – Wydusił wreszcie jęcząc Billy.
Próbował wyrwać dłoń, ale to wyłącznie pogłębiało ból.
- Silny, kurczę – pomyślał Vince. Owszem, mógł mu złamać nadgarstek, ale, jasny gwint, nie o to chodziło. Żeby się ten dureń od nich po prostu odczepił! No, może oprócz tego, żeby nieco zapłacił za odnoszenie się do Amber. Jak on śmiał? Jak mógł? Nacisnął mocniej dłoń chłopaka wywołując kolejny krzyk.
- Zostaw! Auuu! Zostaw, ooo, przyłożę ci, jak nie zostawisz.
- Zostaw go, Kev – nagle usłyszał jej głos. – Sam powiedziałeś, niewarty uwagi dupek.
- Ale próbował ciebie zaatakować – nie poddawał się Vince jeszcze zwiększając nacisk.
- Uuuaaa! Boli! Ty chamie! – Próbował się rzucić znów przytrzymywany klasycznym chwytem ju jitsu Billy.
- Tak, damski bokser. Ale zostaw go. Nie jest wart, żeby ...
- Dobrze, skoro mu wybaczasz – ustąpił niechętnie. Odepchnął chłopaka, który poleciał na ziemię przeklinając i rozcinając przy upadku wargę.
- Nie wybaczam, ja mam do głęboko w nosie – sprecyzowała.
- Ja pieprzę, ja pieprzę, ja cię zatłukę gnoju, zatłukę – Billy miął w ustach przekleństwa na przemian z pogróżkami. Ale twardy był! Vince z podziwem niemal spojrzał, jak chłopak się podnosił z ziemi i spluwając krwią z rozciętych ust szedł w jego kierunku. Jego dolna warga zaczynała właśnie całkiem nieźle puchnąć.
- Odsunąć się! – Wrzasnął na innych Billy, po czym zwrócił się do Vince’a. – Nie znam cię cioto ...
- To Kevin – przerwał mu jakiś opalony chłopak z kółeczka patrzących. - Z pierwszej naszej budy. Chodzi na kółko chemiczne.
- Nie pytałem cię! Nie odzywaj się nigdy, kiedy cię nie pytam! Rozumiesz szczylu!!!? – Wrzasnął na chłopaka. – A teraz słuchaj, Kevin, czy jak ci tam. Pindolone chwyciki nie robią na mnie wrażenia. To było bardzo głupie z twojej strony, że mi podskoczyłeś. I że ośmieliłeś się poderwać Jessicę. Nie wiem, czy ci już dała dupy, ale posłuchaj uważnie: tkniesz ją, zatłukę. Czy jej się podoba, czy nie, jest moją kobietą i zatłukę jak psa, jeżeli ...
- Facet, nie mam nic do ciebie. Nawet nie powiem, żebyś ją przeprosił, bo widać, że nie jesteś zdolny do wydukania takiego słowa – Vince’a też zaczynało ponosić. - Próbowałeś zaatakować od tyłu i to dziewczynę, ciesz się, iż nie złamałem ci ręki. Po prostu odwal się od nas. Tyle może do ciebie dociera? Jeżeli zaś nie, to po prostu nabiję kiedyś tobą dziuplę jakiegoś drzewa. A teraz rzeczywiście chodźmy. Nic tu po nas – zwrócił się do Amber.
- Kur ...! – Billy skoczył na odwracającego się Vince’a ostro wywijając lewą ręką. Prawa widać została uprzednio nadwerężona chwytem na nadgarstek. Pewnie celował w atakach z tyłu, ale też trafił na osobę, która się tego spodziewała. Nagły zwrot i lekki skłon spowodowały, że ... cios Billy’ego przeszedł tuż tuż.
