Hej dzika pustynio, zbombycórko - powiedział burmistrz Prescott.
To był już drugi dzień podróży w stronę dzikich na odbicie swoich ludzi. Była to rodzina Howkinsów, lekarz i jego syn byli bardzo znani w okolicy. Nie raz ich pomoc była bezcenna przy ranach, chorobach, które często nachodziły tą okolicę. Syn poszedł w ślady ojca, jednak nie był on już taki zdolny jak jego dawca życia. Burmistrz znał Howkinsa od jakiegoś czasu, dłuższego czasu. Grywali w karty w barze. Howkins lubił hazard, a jego syn lubił dziewczynki. Oj i to bardzo.
Rozbili obóz na uboczu wytyczonej ścieżki - widocznie to jakaś trasa dla turystów, tylko tak jakby drzew nie było. Tylko gołe ściany skalne. Wyjeli wodę z bagażnika Scotta, a ten puścił muzykę która za nic nie mogła się wpasować w otoczenie i okolicę. Ciężki rock...
Nie dało się rozpalić ogniska, ktoś mógłby ich zauważyć po dymie. A te indiańce to nie wiadomo czy nie podejdą ich w nocy i dziabną w tyłek.
- Myślę że za jakieś trzy dni dotrzemy do ich ostatniej wioski o której wiemy od naszego zwiadowcy, ale te informację są stare bo stary Joshua zmarł.
- zaczął burmistrz.
-
Mamy czas na planowanie, ale i tak pewnie dojdzie do otwartej bitwy, a nie dałoby się jakoś tego inaczej? - powiedział Scott
-
Musi być krew! - wybuch Kojot
-
No, ale... - odparł Scott
- Panowie, możemy zaryzykować i pójść jakoś z nimi na ugodę, a może...
- Co takiego?
- Z tego co wiem to są tutaj dwa plemienia indiańców, a gdyby tak ich na siebie?