Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-08-2008, 12:31   #14
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Zatrzymała samochód na podjeździe przed swoim nowym domem i jeszcze raz zaparło jej dech kiedy zmierzyła wzrokiem ekskluzywny budynek. Vince nieśpiesznie wysiadł z samochodu i zaśmiał się nerwowo.

- Wydawało mi się, że pan Carter miał być lekarzem a nie arabskim szejkiem.
- Chirurgiem plastycznym, Vince. A na tym zarabia się równie dobrze, co na ropie naftowej. Szczególnie w Mieście Aniołów – odparła rozbawiona.

Niedbałym gestem zaprosiła go do środka. Oprowadzała po domu, a on rozglądał się mocno zaciekawionym wzrokiem, od czasu do czasu komentując dobry gust właściciela posesji. Po kilku minutach znaleźli się w jej nowym pokoju. Ku jej zdziwieniu po niedawnym bałaganie nie było śladu. Pokój lśnił nienaganną, wręcz nienaturalną czystością. Obrazek jak żywcem wyrwany ze stron katalogu Ikei. Ubrania złożone w kostkę spoczywały w szafie, książki zostały schludnie poukładane na biurku, lustro wychuchane i wyczyszczone na błysk. Poczuła wdzięczność do Marii ponieważ nie miała wątpliwości, że to właśnie ona zadbała o doprowadzenie pomieszczenia do takiego stanu.
Vince spoczął na fotelu a ona zabrała się za przeglądanie zawartości szafy. Większość wiszących na wieszakach ubrań była niebezpiecznie pstrokata i jaskrawa ale natrafiła wreszcie na parę rzeczy w stonowanych kolorach.

Zrzuciła z siebie ubranie i założyła czarną krótką sukienkę. Zmierzyła w lustrze swoje odbicie. W tym stroju wyglądała bardziej jakby zmierzała na imprezę sylwestrową ale w ostateczności mogło nadać się i na pogrzeb. Żałowała jedynie, że sukienka jest tak potwornie krótka i że przy dekolcie zdobi ją krzykliwy wzór z czerwonych cekinów.

- Trudno. Musi się nadać. Mamy za mało czasu na zakupy. O której jest pogrzeb? - Na myśl co ich niebawem czeka dopadło ją przygnębienie.
- O piętnastej – odparł Vince nie odrywając od niej wzroku – Szczerze mówiąc ślicznie wyglądasz.
- Nie mam wyjścia. W końcu trzeba dobrze wyglądać na własnym pogrzebie, prawda? Zamiast gapić się na trumnę żałobnicy nie oderwą ode mnie wzroku – uśmiechnęła się ale w lot zrozumiała, że dowcip nie wyszedł najlepiej.
- Chodź. Przeszukamy ciuchy Dave'a. Może ma rezerwową czarną koszulę.
- Chcesz abym pożyczył ubranie od twojego brata? - Vince nie był przekonany czy to dobry pomysł.
- Przecież nie pójdziesz na pogrzeb w tym stroju. Choć jedną część garderoby powinieneś mieć w czarnym kolorze. Tak wypada.

„Tak wypada”. To był jej standardowy tekst, jeśli chciała do czegoś przekonać męża. Na przestrzeni tylu lat ich koegzystencji Vince nauczył się reagować na to stwierdzenie z poddańczym spokojem. I tym razem jej uległ. Uśmiechnęła się do siebie. Niektóre rzeczy się nie zmieniają. Nadal zachowujemy się jak stare dobre małżeństwo – pomyślała.

W koszuli prezentował się na prawdę nieźle. Może dlatego, że był to oryginalny Armani za $500. Wiedziała to dokładnie, ponieważ zanim podała ją Vince’owi usunęła z niej jeszcze pachnącą metkę. Gdy zeszli na dół niespodziewanie osaczyła ich Maria trajkocząc coś chaotycznie po hiszpańsku. Gdyby nie wiedziała dokładnie, że mówi o posiłku pomyślałaby, że najpewniej rozpoczęła się właśnie zagłada nuklearna. Wyglądała na mocno zaaferowaną, twarz jej spąsowiała a na skroni nabrzmiało kilka żyłek.
- To twoja gosposia? - Spytał Vince nie wychodząc ze zdumienia jaką ilość słów jest w stanie wyrzucić z siebie człowiek w ciągu paru zaledwie sekund.
- Tak. Chce abyśmy zjedli obiad ale oczywiście muszę udawać, że nie rozumiem ani słowa z tego co do nas mówi.