- To nie twoje ciało, Vince – pomyślał nagle, uświadamiając sobie, że choć młode oraz silne, nie jest ani tak twarde, ani tak rozciągnięte jak to dawne, ćwiczone latami. Umiejętności oraz odruchy pozostały, ale samo wykonanie ... Ufff! Aż musiał odskoczyć o mało co się nie pośliznąwszy na mokrej trawie wokół basenu. Zachwiał się, ale Billy nie wykorzystał szansy. Skoczył po raz kolejny próbując go chwycić. Był silny, pewnie silniejszy niż on, niemal szybszy, ale nie wiedział, nie wiedział ... że nagły kopniak w łydkę kładzie najsilniejszego. Brudne oraz brutalne, ale skuteczne. Dokładnie zastosowane tak, jak uczyli Vince’a instruktorzy walki.
- Aj!
A potem przyszedł nagły plusk, gdy nie mogący ustać po kopnięciu Billy został wepchnięty do basenu.
- Uff! – Vince mimo całej swojej niechęci czuł do basaballisty coś w rodzaju niechętnego szacunku. Widać Billy musiał na siłowni spędzać kupę czasu, a uprawianie sportu wyrobiło mu niezły refleks.

Niepewność, szemranie patrzących, nie wiedzących jak zareagować na coś, co nie miało jeszcze nigdy miejsca. Numer 1 szkoły brodził w wodzie próbując się wydostać z basenu, odtrącony przez byłą dziewczynę i pokonany przez rywala.
- Niech ktoś mu pomoże! – Krzyknęła Wu podbiegając do brzegu basenu. – Billy! Billy!
- Odwal się, idiotko! O rany! Moja noga – zawył nagle.
- Billy! Nic ci nie jest?
- Odwal się, mówię, pókim dobry!
- Billy! Pomóc ci? – Ktoś zdecydował się posłuchać Wu i podać mu rękę, ale wkurzony chłopak pociągnął przygodnego pomocnika, który z nagłym okrzykiem przestrachu wywinął orła waląc plecami w taflę wody.
- Pieprz się, dupku! Na co czekacie, kretyni, dołóżcie mu. Aaa! Kurde, boooooli! – Po czym zaczął kląć.

Nie wyglądało to najlepiej. Vince nie przypuszczając, ze Billy tak szybko się pozbiera, teraz przeklinał sam swoją głupotę, że nie wziął pod uwagę takiej możliwości. Szast!
- A żesz! – Wyrwało mu się, gdy ktoś naprawdę na nich skoczył usiłując trafić Amber. Popchnięta przez Vince’a, który w ostatniej chwili zauważył niebezpieczeństwo poleciała do przodu nieco zaskoczona. Niestety, wprost w dwóch innych, którzy właśnie zachodzili im drogę. – Dziewczynę!? Ty łysa pało! – Vince trzasnął po nosie tego, który zaatakował pierwszy. Chyba coś chrupnęło, ale nie zastanawiał się, bo jeden z owej dwójki z przodu chwycił Amber wiążąc jej ręce, a zaraz pomógł mu drugi. Miała problemy z oddychaniem i próbowała się wyrwać, ale oni byli dwa razy silniejsi od niej. Bynajmniej nie próbowali jej uderzyć. Pewnie Billy sam sprałby ich wtedy na kwaśne jabłko. Jakby nie było, zapewne w umyśle baseballisty tylko on sam mógł wymierzać takie kary. Była to względna pociecha, bo Billy na obecną chwilę wyglądał raczej na takiego, co sam potrzebuje pomocy, a nie kogoś mającego ochotę bić innych. Ale Vince’a taka ochrona nie obejmowała. Trafiony w nos chłopak poleciał gdzieś na bok, ale zjawił się kolejny z dużą blizna na lewym ramieniu i tatuażem kotwicy. Zbudowany jak goryl, akurat pasowałby do klasycznego obrazu korsarza. Tylko mu brakowało opaski na oku i papugi, bo reszta, łącznie z błyszczącymi oczyma i cuchnących tanim alkoholem ust, się zgadzała. Ale! Ale Vince chciał właśnie skoczyć do usiłującej się wyszarpać Amber. A przez tego dupka nie mógł. To było wkurzające!

