Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-08-2008, 01:46   #11
Vincent
 
Vincent's Avatar
 
Reputacja: 1 Vincent jest na bardzo dobrej drodzeVincent jest na bardzo dobrej drodzeVincent jest na bardzo dobrej drodzeVincent jest na bardzo dobrej drodzeVincent jest na bardzo dobrej drodzeVincent jest na bardzo dobrej drodzeVincent jest na bardzo dobrej drodzeVincent jest na bardzo dobrej drodzeVincent jest na bardzo dobrej drodzeVincent jest na bardzo dobrej drodzeVincent jest na bardzo dobrej drodze
Paul Kelsey, 10 lipca 1985

”Nawet mnie nie wezwali na spotkanie, na którym omawiano tę sprawę? Ani nawet po nim? Dziwne…” - Paul był lekko skołowany, ale po chwili jego myśli rozjaśniły się i drogą dedukcji doszedł do pewnych wniosków. „Raz – Francis zdziałał niewiele. Dwa - ci, którzy rozważali tę sprawę uznali, że nic się nie stało i prawdopodobnie także zauważyli w tym osobiste interesy naszego gburowatego barona. Trzy – baron był bardzo uparty i nalegał na ukaranie mnie… to trochę narusza zasady etykiety, ale pasuje do niego. Cóż, w sumie wyrzuciłem jego pionka, a w ciągu naszego spotkania raczej nie zmienił stosunku do mnie… Cholerny grubas… Hmmm… ile to było?” – zamyślił się do którego numerku doszedł w swojej wyliczance. – „Ah, tak. Cztery – Starsi zdecydowali wymierzyć mi najmniejszą z możliwych kar i przysłali krótką notkę z subtelnym ostrzeżeniem, żebym nie wchodził zbyt często w drogę starszym, bardziej wpływowym i utytułowanym Spokrewnionym od siebie. A szczególnie żebym nie wchodził jawnie w drogę baronowi Francisowi, bo nie mają ochoty więcej rozstrzygać jego roszczeń przeciwko młodym, niedoświadczonym członkom rodziny bez żadnych zasług dla Invictusa.” - Paul uśmiechnął się ponuro – „Cóż, ten list, jak by nie patrzeć znacznie opóźni moje awanse w hierarchii. Powinienem odczekać kilka lat i spokojnie pilnować tego, co do tej pory zdobyłem w świecie śmiertelnych, czyli swojego prezydenta San Francisco. Robert ma głowę na karku. A ja zadbam, żeby żadne pomniejsze potknięcia nie wyrzuciły go z obiegu. Tylko, że trzeba będzie bardziej subtelnie… Tak, jak z żoną Nowotnego. Tak, to było dobre zagranie, nie dało się do tego przyczepić, a jeśli nasz baron zacznie zgłaszać takie bzdury starszym to dadzą mi spokój, a może nawet zapomną o niektórych tytułach Francisa na oficjalnych spotkaniach.”



Paul Kelsey, 15 sierpnia 2004


Młodzieniec siedział w wygodnym fotelu obitym czarną skórą i spokojnie przeglądał papierki – za tydzień będzie negocjował oferty przetargu na renowację dróg w San Francisco. Dziesięć procent z tego, co uda mu się utargować pójdzie prosto do jego kieszeni, a poza tym będzie to cenna lekcja dla młodego Michaela Deena, którego chce zabrać ze sobą.
Nagle, niespodziewanie, telefon w apartamencie Paula zadzwonił. Nie komórka, telefon z pokoju. „Recepcja, czy jakiś sąsiad zaprasza losowe pokoje na imprezę?” Wampir spojrzał na swoją lewą rękę, którą opinała złota bransoleta drogiego, szwajcarskiego Rolexa. Wskazywał dwie po pierwszej.


„Hmm, akurat dobra pora na przeniesienie imprezy do apartamentu” – pomyślał idąc przez salon. Podniósł słuchawkę.

- Tak?

-Proszę pana, w recepcji czeka jakiś mężczyzna twierdzący, że chce sie z panem spotkać. Mówi, że nie jest umówiony, ale i tak sie pan z nim spotka. Pytałem o jego nazwisko, ale nie chce go podać. Nie wygląda niebezpiecznie, to chyba jakiś businessman, ale nie wiem czy mam go do pana wysłać.