Przez następną chwilę pozwoliła sobie wytłumaczyć na migi o co tamtej chodzi. Koniec końców Maria zaprowadziła ich do kuchni i podetknęła im pod nos parujące talerze. Dostali po solidnej porcji mięsnego gulaszu i szklance świeżego soku pomarańczowego. Jedli powoli, ponieważ potrawa była tak diabelnie ostra, że co jakiś czas musieli przerywać i popijać obficie sokiem lub chociaż zaczerpnąć kilka głębokich oddechów, aby oczy nie eksplodowały im od środka.

- Właśnie przestałem ci zazdrościć, kochanie – rzucił niewinnie Vince. – Jeśli ta kobieta będzie wam serwować takie specyfiki niedługo wyzioniesz ducha. To pewnie domowe meksykańskie przepisy przekazywane z pokolenia na pokolenie. Jakieś tajne receptury – uśmiechnął się. - Ale chyba tylko Latynosi mają układ trawienny przystosowany do ich przyjmowania. Dla reszty ludzkości przedawkowanie może okazać się śmiertelne.
Zaśmiali się oboje i wymknęli z kuchni gdy Maria wyszła na moment do ogrodu. Porcje zostawili prawie nietknięte, za to soku opróżnili pełny dzbanek.

W drodze samochodem panowała krępująca cisza. Myśli obojga z nich krążyły wokół wiadomego tematu. Jak powinni się zachować? Co będą odczuwać? Kto się zjawi i czy będzie dużo łez i lamentów? A może nikt za nimi nie tęskni? Amber była przekonana, że z jej śmiercią wszyscy nader łatwo się pogodzą.

Gdy dotarli na cmentarz ceremonia już się rozpoczęła. Wszystko było przygotowane z wielką pompą. Mężczyźni w galowych mundurach oddali salwę z karabinów a matce Vince’a wręczono amerykańską flagę. Nawet cieszyła się w tej chwili, że żadne z jej rodziców nie doczekało tej chwili. Rozejrzała się po tłumie zgromadzonych tam osób i z żalem przyznała, że nie ma tam nikogo, kto mógłby szczerze ją opłakiwać. Było za to sporo rodziny Vince’a. Jego siostra i brat, rodzice oraz dalsi kuzyni. Miał sporą rodzinę i zawsze łączyły go z nią silne więzi. Za to ona, mimo, że była jego żoną, nigdy nie zdołała przełamać dzielącej ich bariery i czuć się w ich otoczeniu równie swobodnie co Vince. Pewnie w duchu przeklinali mnie i wymyślali od jędzy – pomyślała. - Niewątpliwie żałowali, że jego wybór padł właśnie na mnie. Na dodatek nie dałam jego rodzicom wnuków, o które tak pieczołowicie się dopominali, ilekroć ich nie odwidzieliśmy. Doprowadzało mnie to do szału.

Niemniej, nie mogła zaprzeczyć, że jego rodzina wyglądała na załamaną i zdruzgotaną. Sporo osób szlochało rzewnie, niektórzy ronili pojedyncze łzy, ci zaś, którzy nie płakali wyglądali na szczerze przygnębionych. Zerknęła z ukosa na Vince’a. Miał kamienny wyraz twarzy, jedynie mocno zaciśnięta szczęka zdradzała szalejące w środku emocje. Uścisnęła jego dłoń chcąc podtrzymać go na duchu.

Przy końcu ceremonii lunął deszcz. Ludzie masowo otwierali parasole i ten widok wydał się Amber jakiś przerysowany. Jak scena z komercyjnego hollywoodzkiego filmu bez happy endu. Ksiądz skończył mówić i ludzie szybko zaczęli się rozchodzić. Pewnie wrócą teraz do swoich zwyczajnych zajęć, codziennego życia i szybko zapomną o ich istnieniu. Zwróciła się w stronę męża i mocno go uścisnęła. Wtuliła twarz w jego ramiona, a on oplótł ją w pasie. Ten cały pogrzeb wydał jej się nagle kompletną pomyłką. Po co właściwie tutaj przychodzili? Czego w zasadzie się spodziewali?

