| Magyar Rogogłów Z głuchym trzaskiem w jednej z bocznych uliczek Azylu otworzył się portal. Przez chwilę stał otwarty, nieruchomy, niepokojąco cichy..., aż wypadło z niego COŚ. Wielka, koszmarna istota z hukiem wyleciała z mieniącego się kolorami owalu magicznego przejścia. Upadek ciężkiego, metalowego cielska poniósł się głośnym echem po okolicy, powodując drżenie szyb w przylegających do zaułka budynkach. Istota bezwładnie, z rozpędu, „zaryła” w bruk ulicy zostawiając za sobą krwawy, brunatny ślad – ślad czegoś, co niegdyś musiało być żywe, teraz jednak było tylko poskręcanymi truchłami nabitymi na wystające z monstra w różnych miejscach ostre, długie kolce.
Potwór gwałtownie podniósł się z ziemi, omiótł okolicę spojrzeniem swoich jarzących się zielenią ślepi. Był zdezorientowany, nie było tutaj ani gnoma, ani kobiety, ani kota, którego gonił... Przez kilka chwil, upiornie dysząc, golem rozglądał się to w jedną, to w drugą stronę szukając kogoś, czegoś... Postąpił kilka kroków naprzód, ciężkie, okute żelazem stopy głucho uderzały o ziemię. Wtem dostrzegł coś, co przykuło jego uwagę. Czerwony szmaragd, drogocenny klejnot Magyara, leżał na ulicy – tuż za wyjściem z zaułka. W umyśle istoty coś drgnęło, jakaś zapadka w mózgu rozpoznała odbijający czerwone światło przedmiot. Golem w oka mgnieniu rzucił się w kierunku swojego skarbu. Poruszał się topornie i ciężko, aż z kamienic posypały się tynki, ale robił to nadspodziewanie szybko. W tej chwili Magyar na chwilę zdołał „wygrać” z maską kontrolę nad swoim przemienionym ciałem. Ogniki jego oczu wpatrzone były w tą najcenniejszą rzecz na świecie, widziały tylko pulsujący czerwony punkt – musiał go odzyskać, już raz go utracił, nie mógł pozwolić, aby to stało się drugi raz. Z pełną determinacją istota pędziła w kierunku upragnionego kamienia, jednak odległość dzieląca ich od siebie wydawała się pozostawać taka sama. Zapatrzony w czerwony punkt, w pełnym pędzie, nie zauważył nawet jak wypadł na jedną z bardziej tłocznych ulic Azylu.
Rozpędzonym cielskiem golem władował się w stojący na ulicy wóz. Drewno z trzaskiem poddało się uderzeniu o sile godnej taranu, w powietrze posypały się drzazgi i przewożone wozem czerwone marchewki. Stojący w pobliżu ludzie lub ci, którzy po prostu akurat przechodzili obok ze zdziwieniem wpatrywali się w widowisko. Ich konsternacja nie trwała jednak długo szybko przeradzając się w przerażenie. Golem zderzenie z wozem przypłacił straceniem z oczu swojego klejnotu. Gdy tylko zorientował się, że nie ma go nigdzie w pobliżu, wpadł w furię. Powietrze przeszyło ogłuszające i prawdziwie przerażające dzikie zawodzenie.
- Mój ssskarb! Mój najdrożssszyy! – zawyła bestia, po czym przepełnionym furią zamachem uderzyła pięściami oburącz w ziemię pod stopami. Twarde kostki ustąpiły tytanicznej sile golema pękając i wgniatając się w ziemię. Fundamenty pobliskich domów zadrżały. Szaleństwo golema dopiero się zaczynało. Zaślepiony gniewem w poszukiwaniu czerwonego kamienia tratował wszystko na swojej drodze. Stragany kupieckie, wozy wypełnione towarami, zwierzęta pociągowe, a także wszyscy ci, którzy nie zdołali uciec przed szalejącym monstrum – nic nie było w stanie oprzeć się sile i chęci niszczenia golema. Do ryku bestii i trzasku niszczonych przedmiotów dołączył dziki wizg ranionych zwierząt pociągowych, które w porę nie zerwały się z uprzęży oraz krzyki ludzi uciekających w popłochu przed gniewem przemienionego Magyara tworząc istną kakofonię dźwięków o przerażającym brzmieniu...
W umyśle golema znowu coś drgnęło – szmaragdu nie ma, ale on wcale go nie zgubił! Ukradziono mu go! Ta krótka myśl spotęgowała tylko furię zaślepiającą umysł i tak bezsilnego już wobec mocy maski Magyara. Golem zawył mrożąc krew w żyłach tych, którzy tylko mogli go usłyszeć. Było to zaprawdę zawodzenie banshee zwiastującej śmierć. Monstrum oczami płonącymi nienawiścią wodziło w poszukiwaniu „złodzieja”. Gdy znalazło jednego, jakiegoś mężczyznę skradającego się pod ścianą, dopadło do niego w kilku szybkich susach i siłą rozpędu wgniotło go w mur rozchlapując dookoła pozostałości nieszczęśnika. Kamienia jednak przy nim nie było. „Złodzieje, jest ich więcej!” – myśl kołatała się w pod maską, zmuszając Magyara do dalszego rozlewu krwi.