- W porządku, Henry. Wpuść go. To pewnie mój kuzyn.
– powiedział po chwili Paul. „Mhmm? Nie spodziewałem się nikogo, ale skoro mówi, że „i tak się z nim spotkam”, to pewnie ma rację. Tylko czy spotka się jeszcze kiedyś, z kimś innym? To nie jest takie pewne. Jeśli nie jest członkiem Rodziny, jego istnienie stoi pod ogromnym znakiem zapytania. A jeśli jest?” – Kelsey przygryzł lekko dolną wargę. „Tak czy inaczej, Henry dobrze się spisał, muszę dać mu kilka zielonych.” Spojrzał po sobie. Na spodniach od garnituru było mnóstwo białych paproszków od gumki – notatki na dokumentach nanosił ołówkiem… „Wspaniale.” Ruszył energicznym krokiem w stronę szafy i szybko zmienił spodnie na takie same, tylko czyste. Na zieloną koszulę w kratę zarzucił marynarkę, po czym schował pod nią swojego srebrnego Makarova.


Załadowanego i zabezpieczonego. Kaburę też zamknął. Śmieszyło go, że niektórzy tego nie robią, bo niby dzięki temu szybciej wyciągają broń. „Co za bzdura, każdego kto tak mówi dam radę zastrzelić zanim dotknie rękojeści.” – pomyślał wtykając w spodnie zapasowy magazynek (choć wątpił, czy będzie potrzebny), po czym przyszykował dwie szklanki i wyciągnął piętnastoletniego Johnny Walkera. „Johnny może się przydać. Jeśli mój gość się skusi, to będę ładnie udawał, że też piję. Czasami Johnny potrafi rozplątać język. Szczególnie zielony, najstarszy. Poza tym, nie ma to jak gra pozorów.” Gdy gość pojawił się w holu Paul przyjrzał mu się dzięki ekranowi, na którym pojawiał się obraz z kamery, który nie ukazał zasadniczo niczego, co można jakkolwiek zidentyfikować. Jedynie rozmazaną plamę, z której wydedukował prawdziwą naturę swojego gościa. „No to Johnny się nie przyda”. Paul nie czuł się gospodarzem tego spotkania, więc mimo, że był w swoim apartamencie, nie przedstawił się jako pierwszy. ”Takie niezapowiedziane wizyty są bardzo nieodpowiednie.” - pomyślał otwierając drzwi. Przed nim stał mężczyzna, z wyglądu około trzydziestoletni. Ubrany w elegancki garnitur, którego krój Paul ocenił na typowo włoski. Rysy jego twarzy były dość przeciętne, krótko przystrzyżone włosy zaczesane do tyłu, czoło przecięte kilkoma zmarszczkami. Kelsey nie poczuł żadnej reakcji Bestii na tę osobę, co trochę go zastanowiło ale po chwili przestał się tym przejmować. Mężczyzna przez chwilę patrzył na niego, jakby oczekująco.




- Czy mogę wejść?
”Nie, nie możesz, kim ty w ogóle jesteś?…”
- pomyślał Paul, ale z jego ust wypłynęły zupełnie inne słowa:

- Oczywiście, gdzie moje maniery... zapraszam serdecznie do mojego skromnego apartamentu.
Gość uśmiechnął się w dziwnie niepokojący sposób.

- Dziękuję, że postanowił mnie pan przyjąć. Zdaję sobie sprawę, że to niezapowiedziana wizyta, a my nigdy nie mieliśmy okazji się wcześniej spotkać. - Miał dziwny, lekko śpiewny akcent. Z pewnością nie był Amerykaninem. - Ksiądz Mario Sangiovanni, z klanu Mekhet.- Przedstawiając się skłonił sztywno głowę, a gospodarz dostrzegł na jego szyi złoty łańcuszek z krucyfiksem. [i]„Ale chwila, to nazwisko…. Sangiovanni. Słyszałem je wielokrotnie - takie samo nosi przecież Paolo Sangiovanni, którego nazwisko często pojawia się na zebraniach Invictus."

