Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-07-2008, 22:22   #37
Ratkin
 
Ratkin's Avatar
 
Reputacja: 1 Ratkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwuRatkin jest godny podziwu
Albrecht wyszedł z gabinetu swojego przyjaciela. Spojrzał na tłum ludzi kotłujący się na ulicach Londynu. Dzień powoli chylił się ku końcowi. Ulice w tej robotniczej dzielnicy zaczynały ponownie się zaludniać. Prostytutki już czatowały i zaczepiały potencjalnych klientów na każdym niemal rogu. Strudzeni robotnicy wracali do swoich slumsów po ciężkim dniu pracy, to znaczy ci którzy mieli szczęście pracować aż do zamknięcia mniejszych zakładów gdyż większość i tak jeszcze długo nie opuści swoich miejsc katorżniczej nieraz pracy. Albrecht, mimo że był ubrany raczej elegancko, to z racji znoszenia jego garderoby łatwo wmieszał się tłum chwilę, potem jak prężnie niczym wąż wślizgnął się w rzekę ludzi. Ruszył w jej toń, sunącą wzdłuż koryta, wyznaczanego przez labirynt zniszczonych, starych kamienic, ceglanych fabryki i drewnianych, nisko podmurowanych sklepów i pijalni…



Kilka chwil później, Albrecht wyłonił się z ludzkiej masy w zupełnie innej części dzielnicy. Rozejrzał się ostrożnie, po czym ponowie zniknął, tym razem w bramie jednej z starych kamienic jakich pełno na przedmieściach Londynu. Ciężkie drzwi w okutych wrotach prowadzących do jej wnętrza zatrzasnęły się za nim. Ta akurat kamienica była wybitnie stara i zniszczona nawet na tle innych na tej ulicy. Okna parteru i sutereny choć niechlujnie zamurowane, nie pozostawiały miejsca na wślizgnięcie się przez nie, z ledwością wpuszczając do środka tylko wąskie strugi światła i minimalną ilość świeżego – jeśli można było je tak w tej fabrycznej dzielnicy określić – powietrza. Wyższe kondygnacje budynku nie posiadały w większości szyb, z wyjątkiem ostatniego piętra na poddaszu, które zdawało się być zamieszkane. Czasy świetności siedziby rodziny Moroui zdecydowanie minęły bezpowrotnie…

Albrecht pozwolił by jego oczy dostroiły się do otaczającego go mroku. Nie zwolnił ani trochę tempa schodzenia po schodach prowadzących do piwnicy mimo braku jakiegokolwiek oświetlenia. Dorastał na tej ulicy, a ta budowla była niegdyś jego placem zabaw i znał tu każdy, najdrobniejszy zaułek. Kiedy dotarł do poziomu sutereny jego oczy przywykły już do szczątkowej obecności światła w otoczeniu. Do zmroku pozostało już nie długo, a on tego dnia tak mało poświęcił kontemplacji. Wziął kilka głębszych oddechów i do jego nozdrzy dotarło ciężkie, suche powietrze które przywiodło mu na myśl atmosferę starych budowli na których zbudowano Kair w którym Moroui spędził ostatnie kilka lat i gdzie przyszło mu narodzić się na nowo. Tej nocy po raz kolejny będzie musiał spłacić swój długi i dostarczyć do Osądzonego wyrok jaki wyda jego bóg…

Moroui zawiesił swoje ubranie na stojącym w suterenie wieszaku i zamienił je na niewielką przepaskę biodrową którą trzymał teraz w ręku. Jego peruka spoczęła na przytwierdzonym do ściany wieszaku. W niemalże całkowitych ciemnościach, bez najmniejszego problemu odnalazł stojące na środku pomieszczenia krzesło zraz z leżącą na nim misą. Podniósł zakorkowana amforę leżącą tuz obok i odpieczętował ją. Aura w pomieszczeniu zmieniła się w mgnieniu oka, kiedy tylko w powietrzu rozniósł się słodki zapach olejku. Skąpany w mroku mężczyzna zaczął nim namaszczać swoje ciało. Absolutną ciszę w pomieszczeniu zmąciła nagle fala drgań która jednak zniknęła tak szybko jak się pojawiła – gdzieś w pobliżu najwyraźniej przebiegał tunel londyńskiego metra. Kiedy drgania ustały, momentalnie zastąpił je niski, wibrujący zaśpiew. Albrecht Moroui ubrany teraz już w zabraną z wieszaka przepaskę, namaszczony wonnym olejkiem, kontynuując swą modlitwę ruszył wąskim tunelem w głąb podziemi kryjących się pod kamienicą…