Cmentarz zaczął się wyludnić. Kilka kroków od nich zatrzymało się rodzeństwo Vince’a. Miała już odejść, ale Vince przystał zagapiwszy się na znajome twarze. Stali więc nieruchomo, skąpani w gęstym deszczu i nadal się obejmowali. Jej uszu dochodziła cicha rozmowa. Słyszała każde słowo i była pewna, że Vince też się jej przysłuchuje.
- Spotkałam się wczoraj z ich adwokatem. Wiesz, że z ich rachunku zniknęło sporo gotówki? I stało się to rzekomo już po ich śmierci. Nie sądzisz, że to dziwne? - Szepnęła siostra Vinca.
- Co w takim razie ze spadkiem? Liczyłem na niewielki zastrzyk gotówki. Wiesz Catherine chce przeprowadzić remont...
- James! - Siostra wyraźnie się obruszyła – To pogrzeb naszego brata na litość boską! Nie chodzi mi o żaden cholerny spadek!
- I myślisz, że jak nie będziesz o tym myślała to ta kwestia przestanie istnieć? - Syknął ze złością - Vince nie żyje do jasnej cholery i nic tego nie zmieni! Musimy przejść nad tym do porządku dziennego. A co do spadku to naturalna rzecz, że o tym myślę. Ktoś z nas musi. Ty i rodzice nie macie teraz głowy do niczego!
- Oczywiście, że nie mamy głowy. A czego się spodziewałeś do cholery? Właśnie pochowaliśmy najbliższego członka naszej rodziny. Wciąż jestem w szoku. Nie mogę uwierzyć, że już go z nami nie ma – wybuchnęła niepohamowanym płaczem. – A na dodatek wiesz czego się wczoraj dowiedziałam od ich adwokata? Amber, ta wstrętna flądra ... - opanowała się i po chwili mówiła już spokojniej – Niech jej ziemia lekką będzie, wybacz mi ojcze wszechmogący, że mówię źle o zmarłych ... Ich adwokat przygotował dla niej w zeszłym tygodniu papiery rozwodowe. Chciała wystąpić o rozwód, rozumiesz? Może lepiej, że Vince tego nie doczekał. On by się kompletnie załamał...

Rodzeństwo nie skończyło ze sobą rozmawiać ale nagle reszta wypowiadanych przez nich słów straciła znaczenie. Amber poczuła, że dzwoni jej w uszach i grunt ucieka wprost spod nóg. Vince gwałtownie wyswobodził się z jej objęć i spojrzał na nią z niedowierzaniem. Na jego twarzy malował się ból i gniew.
- Skarbie to nie tak – chciała złapać go za rękę ale energicznie ją odtrącił.

Zapadła cisza. Dzielący ich dystans kilku kroków był w tej chwili odległością nie do pokonania. Strugi deszczu spływały im po twarzach, a Amber zaczęła mimowolnie płakać.

- Przepraszam cię bardziej niż mogę wyrazić to słowami. - Vince wreszcie zmusił się do otwarcia ust - Więc aż tak mocno cię krzywdziłem? Przez tyle lat nie zdając sobie nawet z tego sprawy? Byłem głupcem – spuścił wzrok – Przepraszam cię kochanie. Przepraszam, że zawaliłem sprawę. Może wobec tego to dobrze, że nowe życie da ci możliwość aby rozpocząć wszystko od początku. Chciałbym, żeby tym razem ci się udało - widziała, że jego własne słowa go ranią. Amber spodziewała się wybuchu, gniewu, szaleństwa, ale jego spokój zupełnie ją zaskoczył. Nie zdążyła nic odpowiedzieć kiedy Vince odwróci się na pięcie i po prostu ruszył przed siebie.

Dogoniła go w jednej z alejek, tuż przy małej kapliczce. Złapała za rękę i zmusiła by spojrzał jej w oczy.
- Vince, przestań! Ty na prawdę inaczej nie potrafisz? Musisz robić z siebie męczennika i brać wszystkie nasze błędy wyłącznie na swoje barki? To była też moja wina, a może szczególnie moja! Owszem, przyznaję, że chciałam prosić cię o rozwód, ale zrobiłam to po to, abyś wreszcie mógł się ode mnie uwolnić! Myślisz, że nie wiem jaka byłam zaborcza, jak krytykowałam cię na każdym kroku, jak się przy mnie dusiłeś? - Nie potrafiła dużej powstrzymywać łez i te wreszcie wybuchnęły fontanną i mieszały się na policzkach z kroplami deszczu – Przepraszam cię skarbie. Tak mi przykro. Ja... Tak bardzo nie chcę cię stracić.