- Ależ to żaden problem, moje schronienie jest zawsze otwarte dla kuzynów z Invictus. Adwokat Paul Kelsey, z Venture. Proszę, usiądź wygodnie.

- Kuzynów z Invictus?
– Ksiądz spojrzał na Paula podejrzliwie. Nie zajął miejsca wskazanego mu przez Paula.

- Hmmm... usiądziemy?

- Tak, zapewne możemy, choć to według mnie zbędne pozory. - powiedział, nadal nie zajmując miejsca. Rozmawiali na stojąco.

- Więc, skoro chcesz przejść od razu do rzeczy, co sprowadza cię do mojego ciasnego mieszkanka?
– zapytał Paul gdy uznał, że jego gość jednak nie usiądzie. Stwierdził, że Ksiądz swoim zachowaniem nie zasługuje, aby go formalnie tytułować.

- Nie pamiętam, bym przechodził z panem na ty, z całym szacunkiem.

- Ah tak, więc…
– Adwokat zamyślił się na chwilę, po czym powiedział trochę niepewnie. Nie wiedział, jak zwracać się do księdza.– Książę Sangiovanni, czemu zawdzięczam tę niezapowiedzianą wizytę?

- Księciem też jakoś ostatnio nie zostałem, poza tym w moim wypadku adekwatnym tytułem w takiej sytuacji byłby kardynał.
„A to dobre, chciałby się zwać kardynałem – najwyższym urzędnikiem kościelnym, po papieżu. Niezły awans ze zwykłego klechy… ”

- Tak… mi też ta odmiana nie pasowała. Z drugiej strony kardynał oznacza coś trochę innego, ale skoro taka twoja wola, Kardynale Sangiovanni, mogę cię tak tytułować. Przejdziemy teraz do rzeczy, czy masz ochotę przedyskutować to ponownie?
– Paul nawet nie próbował ująć w delikatne słowa swoich wątpliwości odnośnie kompetencji Księdza.

- Daruje pan sobie kpiny, Adwokacie Kelsey. jeśli nie uznaje pan tytułów mojego kościoła, wystarczy, że będzie się pan zwracał do mnie per pan. A przechodząc do konkretu, widzę bowiem że rozmowa układa się nam fatalnie, pragnę zapytać jak udało się panu zdobyć schronienie w Chinatown?

- To było prostsze, niż się wydaje. Dlaczego pan o to pyta?
– Młody arystokrata wybrał bardziej pobłażliwą formę zwracania się do swojego kuzyna. „Zdecydowanie nie zasługuje na swój tytuł.”

- Pytam o to dlatego, że Kitajczycy bardzo nie lubią przedstawicieli innych kontynentów niż ich własny. Od przynajmniej dziesięciu lat żaden biały ani czarny wampir nie zdołał utrzymać tutaj schronienia. Z tego co mi wiadomo, jestem jedynym Spokrewnionym nie wywodzącym sie w żaden sposób z Azji, który mieszka w pobliżu dzielnicy finansowej. A teraz sztuki tej dokonał pan.

- Nasi wschodni koledzy, jak widać, tolerują bliskich przyjaciół prezydenta San Francisco.
– Adwokat rzucił pierwszym lepszym argumentem. Nie miał ochoty o tym dyskutować.

- Hahaha. – Mario zaśmiał się sztywno – Gwarantuje panu, że naszych wschodnich kolegów zupełnie nie obchodzi pański zaprzyjaźniony prezydent.
Paul otworzył szeroko oczy i wyglądał na bardzo zdziwionego zachowaniem swojego niezapowiedzianego gościa.

- Niezależnie od tego, co pan sądzi i co obchodzi Kitajczyków, jestem w tej dzielnicy i moje nie-życie jest tu całkiem przyjemne. Gdyby takim nie było, przeprowadziłbym się do innej dzielnicy.

-Tak, i niech się pan nie zdziwi, jeśli któregoś dnia jakiś Azjata osobiście pana eksmituje. Gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, powiedziałbym, że mieszka pan sobie w tym hoteliku czekając aż ochrona zainstaluje kamery bezpieczeństwa poza parkingiem, tylko dlatego, że do domeny oficjalnie rządzonej przez Invictus jest rzut kamieniem. Gdyby ktoś mnie pytał, przepowiedziałbym, że książę prędzej czy później porzuci pozory i pana stąd wyrzuci pod byle pretekstem, chyba, że wcześniej zrobi to regentka Muh. Ale niestety nikt mnie o zdanie nie pyta, a ja nie przyszedłem tutaj tylko po to, by zaspokoić ciekawość.