Zrobił unik wpadając na kolejnego. Bum! Dał mu z łokcia w lewy bark, bo nic innego nie mógł zrobić. Mgnienie oka. Krzyk Amber, jakieś przekleństwo, pisk dziewczyny, na którą właśnie wpadli. Wszystko zlewało się w jeden wir. Musieli zwiewać, wiedział o tym, ale żeby zwiać, musiał ją obronić. Widział, jak wreszcie udało jej się uwolnić rękę, którą szarpnęła za ucho napastnika. Jego wrzask na chwile zdominował imprezę, która zamieniła się ring. To było pozytywne, pozytywne nawet mimo tego bólu w plecach. Przecież nie mógł obronić się przed wszystkimi. - Auu! - Kopniak na wysokości łopatki posłał go do przodu. A może to było uderzenie ręką wzmocnioną jakimś kijem, czy wiosłem? Poleciał na ziemię pociągając ze sobą napastnika. Obaj przyryli w pokryta zielenią glebę. – Och! – Bolało, ale miał nadzieję, że tamtego bardziej. Trzymali się przetaczając i usiłując wyprowadzić jakiś cios. Obydwaj oszołomieni i jednocześnie naładowani przepływająca przez żyły adrenaliną.

- Tu naprawdę jest mokro, a trawa smakuje paskudnie - ocenił całując murawę po jakimś udanym odepchnięciu. Krew kapała mu z rozciętego czoła. Wylądował u czyichś stóp. – Ciekawe, czyje są te nogi? Chyba jakiejś dziewczyny, bo mają pomalowane na różowo paznokcie. Chyba, że także chłopcy tej epoki malują? – Przeleciało mu przez myśl, którą nagle przytłumił paroksyzm bólu. Ktoś kopnął go w udo, a następny ktoś walnął na plecy. Jakieś mroczki przed oczyma. – Dlaczego nie mogę jej pomóc. Oj! Boli. Czy to Amber krzyczy? Ach – jęknął raz i drugi po kilku kolejnych uderzeniach. Chronić głowę. Tyle pamiętał, więc starał się ją zasłonić ramionami, które też zbierały największy łomot. Nie czuł ich już. Ciężko mu było oddychać. Gardło zatykały własne wymioty, którymi miał tez upapraną całą twarz. Po kopnięciu w brzuch wyrzucił z siebie cała kolację przygotowana przez Mariję. Na szczęście też obrzygał przy okazji jakiegoś pochylającego się nad nim gościa, który aż się palił, by uderzyć leżącego. Teraz jednak gwałtownie odskoczył oblepiony torsjami.
Ktoś krzyczał:
- Zostawcie go, idioci!
Chyba jakaś dziewczyna, a może kilka, przestraszone, że coś się może wydarzyć i będą w to wrobione.
Boli, bardzo. Złamali rękę? Chyba nie, bo jeszcze mógł nimi ruszać próbując się zasłonić. Och. Niech ich ... naprawdę boli. Nogi? Średnio chcą słuchać. Na szczęście chyba trochę poluzowali. Zimno, zimno oraz mokro. Chyba zimniej oraz mokrzej niż przed chwilą. Ale to dobrze. Lekko oprzytomniał.
- Czy to zmysły mnie zawodzą, czy przestali także kopać? Boli. Auu! Och – nawet nie czuł, gdzie go nie boli. – Wstać. Wstać – myślał z wysiłkiem usiłując na początek przykucnąć. - Dlaczego jest tak zimno i mokro? Jakaś głowa? Już ja ją! Ręce bolą, ale wszak jeszcze mogę nimi ruszać. Te dziady chyba tylko obiły, a nie połamały. Ta twarz. Dlaczego ona jest taka czerwona? Już ja ją ... choć woda, woda omywała mu oblicze. Powoli krwista czerwień się rozpływała oraz jaśniała.
