Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-08-2008, 19:41   #33
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Kit zgarnął klucz ze stołu.

- Za parę minut będę z powrotem.

Wyszedł z baru zostawiając O'Connora nad szklanicą pełną piwa.

(...)

W pokoju nie zabawił zbyt długo. Szybki prysznic i był gotowy.

Irlandczyka zastał pogrążonego w rozmowie z barmanem.

- Jakieś pozytywne wieści? - spytał.

Patrick skinął głową.

- Aż za dobre, można powiedzieć. Wokoło są sami znawcy przedmiotu.

Kit spojrzał na barmana. Ten potwierdził.

- Tu każdy - powiedział - nawet jeśli nosa nie wychylił z miasta, to uważa się za wielkiego znawcę Konga. I aż pała chęcią podzielenia się ze swymi rozmówcami ową wiedzą zdobytą w pocie czoła nad kuflem piwa.

Przerwał na moment, serwując kolejnej spragnionej osobie wysoką szklankę pełną złocistego napoju. Potem znów obrócił się w stronę swoich rozmówców.

- Jeśli szukacie kogoś, kto faktycznie coś wie, to powinniście się zwrócić na lotnisku do szefa mechaników, Petera Solvaya. To biały urodzony w Kongu, a że facet ma koło sześćdziesiątki, to wie dość dużo o okolicy. Możecie się też zwrócić do Kapitana portu, Pabla Enduras. To Portugalczyk z Angoli. Dużo się kręcił po dżungli jako szef wypraw. Powiadają, ze znał wtedy po imieniu każdego kacyka i szamana.

Kit pokręcił głową.

- Tacy ludzie są zwykle zbyt zajęci, żeby poświęcić człowiekowi więcej czasu. A chcielibyśmy to załatwić przed wieczorem.

- Słyszałem - kontynuował barman, nie zrażony negatywnym podejściem swych rozmówców - że na plantacji SURCAFU kierownikiem jednej z grup czarnych pracowników jest Jean Tabulele. Czarny, koło czterdziestki. Chodząca encyklopedia. Ale jeśli chcecie wiedzieć coś wcześniej, to możecie wypytać misjonarzy. I księży pracujących w dżungli. - Wielu z nich ściągnęło do miasta, więc nie będziecie musieli za nimi biegać po dżungli - dodał tytułem wyjaśnienia. - Możecie też wejść do biblioteki miejskiej. Horta, bibliotekarz, z pewnością wam pomoże.

"Szkoda, że nie bibliotekarka" - uśmiechnął się w duchu Kit. - "Ale wtedy pewnie by miała siedemdziesiątkę..."

- Wolę żywe słowo od literek - powiedział Patrick. - Łatwiej wydobyć wiedzę siedząc z facetem przy piwie, niż wertować grube księgi.

- Nie mówiąc już o tym, że z piwem nie wpuszczą nas do biblioteki - dodał Kit.

- Jeśli myślicie o piwie i macie trochę czasu, to niedługo zjawi się tu nasz stały bywalec, dawny przewodnik wypraw. Może z nim sobie pogadacie.

(...)

Francois de la Court nie imponował może budową ciała, ale w Kongu spędził czterdzieści lat, z rzadka tylko zaglądając do miast. W dodatku bardzo chętnie dzielił się informacjami na tematy interesujące obu najemników. I wiedzą dysponował naprawdę imponującą.

- Jak rozumiem, nie znacie Lingala, ani Suahili... - zaczął. - Na początek wystarczy wam kilka zwrotów... Ndiyo, hapana, asante, habari za asubuhi. Czyli tak, nie, dziękuję i dzień dobry. I najważniejsze... Sifahamu. Czyli "nie rozumiem" - uśmiechnął się.
- Co was jeszcze interesuje? Szamani? Wodzowie? Tabu? Zachowanie? Dużo tego... Ale spróbuję się streszczać....

(...)

