Kit zgarnął klucz ze stołu.
-
Za parę minut będę z powrotem.
Wyszedł z baru zostawiając
O'Connora nad szklanicą pełną piwa.
(...)
W pokoju nie zabawił zbyt długo. Szybki prysznic i był gotowy.
Irlandczyka zastał pogrążonego w rozmowie z barmanem.
-
Jakieś pozytywne wieści? - spytał.
Patrick skinął głową.
-
Aż za dobre, można powiedzieć. Wokoło są sami znawcy przedmiotu. Kit spojrzał na barmana. Ten potwierdził.
-
Tu każdy - powiedział -
nawet jeśli nosa nie wychylił z miasta, to uważa się za wielkiego znawcę Konga. I aż pała chęcią podzielenia się ze swymi rozmówcami ową wiedzą zdobytą w pocie czoła nad kuflem piwa.
Przerwał na moment, serwując kolejnej spragnionej osobie wysoką szklankę pełną złocistego napoju. Potem znów obrócił się w stronę swoich rozmówców.
-
Jeśli szukacie kogoś, kto faktycznie coś wie, to powinniście się zwrócić na lotnisku do szefa mechaników, Petera Solvaya. To biały urodzony w Kongu, a że facet ma koło sześćdziesiątki, to wie dość dużo o okolicy. Możecie się też zwrócić do Kapitana portu, Pabla Enduras. To Portugalczyk z Angoli. Dużo się kręcił po dżungli jako szef wypraw. Powiadają, ze znał wtedy po imieniu każdego kacyka i szamana. Kit pokręcił głową.
-
Tacy ludzie są zwykle zbyt zajęci, żeby poświęcić człowiekowi więcej czasu. A chcielibyśmy to załatwić przed wieczorem.
-
Słyszałem - kontynuował barman, nie zrażony negatywnym podejściem swych rozmówców -
że na plantacji SURCAFU kierownikiem jednej z grup czarnych pracowników jest Jean Tabulele. Czarny, koło czterdziestki. Chodząca encyklopedia. Ale jeśli chcecie wiedzieć coś wcześniej, to możecie wypytać misjonarzy. I księży pracujących w dżungli. - Wielu z nich ściągnęło do miasta, więc nie będziecie musieli za nimi biegać po dżungli - dodał tytułem wyjaśnienia. -
Możecie też wejść do biblioteki miejskiej. Horta, bibliotekarz, z pewnością wam pomoże. "Szkoda, że nie bibliotekarka" - uśmiechnął się w duchu
Kit. -
"Ale wtedy pewnie by miała siedemdziesiątkę..."
-
Wolę żywe słowo od literek - powiedział
Patrick. -
Łatwiej wydobyć wiedzę siedząc z facetem przy piwie, niż wertować grube księgi.
-
Nie mówiąc już o tym, że z piwem nie wpuszczą nas do biblioteki - dodał
Kit.
-
Jeśli myślicie o piwie i macie trochę czasu, to niedługo zjawi się tu nasz stały bywalec, dawny przewodnik wypraw. Może z nim sobie pogadacie. (...)
Francois de la Court nie imponował może budową ciała, ale w Kongu spędził czterdzieści lat, z rzadka tylko zaglądając do miast. W dodatku bardzo chętnie dzielił się informacjami na tematy interesujące obu najemników. I wiedzą dysponował naprawdę imponującą.
-
Jak rozumiem, nie znacie Lingala, ani Suahili... - zaczął. -
Na początek wystarczy wam kilka zwrotów... Ndiyo, hapana, asante, habari za asubuhi. Czyli tak, nie, dziękuję i dzień dobry. I najważniejsze... Sifahamu. Czyli "nie rozumiem" - uśmiechnął się.
-
Co was jeszcze interesuje? Szamani? Wodzowie? Tabu? Zachowanie? Dużo tego... Ale spróbuję się streszczać.... (...)
Rozmowa, a raczej monolog Froncois, przerywany tylko czasami na wymianę pustej szklanki na pełną, oraz przy okazji podania uproszczonej wersji kolacji trwała dość długo.