Jednakże gdy wydawało się już, że kolczasty golem pozabija wszystkich, których tylko będzie miał w zasięgu wzroku, a tą cześć Azylu zetrze na proch, stało się coś innego. Z bruku, ze ścian budynków, a także z samego powietrza pomknęły w kierunku Magyara dziwne, świetliste ramiona. Były ich dziesiątki, wszystkie jednakowo silne i zdecydowane na pojmanie szalejącego konstrukta, oplatały jego ciało, wiązały ręce i nogi, zamykały oczy, nie pozwalały się poruszyć. Magyar wył potępieńczo miotając się w mocarnym uścisku rąk interweniującej Matki. Mimo swojej nadnaturalnej siły nie miał żadnych szans w konfrontacji z siłą opiekunki Azylu. Przyszpilony do ziemi powoli opadał z sił...
Uwięziony pod maską Magyar poczuł, że coś się zmieniło. Mocarny uścisk Matki zamienił się nagle w wilgoć kamiennej podłogi, krzyki i lamenty rannych ucichły jak ręką odjął zastąpione nieprzeniknioną ciemnością i absolutną ciszą. Golem podniósł się z ziemi, jego płonące ślepia starały się przebić mrok, jednak nie były w stanie tego uczynić. Zaczął tłuc okutymi łapami po kamiennych ścianach. Gdy wyczuł miejsce w którym znajdowały się drzwi, zaczął się do nich dobijać, ale bezskutecznie. Mimo iż miejsce przywodziło na myśl ciężkie więzienia jakich pełno jest w wieloświecie, te jednak było inne. Było przepełnione magią. Golem jeszcze przez chwilę miotał się po ciemnej celi, ale wyraźnie tracił werwę. Nawet gdy w drzwiach odsunęła się zasuwka wpuszczając do środka trochę światła, golem prawie nie zareagował, oparł się tylko o ścianę i usiadł. Przez szparę w drzwiach słychać było jakieś szepty, ktoś zajrzał do środka, znowu szepty, po chwili stuk żelaznego zamka i drzwi się otworzyły. Fala żółtego blasku zalała małe pomieszczenie, siedzący pod ścianą półork mimowolnie osłonił się ręką od drażniącego oczy światła. Nie czuł już naglącej potrzeby niszczenia i zabijania, siła spowijająca jego umysł wyraźnie osłabła, tak, że Magyar bez wysiłku mógł się jej oprzeć. Maska, która tkwiła na jego twarzy, rozpadła się na kawałki.
- Nie do wiary... – od strony otwartych drzwi dało się słyszeć charakterystyczny męski głos. Czart go znał, już raz słyszał gdzieś ten głos, całkiem niedawno... Mimo iż w oślepiającym świetle nie mógł dostrzec twarzy stojącego w drzwiach mężczyzny był prawie pewien... tak, to na pewno on, ten mag z rudery! Magyar podniósł się na nogi i, mimo uczucia sponiewierania przez maskę, złożył ręce na klatce piersiowej, starając się wyglądać groźniej i bardziej stanowczo.
- Witaj Magyarze – odezwał się Czarowszyty. Widząc obronną pozę półorka kontynuował – Nie obawiaj się. Tutaj nic ci nie grozi. Wiem, że lochy to nie najlepsza droga wiodąca do wnętrza jakiegokolwiek zamku, ale teleportując te rozwścieczone monstrum z ulicy nie spodziewałem się ujrzeć tutaj ciebie... – tutaj mag uśmiechnął się sam do siebie, wyraźnie rozbawiony zrządzeniem losu które zesłało mu Magyara – Ale nie odbiegając od tematu, moje miano to Iomi John Vete, chciałbym przywitać cię w skromnych progach mojego przybytku, Wieży Kłów... – Vete zrobił ręką w powietrzu nieokreślony ruch – oczywiście powyżej poziomu piwnic jest zdecydowanie... przytulniej – Czarowszyty zaszczycił orka widokiem perłowo białych zębów w fałszywym uśmiechu. Widząc, że na usta orka cisną się pytania, podniósł rękę na znak, żeby mu nie przerywać:
- Nie pytaj o nic, na pytania przyjdzie czas później. Twoi przyjaciele zostali przeze mnie zaproszeni na wspólną wieczerzę. Rozmawiałem dzisiaj z jednym z nich, Croisem, miał przekazać wam moje zaproszenie. – Iomi zrobił krótką przerwę, by przyjrzeć się twarzy Magyara, teraz nieruchomej jak kamień – Skoro jednak tobie udało dostać się tutaj wcześniej, chciałbym cię ugościć do czasu przybycia twoich przyjaciół. Moi słudzy już przygotowują dla ciebie pokój, w którym mógłbyś odpocząć i się odświeżyć. – Iomi Vete zwolnił przejście w drzwiach, ręką wskazał wyjście – Zapraszam – oznajmił krótko.
Skołowany Magyar, nie mający większego wyboru, usłuchał czarodzieja i opuścił celę.
__________________ "Jeżeli zaczynamy liczyć historię postaci w kartkach pisma maszynowego, to coś tu jest nie tak..."
"Sesja to nie wyścig" +belive me... if I started murdering people, there would have no one been left |