- Dave! Zostaw ten wąż. Pomóż – usłyszał znajomy głos. Ta głowa mówiła głosem Jessici. – Vince! Vince! Wszystko w porządku? – Nazywała go prawdziwym imieniem. Tak, to była ona. Przy nim. Właśnie wycierała mu twarz ręcznikiem namoczonym w wodzie. Już nie była czerwona, ani nawet różowa.
Ale w porządku!? W porządku? Guzik z pętelką w porządku. Lecz coś tam wydukał optymistycznego, kiedy Amber na spółkę ze swym bratem prowadzili go do samochodu. Chyba miał spuchnięte nogi, pokaleczone. Wygodniej pewnie byłoby być ciągniętym, niż nimi przebierać, ale zmusił się. Fakt, ze potrafił iść był dowodem, że kości ma całe. Przynajmniej mniej więcej. Chyba nie oberwał aż tak, jak na początku mu się zdawało. Jakby nie było, nie chcieli go zatłuc, ale dać wycisk.

Niebieski sedan wystartował wciskając go w fotel. Siedział z tyłu przytrzymywany przez małżonkę. Z przodu jechał Dave i ... jego dziewczyna, owa blondyneczka zganiona wcześniej przez Amber. Ona prowadziła.
- Auć – syknął, – tylko nie tam, proszę - gdy Amber mocniej złapała go za rękę.
- Jak się czujesz?
- Tak jak wyglądam – zdobył się na dowcip.
- Czyli kiepsko – podsumował Dave, który właśnie wychylił się z przodu.
- Możliwe - przyznał.
- Nic się nie bój. Jedziemy do ojca Amy. Jest lekarzem – wtrąciła szybko żona uważając tym razem, by go nie urazić.
- Zdaje się że trochę oberwałem.
- Owszem – przyznał Dave. – Szczęśliwie Billy był bardziej zajęty sobą niż tobą, a kilka dziewczyn wzięło cię w obronę. Dlatego nie bili cię zbyt długo. Może się też bali, że po tych porwaniach taka rzecz by nie przeszła nawet Billy’emu. No, potem zaś – wtrącił dumnie, - złapałem za hydrant i trochę ich rozpędziłem przeciwpożarówką.
- Chyba jestem ci winien podziękowanie – przyznał krzywiąc się Vince. – Macie może coś do picia?
- I Amy – dorzucił brat Jessici podając mu butelkę mineralnej.
- Jasne, dziękuję wam obydwojgu. Będziecie mieć chyba kłopoty w szkole – ni to oznajmił ni spytał Vince popijając małymi łyczkami chłodny, odgazowany płyn, który koił ból popękanych warg.
- Zasadniczo jakoś sobie poradzimy. Po pierwsze, jeszcze jesteśmy w gimnazjum, a tam Billy cieszy się nieco mniejszym uznaniem niż w liceum, a po drugie, Amy jest przewodniczącą samorządu.
- W gimnazjum? – Nagle uświadomił sobie, ze owa „trzynastolatka”, jak ją nazwała Amber, prowadzi samochód.
- Nie martw się – owe blondwłose maleństwo parsknęło śmiechem z przedniego fotela. – Mam prawo jazdy. Cóż, nic nie poradzę, że tak wyglądam. Jeszcze niedawno znajomi śmiali się ze mnie, że mają wspaniały okaz dziewczyny z podstawówki. Kiedyś się przejmowałam, ale teraz macham na to ręką i czekam co powiedzą, kiedy wszystkie będziemy dużo starsze.
- Tak, też zazdroszczę – przyznała Amber – i jeszcze raz przepraszam za tamto. Trzeba biedy, żeby poznać prawdziwych przyjaciół.