Rozmowa, a raczej monolog Froncois, przerywany tylko czasami na wymianę pustej szklanki na pełną, oraz przy okazji podania uproszczonej wersji kolacji trwała dość długo.
W końcu Patrick i Kit podnieśli się z krzeseł. Nafaszerowani wiedzą oraz piwem (Patrick) i Perrier'em (Kit) podziękowali za przysługę.
Odebrali broń i dość szybko ruszyli w stronę pokoju. Było parę minut po dwudziestej i chociaż tak jeden, jak i drugi niezbyt przejmowali się rozkazami Elvisa, to woleli znaleźć się na łajbie kapitana Katangi odpowiednio wcześnie, by nie musieć wysłuchiwać marudzenia podporucznika.

- Proszę taksówkę za pięć minut - rzucił Kit do portiera. Ten tylko skinął głową.

Pakowanie nie zajęło im zbyt wiele czasu. Kit wcale się nie rozpakowywał, a Patrickowi, doświadczonemu wojakowi, zwinięcie wszystkich maneli zajęło parę chwil. Sprawdzili jeszcze wspólnie, czy jakiś drobiazg złośliwie gdzieś się nie zawieruszył i wyszli.

Patrick po drodze oddał klucz i uregulował rachunek. A że taksówka już czekała, po kilku minutach znaleźli się w porcie. Kit spojrzał na zegarek. Była 20:40.

- Jesteśmy jakby przed czasem - powiedział.

Patrick dość obojętnie skinął głową. Rozejrzał się dokoła i chwycił za rękaw przechodzącego człowieka.

- Gdzie znajdziemy łódź kapitana Katangi - spytał.

Zagadnięty z oburzeniem w oczach usiłował coś powiedzieć, ale gdy przeniósł wzrok z przytrzymującej go dłoni na mundur, a potem na broń Irlandczyka zamknął usta. Przełknął ślinę, a potem powiedział:

- Cumuje przy tamtym nabrzeżu - machnął wolną ręką wskazując przy okazji kierunek. - Nawet stąd ją widać.

O'Connor puścił rękaw rozmówcy i nie tracąc czasu na zbędne słowa skinął tylko głową w podziękowania. Kit był bardziej rozmowny. Rzuciwszy krótkie "Merci" ruszył za Patrickiem.

Łódź zwała się bardzo oryginalnie. Ciemne litery "KATANGA" wyraźnie odcinały się od, teoretycznie białej, rufy.
O samego kapitana nie trzeba było wypytywać. Stał przy trapie, ponurym wzrokiem spoglądając na krzątających się ludzi. Spojrzenie, jakim obrzucił obu najemników nie było bardziej pogodne...

- Padawsky i O'Connor - powiedział Kit. - Mamy się ponoć z panem zabrać, kapitanie.

Jakoś nie zauważył, by w oczach Katangi pojawił się nadmiar entuzjazmu.

- Panowie zechcą sobie wybrać jakąś pustą kabinę. Jest ich tam parę - kapitan machnął ręką za siebie, wskazując bliżej nieokreślony kierunek. A potem przestał się interesować swymi najwyraźniej niechcianymi, pasażerami.

Wyglądało na to, że w "Katandze", na której nadbudówka ciągnęła się od rufy przez dwie trzecie pokładu znajdzie się kilka kajut.

- Wyglądał, jakby najchętniej wyrzucił nas za burtę - powiedział Patrick, gdy już znaleźli się w korytarzu prowadzącym przez środek nadbudówki "Katangi".

Kit skinął głową. Będąc na miejscu Katangi też wolałby nie mieć nikogo na karku.

- Bierzemy pierwszą wolną kabinę - powiedział, próbując otworzyć pierwsze z brzegu drzwi. - Z dala od silników będzie ciszej.

Zamknięte. Kolejne też. W końcu Patrickowi udało się otworzyć drzwi oznaczone czymś, co przy bardzo dużej fantazji przypominało numer 4.
Pomieszczenie nie wyglądało na zajęte. Zostawili bagaże w malutkiej klitce z trudem mieszczącej dwa hamaki i wyszli na pokład odetchnąć świeższym nieco powietrzem.
Stanęli tak, by nie rzucać się kapitanowi w oczy i równocześnie móc obserwować wszystko, co dzieje się na pokładzie i nabrzeżu.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 16-08-2008 o 16:42.
Kerm jest offline