- Amber... - szepnął i odruchowo objął ją ramieniem – Co ja mam z tobą począć? Jeśli powiesz, że będzie ci beze mnie lepiej, odejdę. Nie musisz do niczego się zmuszać. I, nie wiem co robić. Jedna część we mnie wrzeszczy, żeby po prostu przyjąć twoje słowa tak prosto, jak brzmią, a druga, wyje, wrzeszczy i wścieka się. Próbuję, ale zwyczajnie, to mnie zaczyna przerastać. Wiem, szlag, wiem, ze miałaś powody, by chcieć rozwodu. Ze względu i na mnie i na siebie. Ale, Amber, ja po prostu kurewsko nie chcę, żebyś odeszła. Po prostu trafia mnie, bo nie mogę ... bo mam dosyć ... bo czuję, że tego zwyczajnie za dużo ... – mówił urywanymi zdaniami. Wyglądał trochę, jak otumaniony i Amber nie była pewna, czy mówiąc którekolwiek ze zdań pamiętał, co chciał wyrazić wcześniej – Ech, pieprzę to wszystko! – Wreszcie wrzasnął budząc zainteresowanie kilku przechodzących osób, a potem ukrył twarz w dłoniach. Widziała, jak ciężko oddycha kręcąc głową, jakby kompletnie nie wiedział, co robić. Jakby jedna część jego umysłu chciała jej uwierzyć, ale druga zastanawiała się, czy to jednak nie czysty egoizm pchnął ją do złożenia papierów. Zresztą, nawet ona nie była pewna. Chciała jego dobra, ale swojego pewnie także. Ale czy przede wszystkim swojego? Pytała sama siebie nie raz nie mogąc znaleźć odpowiedzi, której byłaby absolutnie pewna. Jednakże co do jednego nie miała teraz wątpliwości. Nie chciała go stracić, chociażby nie wiadomo co się działo, nie chciała.

- Vince myślisz, że to takie proste? Opuścić się i po prostu żyć dalej? Ale jak mogę żyć bez mojego życia, jak mogę żyć bez mojej duszy? - Zacytowała kwestię Cathy z „Wichrowych Wzgórz”, która doskonale oddawała nastrój tej chwili, odzwierciedlała jej żal i desperację. Tak bardzo chciała go przy sobie zatrzymać, a jej samej w tym momencie zabrakło słów. Romantyczna Emily Bronte przyszła z pomocą, kiedy jej samej język skołowaciał, a umysł na próżno wysilał się, żeby wyrazić to, co czuło serce.

Rozpoznał znajomy cytat i posłał jej smutny uśmiech. Często mówiła do niego te słowa w przeszłości. Kiedy byli jeszcze młodzi i tak bardzo w sobie zakochani. A teraz Amber czuła, że to dawne uczucie znów się w niej odzywa. Jakby przebudziło się z bardzo długiego snu. Spojrzała. Wahał się. Och, jak bardzo ... ale on też należał do niej, tak samo jak ona do niego. Wiedział o tym i był szczęśliwy z tego powodu. Wreszcie uśmiechnął się mocniej, jakby odrzucajac wątpliwości. Wiedziała, ze to co się stało będzie szramą na ich związku, ale któż wie, może przyczyni się do umocnienia ich małżeństwa, a nie do jego upadku.

Ich usta zbliżały się do siebie. Czas stanął w miejscu. Czekała z wytęsknieniem na moment, kiedy wreszcie spotkają się w połowie drogi i splączą języki w namiętnym tańcu. Widziała tylko jego. Jego łagodny uśmiech, zmarszczkę na środku czoła, ciemne oczy, w których dostrzegała mieszankę melancholii i pożądania. Twarz, choć bardziej obca niż zazwyczaj, wydała jej się niesłychanie pociągającą.

Gdy dzieliły ich milimetry coś zakłócało tą niezwykłą chwilę. Zdezorientowana zatrzepotała rzęsami i próbowała zebrać na powrót myśli. Dźwięk telefonicznego dzwonka wył przejmująco wprost z kieszeni jej płaszcza. Odruchowo odebrała połączenie, czego zresztą szybko pożałowała. Powinna teraz całą energię wkładać w całowanie Vince’a, a nie łamanie sobie języka do słuchawki.

- Słucham. Cześć tato. Wyjeżdżasz? Rozumiem. Oczywiście, że poradzimy sobie sami. Przecież będzie z nami Maria. Słucham? Nie tato, nie płacze. Po prostu oczy mi łzawią. To pewnie alergia ... – pociągnęła nosem, a głos jej się załamał. Wciąż mocno przeżywała swoją rozmowę z Vincem, mimo iż wszystko sobie wyjaśnili. Oczy nie zdążyły jednak jeszcze wyschnąć od łez – Na prawdę. Nic się nie stało. Dave? Taaakk. Właśnie czekam na niego pod szkołą. Oczywiście, że o nim nie zapomniałam. W porządku. Miłej podróży.

Rozłączyła się i zaklęła pod nosem.
- Vince proszę, później wrócimy do... - miała powiedzieć całowania, ale uśmiechnęła się tylko prowokująco. – Na razie musimy pojechać po Dave'a. Na śmierć o nim zapomniałam. Miałam go odebrać po lekcjach. I jeszcze ta ulewa. Pewnie przemókł do suchej nitki i przeklina mnie pod niebiosa.
 
liliel jest offline