- Wiesz – Dave nie wiedział chyba, jak wyrazić swoją myśl, bo kilka razy „hmknął” zanim kontynuował wypowiedź, - ale nie spodziewałem się tego po tobie, że machniesz na Billy’ego. Przecież szalałaś za nim, a jak kiedyś nazwałem go śmierdzielem, nie odzywałaś się do mnie przez ... no, długo w każdym razie. A teraz ot tak, rzuciłaś go. Widać – dodał filozoficznie – porwania zmieniają ludzi.
- Żebyś wiedział, że tak. Nawet nie wiesz, jak bardzo – przyznała Amber, która wreszcie nalazła mniej bolący kawałek ręki męża i mogła go trzymać bez obawy, że będzie syczał z bólu.
- Ale nie myśl, że ci ufam. Nie wiem, co ci przyszło do głowy z tym olaniem Billy’ego, ale zbyt wiele widziałem twoich kombinacji, żeby uwierzyć, iż się coś zmieniło.
- Ale pomogłeś nam – usłyszał nieco zdezorientowany głos Amber.
- Przecież rodzinie trzeba pomagać, no nie. Każdej rodzinie – dodał dając znać, co myśli o swojej siostrze.

Vince powoli starał się ruszać lekko rękami, nogami, głową. Uruchamiał każdy palec, każde ścięgno zmuszał do pracy sprawdzając czy są całe.
- Billy chyba dawno tak nie oberwał – usłyszał głos Dave’a. – dobrze, ze wreszcie ktoś odważył się mu przylać, bo to skończony gnojek oraz tchórz. Widziałem, jak kilka razy bił chłopaków kilka lat młodszych od siebie.
- Może tchórz, ale twardziel – mruknął Vince pomiędzy dwoma łykami mineralnej.
- Jakby nie było. Gość ostro ćwiczy. Ale nie przypuszczałem, że z ciebie taki chojrak. Ale uważaj. Możesz w budzie mieć przechlapane. Moja siostra była zawsze popularna i połowa facetów lizałaby jej palce u nóg, gdyby im kazała, ale przez ten czas, kiedy jej nie było, to Billy zrobił się na prawdziwego macho. Ty zaś, ba nawet cię ni znałem ze słyszenia. Pewnie byłeś kimś ze szkolnego tłumu. Ale gdzieś ty się tak nauczył bić? – Dodał zaciekawiony.
- To tu to tam. A prawda, czy jest w szkole jakiś klub karate czy coś takiego?
- Owszem, coś takiego, ale ponoć na średnim poziomie. Zresztą nie wiem, bo nigdy nie sprawdzałem.
- Może też bym się zapisała? – Zastanowiła się głośno Amber.
- Moja siostrę powaliło – ocenił Dave. – Po co ci to? Jesteś najpopularniejszą cheerleaderką i jednak tak sobie myślę, ze Billy, gdyby był mniej wściekły, chyba by raczej odpuścił mając ciebie na głowie. Przecież podczas następnego meczu mogłabyś mu narobić potwornego obciachu. Ponadto wygrałaś z dziewczynami ostatnie zawody w hrabstwie dla drużyn cheerleaderek. Trener by się chyba wściekł, gdyby dowiedział się, że przez Billy’ego nie będziesz występować.
- I tak pewnie póki co nie będę. Niezbyt pamiętam układy.
- Owszem, ale do poważniejszych meczy, które budują prestiż szkoły, jest jeszcze sporo czasu. Teraz to co, najwyżej będziecie grać z 5-tką, albo tymi kretynami z Johnson’s High School. Poważnie chcesz dać sobie spokój z cheerleaderkami?
- Jeszcze nie wiem. Dave, ja od wczoraj jestem w domu. Naprawdę nie wiem, co jeszcze będę robić. Nie wiem, czego chcę. Ja naprawdę mam amnezję, czy chcesz w to wierzyć, czy nie.