Ksiądz najwyraźniej znudzony staniem w miejscu zaczął przechadzać się po salonie. Paul stał w miejscu.

- Mój ojciec, Paulo Sangiovanni, w waszym przymierzu noszący tytuł earla, z nieznanych dla mnie przyczyn chce jednak, by został pan tutaj dłużej.

- Dobry jest pan w przepowiadaniu przyszłości? Mi jedna cyganka powiedziała w tamtym tygodniu, że wkrótce otworzę swój własny biznes i znajdę żonę, ale jakoś jej nie uwierzyłem.
- Paul zmarszczył teatralnie brwi, jakby ponownie chciał przemyśleć jej słowa. – Wracając do tematu, pański ojciec jest bardzo mądrym i szanowanym wampirem w naszym przymierzu. Zapewne dostrzega szansę na zmianę obecnej sytuacji, a ja spokojnie czekam w moim apartamencie i jak na razie nikt mnie nie niepokoi.

-Tak, to wybitny umysł polityczny i handlowy, mam jednak wrażenie, że nawet on czasem się myli. Przyjmę jednak, że może pan okazać się pomocny w planach mego Ojca.
- Sangiovanni zatrzymał się w miejscu i sięgnął do butonierki swojej marynarki. – Jeśli zdecyduje się pan zostać oczami i uszami earla Paolo w ziemiach regentki Muh, proszę się ze mnę skontaktować. - Podszedł do Paula i wręczył mu prostą wizytówkę z samym numerem telefonu komórkowego. – Zastrzegam z góry, że jeśli będzie pan węszył w domenie księcia, sam ściąga pan kłopoty na swoją głowę. Jeśli uważa pan, że ryzyko narażania się kitajczykom jest zbyt duże, po prostu podrze pan moją wizytówkę i nigdy się nie spotkamy. I niech pan nie chodzi do cyganek, wiara w takie przesądy to grzech.

- Dziękuję bardzo. Czy to wszystko, o czym chciał pan ze mną rozmawiać?

- Na szczęście tak, rozmowy z panem nie zaliczę do najprzyjemniejszych w moim nie-życiu.

- Miałem zamiar odrzucić tę propozycję z miejsca, aby nie narażać się jeszcze bardziej, lecz możliwość, iż więcej się nie spotkamy sprawiła, że przemyślę to ponownie. Mi również miło się z panem rozmawiało. Czy mogę odprowadzić pana do drzwi?

- Tego chyba wymaga etykieta waszego przymierza, nie będę utrudniał panu działania według pańskich zasad.

- Ależ skąd, kieruje mną czysta sympatia do pańskiej osoby.
– zaprzeczył Adwokat.

Dziękuję za tę niezapowiedzianą wizytę. - powiedział czekając aż jego gość skieruje swoje kroki w stronę drzwi, przy których poczekał, aż Ksiądz opuści jego apartament. Nie zamknął za sobą drzwi, więc musiał zrobić to Paul. Potem postanowił posprzątać po spotkaniu – schował Whisky do barku, odłożył broń. Zajął miejsce, na którym miał usiąść podczas rozmowy a przed sobą położył kartkę z numerem telefonu. Nie myślał zbyt długo o tej propozycji. W momencie, gdy Ksiądz opuszczał wieżowiec Holiday Inn, z apartamentu Paula Kelsey’a wyleciały sześćdziesiąt cztery malutkie skrawki papieru i zginęły w żarłocznej paszczy żółtego San Francisco. „Moje nie-życie tutaj jest całkiem przyjemne. Przyjęcie tej oferty to nie byłby hazard. To byłaby po prostu głupota. Za kogo oni mnie mają?” Słuchając utworu „Dimmu Borgir – Puritania” rozmyślał nad tym, który pub odwiedzi tej nocy.
 

Ostatnio edytowane przez Vincent : 03-08-2008 o 00:51.
Vincent jest offline