Pomieszczenie które było jego celem różniło się zasadniczo od suchej murowanej piwnicy, pełnej odpadającego tynku i gruzu, mieszczącej się kilka metrów wyżej. Sala do której Moroui zszedł po starej, przegniłej drewnianej drabinie, miała z wcześniejszymi mijanymi przez niego, tylko jedną cechę wspólną – wszechogarniającą ciemność panującą wewnątrz. Komnata której ściany zrobione były z kamiennych bloków pochodziła zapewne jeszcze z średniowiecza i była niegdyś piwnicą jakiejś wieży. Cudownym zbiegiem okoliczności, cała budowla najwyraźniej osiadła w podmokłym terenie tak że grunt i rozrastające się miasto przykryły ją swoją masą, jednocześnie nie miażdżąc jej swoim ciężarem. Konstrukcję podtrzymywało obecnie kilka sporych belek, butwiejących już powoli z powodu olbrzymiej wilgoci w wypełniającym sale powietrzu. Atmosfera wewnątrz była niemalże niemożliwa do zniesienia, jednak Albrechtowi najwidoczniej nie przeszkadzał ani przyprawiający o mdłości smród stęchlizny ani brak tlenu. Jego modlitwa, mantra złożona z kilku zdań wymawianych w jakimś obcym języku, mimo że wygłaszana teatralnym szeptem, obijała się echem tak że całe pomieszczenie niemal dudniło wraz z każdą jej sylabą. Z leżącego u progu kamiennego bloku zabrał skórzana przewieszkę, która przepasał wokół wcześniej założonej lnianej, stanowiącej jedyne jego okrycie. Do pasa przytroczony był prosty, niezbyt długi nóż, mała sakiewka oraz skórzana tykwa pokryta, sprawiającymi wrażenie egipskich, wypalonymi malunkami. Albrecht powoli zbliżył się do stojącej na środku sali studni. Lustro wody znajdowało się teraz niewiele poniżej jej krawędzi. Jego wzrok wraz z wkroczeniem do pomieszczenia w pełni przestroił się do panujących tu warunków. Albrecht Moroui przejrzał się w atramentowo czarnej toni naprzeciw której stanął…

Zamilkł i spojrzał na swoją twarz. Peruka nie skrywała już mieszanki tatuaży i rytualnych blizn pokrywających jego głowę. Skomplikowany wzór przywodził na myśl gazie łuski. Kontury wyryte w skórze wyznaczały wypukłe blizny, otaczające wzory drobniejszych łusek między nimi. Uśmiechnął się, odsłaniając swoje spiłowane zęby, a jego dłonie bezwładnie przesunęły się po ramionach. Jego tors, barki, plecy oraz przeguby pokrywały podobne malunki i wzory. Jego język przesunął się po kolejnych bliznach które pokrywały jego podniebienie. Poślinił swoje palce i ich zwilżonymi opuszkami zaczął masować delikatnie swoje przymknięte powieki. Po chwili otworzył oczy. Z radością powitał widok który ujrzał teraz w miejscu swojego odbicia sprzed kilku minut. Z czarnej jak smoła tafli spoglądał na niego obrzydliwy ni to człowiek, ni to gad. Ohydny maszkaron, pokryty łuskami humanoid spoglądał na Albrechta z odwzajemnioną pasją. Równocześnie po obu stronach czarnego niczym obsydian zwierciadła, skoczyli na siebie. Na granicy wyznaczonej prze taflę wody zlali się w jedna istotę i odmieniony Albrecht Moroui zaczął powoli opadać w głąb otchłani…

Unosił się teraz w wszechogarniającej czerni. Ciemność panująca w świątyni zdawała się teraz niczym wobec absolutnej absencji czegokolwiek wokół niego. Mrugnął kilka krotnie oczami by po chwili zrezygnować nie widząc –dosłownie- żadnej różnicy. Nie przeszkadzało mu koszmarne zimno które przenikało go powoli o szpiku kości. Woda w której się znajdował nie utrudniała mu ruchów, podobnie jak fakt że nie oddychał wcale. Miejscem w którym się znalazł nie rządziły żadne ziemskie prawa. Znajdował się teraz w domenie swojego boga, zdany na jego łaskę i kaprysy. Nie lękał się jednak, gdyż wiedział że jego serce było czyste, a sędzią na którego wyrok wystawiał się teraz jak co noc, był niewzruszony i sprawiedliwy. Były to cechy –mimo licznych objawień i zawartych w nich deklaracji- coraz rzadsze u bóstw, jednak ten akurat bożek był też równocześnie krokodylem. W zasadzie ten fakt niewiele pomagał, pozwalał jednak łatwiej zaakceptować fakt że czczona istota myśli zupełnie innymi kategoriami i ludzka moralność jest jej równie obca jak obca jest gadowi potrzeba ubierania się na co dzień. Przynajmniej wyznawca nie mógł narzekać że był oszukiwany albo że go nie ostrzegano…

Albrecht nie mógł wiedzieć ile trwała jego medytacja. Czasem jego bóg trzymał go przy sobie na ledwie kilka chwil, by innym razem zabrać go do siebie na kilka nocy. Z modlitwy wyrwało go delikatne muśnięcie. Poczuł jakby o jego plecy otarł się jakiś olbrzymi, pokryty chropowatymi łuskami kształt. Kiedy otworzył oczy, kilka metrów nad nim w ciemności jarzył się niewielki krąg światła, spływającego na niego gęstym snopem. Kilka płynnych ruchów spowodowało że twarz Moroui znalazła się tuz pod jego powierzchnią, tak że mógł przyjrzeć się co znajduje się po drugiej stronie. Na jego twarzy zagościł ponownie szeroki uśmiech odsłaniający dwa rzędy ostrych jak brzytwy kłów. Przesunął po nich językiem, już nie mogąc się doczekać smaku swojej dzisiejszej ofiary. Po drugiej stronie odbicia Moroui ujrzał jakąś ciemną boczną uliczkę skąpaną w mroku nocy i londyńskiej mgle. Spoglądać musiał na nią z perspektywy jakiejś kałuży, jednak mimo niewygodnego kąta patrzenia dostrzegł to co go interesowało – stalowe kraty aresztu obok którego się teraz znajdował…
 
__________________
-Only a fool thinks he can escape his past.
-I agree, so I atone for mine.


Sate Pestage and Soontir Fel
Ratkin jest offline