- Niech ci będzie, tere fere, skoro nie chcesz mówić, nic mi do tego. Jednak ludzie się nie zmieniają aż tak – widocznie nie ufał jej. – Radzę ci także uważać – rzucił do Vince’a. – Masz u mnie plusa za dołożenie Billy’emu, ale moja siostra nie jest księżniczką z jakiejś pieprzonej bajki.

Przez chwilę milczeli, aż Amy podjechała pod stary dom w stylu kolonialnym, na którym widniała tablica z czerwonym krzyżem i napisem, że Dr Evans przyjmuje w tych i tych godzinach oraz w nagłych przypadkach, a oprócz tego numer telefonu. Ten dom pełnił rolę mieszkania oraz niewielkiej, lecz doskonale wyposażonej przychodni. Ojciec Amy okazał się miłym, starszym panem, który nie chciał nawet słuchać tłumaczeń co, jak i dlaczego, ale wziął Vince’a do gabinetu. Szybko obadał kości.
- Zasadniczo powinien byś Roentgen. Nie jestem pewny nogi. A ty z gorylem się mocowałeś, chłopcze?
- Coś w tym stylu, nawet nie wie pan, jak bardzo dobrze pan trafił.
- No cóż, nie moja sprawa. Zaraz zrobimy zdjęcie nogi. Wprawdzie chyba kości całe, ale wole się przekonać, bo reszta wygląda na porządnie obitą oraz posiniaczoną. Czyli bandaże plastry, woda utleniona, a wcześniej dobra kąpiel. Dasz chyba radę sam?
- Poradzę sobie. Ma pan na myśli kąpiel?
- No jasne, cóż innego? A teraz chodźmy na zdjęcie. Zwykle obsługuje aparat pielęgniarka, ale o tej porze sam będę musiał. A potem pod prysznic.
Minęło półtorej godziny, gdy wreszcie oblepiony plastrami wyszedł z gabinetu. Szczęśliwie, poza siniakami oraz zestawem rozcięć i podrapań, które choć bolesne, same w sobie nie były niebezpieczne, nic wielkiego się nie stało. Ale bolało jak licho. Zresztą, na wszelki wypadek zaaplikowano mu tez zastrzyk przeciwtężcowy.
- Procedura – wyjaśnił Evans. – Jeżeli chodzi o ubezpieczenie córka wspomniała mi, ze jesteś z liceum. Skontaktuję się z twoją szkołą. I wiesz co, przez dzień czy dwa raczej nie ruszaj się za bardzo. Wprawdzie wątpię, by coś się stało, ale daj szansę trochę odpocząć skórze oraz się pozrastać. Co ty na to? Wystawię ci zaświadczenie.
- Jasne, dziękuję, że zgodził się pan mnie przyjąć.
- Kiedy córka cię przywiozła, co miałem robić? – Otwarcie przyznał Evans. – Normalnie obejrzał bym cię na pewno, jeżeli byłaby potrzebna natychmiastowa pomoc, rzecz jasna, nie odmówiłbym, jednak innych raczej odesłałbym do któregoś ze szpitali. Ale kiedy córka prosi dla kolegi? Cóż, dziecko jest zawsze dzieckiem. Ponadto, jak wyjaśniła mi, jesteś chłopcem Jessici, a ja znam dobrze jej ojca.

Amber rozmawiała z Amy, a Dave gdzieś obok tłukł w jakąś grę, bo słychać było jego podniesiony głos. Zadowolony, kiedy trafił aliena oraz wkurzony, kiedy nie udała mu się ta sztuka. Widać, był dosyć zadomowiony w tym mieszkaniu.
- Vi ... Kevin – poprawiła się jego żona widząc wchodzącego go do pokoju obok pana Evansa – jak ty wyglądasz? – Chciała go chyba pocałować, bo podeszła nagle, ale widząc ojca Amy powstrzymała się. Mimo wszystko, przy konserwatywnych dorosłych pocałunki młodzieży mogły nie być mile widziane. Ufff. Zadzwoniła komórka. Pan Evans zatrzymał się na moment w przedpokoju odbierając, ale i tak widział wszystko.
