Narelia uniosła lekko głowę i spojrzała w czarne oczy mężczyzny. Jej spojrzenie było zrezygnowane, choć opuściła je goszcząca jeszcze przed chwilą rozpacz i panika. Otaczali ją ludzie najwyraźniej zainteresowani jej losem, co dodało jej trochę otuchy. Wierzchem dłoni otarła skrwawione usta i odezwała się do Hurina cichym, spokojnym głosem:
- Nie musisz się martwić, choroba nie jest zakaźna… Jej źródło jest magicznego pochodzenia. – urwała na chwilę, głos jej zadrżał, nie pozwoliła jednak, by w oczach zaszkliły się łzy. Widać było, że stara się być dzielna, choć nie szło jej to najlepiej. – P-pewien zły człowiek, któremu mój ojciec pokrzyżował plany, rzucił klątwę na niego i jego rodzinę. Ojciec i dwóch braci zmarło po kolei, w dokładnie ten sam sposób… to znaczy… krwotok… wszędzie krew, i straszne koszmary… Znachorka z naszej wsi była bezradna, pojechaliśmy do miasta, na próżno. Ja, o dziwo, najdłużej opierałam się chorobie. Kiedy zostałam już tylko ja i matka, a jej stan był bardzo ciężki, dała mi ostatnie złote monety i kazała wyruszyć tutaj, do domu Matki Kościoła. Jeśli ktoś w ogóle może pomóc, to tutejsi kapłani…
Na moment dziewczyna przerwała monolog, by przyjrzeć się uważniej twarzy słuchacza. Co w niej dostrzegała? Litość, współczucie, pogardę? Przygryzła dolną wargę. – Nie powinnam była jej tam zostawiać, wiem. Nie ma nocy, podczas której o tym nie myślę. Ale widać nie jestem bohaterką… nie chciałam tam umrzeć, czy to takie złe? - ostatnie słowa wypowiedziane były szeptem tak cichym, że więcej odczytać można było z ruchu warg niż z samego dźwięku. |