W końcu
Patrick i
Kit podnieśli się z krzeseł. Nafaszerowani wiedzą oraz piwem (
Patrick) i Perrier'em (
Kit) podziękowali za przysługę.
Odebrali broń i dość szybko ruszyli w stronę pokoju. Było parę minut po dwudziestej i chociaż tak jeden, jak i drugi niezbyt przejmowali się rozkazami
Elvisa, to woleli znaleźć się na łajbie
kapitana Katangi odpowiednio wcześnie, by nie musieć wysłuchiwać marudzenia
podporucznika.
-
Proszę taksówkę za pięć minut - rzucił
Kit do portiera. Ten tylko skinął głową.
Pakowanie nie zajęło im zbyt wiele czasu.
Kit wcale się nie rozpakowywał, a
Patrickowi, doświadczonemu wojakowi, zwinięcie wszystkich maneli zajęło parę chwil. Sprawdzili jeszcze wspólnie, czy jakiś drobiazg złośliwie gdzieś się nie zawieruszył i wyszli.
Patrick po drodze oddał klucz i uregulował rachunek. A że taksówka już czekała, po kilku minutach znaleźli się w porcie.
Kit spojrzał na zegarek. Była 20:40.
-
Jesteśmy jakby przed czasem - powiedział.
Patrick dość obojętnie skinął głową. Rozejrzał się dokoła i chwycił za rękaw przechodzącego człowieka.
-
Gdzie znajdziemy łódź kapitana Katangi - spytał.
Zagadnięty z oburzeniem w oczach usiłował coś powiedzieć, ale gdy przeniósł wzrok z przytrzymującej go dłoni na mundur, a potem na broń
Irlandczyka zamknął usta. Przełknął ślinę, a potem powiedział:
-
Cumuje przy tamtym nabrzeżu - machnął wolną ręką wskazując przy okazji kierunek. -
Nawet stąd ją widać. O'Connor puścił rękaw rozmówcy i nie tracąc czasu na zbędne słowa skinął tylko głową w podziękowania.
Kit był bardziej rozmowny. Rzuciwszy krótkie "Merci" ruszył za
Patrickiem.
Łódź zwała się bardzo oryginalnie. Ciemne litery "KATANGA" wyraźnie odcinały się od, teoretycznie białej, rufy.
O samego
kapitana nie trzeba było wypytywać. Stał przy trapie, ponurym wzrokiem spoglądając na krzątających się ludzi. Spojrzenie, jakim obrzucił obu najemników nie było bardziej pogodne...
-
Padawsky i O'Connor - powiedział
Kit. -
Mamy się ponoć z panem zabrać, kapitanie.
Jakoś nie zauważył, by w oczach
Katangi pojawił się nadmiar entuzjazmu.
-
Panowie zechcą sobie wybrać jakąś pustą kabinę. Jest ich tam parę -
kapitan machnął ręką za siebie, wskazując bliżej nieokreślony kierunek. A potem przestał się interesować swymi najwyraźniej niechcianymi, pasażerami.
Wyglądało na to, że w "Katandze", na której nadbudówka ciągnęła się od rufy przez dwie trzecie pokładu znajdzie się kilka kajut.
-
Wyglądał, jakby najchętniej wyrzucił nas za burtę - powiedział
Patrick, gdy już znaleźli się w korytarzu prowadzącym przez środek nadbudówki "Katangi".
Kit skinął głową. Będąc na miejscu
Katangi też wolałby nie mieć nikogo na karku.
-
Bierzemy pierwszą wolną kabinę - powiedział, próbując otworzyć pierwsze z brzegu drzwi. -
Z dala od silników będzie ciszej.
Zamknięte. Kolejne też. W końcu Patrickowi udało się otworzyć drzwi oznaczone czymś, co przy bardzo dużej fantazji przypominało numer 4.
Pomieszczenie nie wyglądało na zajęte. Zostawili bagaże w malutkiej klitce z trudem mieszczącej dwa hamaki i wyszli na pokład odetchnąć świeższym nieco powietrzem.
Stanęli tak, by nie rzucać się kapitanowi w oczy i równocześnie móc obserwować wszystko, co dzieje się na pokładzie i nabrzeżu.