- Czy te plastry dodają mi urody? – Zażartował Vince..
- Powiedzmy, że tak – odpowiedziała.
- Kochanie – pogładził ją czule po policzku – Ale nie zapytałem w tym całym zamieszaniu, czy z tobą wszystko w porządku? Przepraszam, ze nie zrobiłem tego wcześniej. Tak jakoś, no, wydawało mi się, ze cię złapali, a potem podczas zamieszania zdołałaś się wyszarpać - mówił ściszonym głosem, w którym czuć było nagły niepokój – Nic ci chyba nie zrobili?
- Ależ skąd. Nie odważyliby się. Przypuszczam, ze Billy chciał sam to załatwić. Ukarać mnie osobiście, całkowicie samemu – prychnęła. - Tylko mocno trzymali. Wybacz, że nie byłam w stanie ci pomóc - stropiona spuściła wzrok.
- Nie obwiniaj się. Nie mogłaś stawić im czoła w pojedynkę. Zresztą, to już nieistotne. Najważniejsze, że nic ci nie jest.
- No, to wszystko, młodzieży – wtrącił się wreszcie pan Evans odkładając telefon. – Przez dwa dni najlepiej trochę uważać, brać to, co zapisałem i nie bić się z gorylami. To powinno pomóc, choć siniaki jeszcze trochę będą cię ozdabiać. A ty, Jessie, pozdrów ojca, kiedy go zobaczysz. Znamy się dosyć dobrze mimo różnych specjalności.
- Dziękuję, na pewno to zrobię, choć wie pan, teraz, jak zwykle, jest poza domem.
- Tak, słyszałem, cóż taka ma pracę – pokręcił nosem. Widać niezbyt zgadzał się z wypowiedzianą przez siebie samego kwestią.

Zamienili jeszcze kilka okrągłych zdań, a potem Dave zostawił grę i przyszedł do pokoju z jakimś kędzierzawym chłopakiem w swoim wieku, jak się okazało, bratem Amy. To właśnie z nim tłukli obcych. Okazało się, że pan Evans pozwolił córce ich odwieźć. Podziękowali i jej i jemu, a Dave solennie obiecywał ojcu swojej dziewczyny, ze nie zboczą na żadna imprezę. Tylko do domu Carterów oraz z powrotem. Chyba miał dosyć spory limit zaufania do Evansa, bo ten tylko westchnął:
- Wiem. Nie chciałem prawic komunałów. Po prostu mam na dzisiaj dosyć nadzwyczajnych atrakcji. A Kevin nie jest raczej zdolny do break – dance’a.
- Także nie jest specjalnie chętny, nawet gdyby miał okazję – potwierdził Vince. – Strasznie to wszystko swędzi i przy każdym ruchu ...
- ... nieźle boli – dokończył Evans. – Tak powinno być. No jedźcie. Szybko wracaj – dodał, całując córkę w czoło.
Światło księżyca oświetlało drogę do wtóru z gwiazdami oraz ulicznymi latarniami. Dłoń Amber trzymała jego rękę, a jej twarz krasił uśmiech. Rozmawiali o jakichś głupotach i aż zdziwił się, skąd jego żona słyszała o współczesnych zespołach, czy idolach, o których on sam nie miał zielonego pojęcia. Postanowił się doszkolić w tej dziedzinie, bo aż mu się głupio robiło, że podczas całej dyskusji jego udział ograniczał się jedynie do „hm” lub „yeah”, czy innego „It’s hard to say”. Dom Carterów powitał ich silnym blaskiem lampy umieszczonej nad bramą wjazdową. Także w oknie na pięterku paliła się żarówka. Pokój pokojówki. Maria również nie spała, jakby oczekiwała ich przyjazdu, by móc usłużyć. Luksusy bogactwa, jakiego wcześniej żadne z nich nie doświadczyło.
 
Kelly jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:11.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172