Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-08-2008, 13:39   #28
Arango
Banned
 
Reputacja: 1 Arango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodze
Gdzieś nad Kongiem 17.30 - 19.00





Lambert
z wysiłkiem ściągnął stery jednocześnie pochylając maszynę w bok. Chciał ślizgiem zejść w bok by zmylić trzeba przyznać, bardzo marnych strzelców z dołu.
Oczywiście zwiększenie pułapu oszczędziłoby im przynajmniej chaotycznego ostrzału z Kałasznikowów ale, cóż...

Dzik siedząc na miejscu drugiego pilota obejrzał się do tyłu. Po pierwszym ostrym przechyle, kiedy to wszyscy obijali sie od burty do burty teraz wyglądało, że sytuacja się unormowała. Pilot wyrównał lot, zostały za nimi ścigające ich różnokolorowe paciorki maszynowych serii. Odetchnął i rękawem otarł czoło z potu.
Wtedy właśnie jeden z silników kaszlnął, zakrztusił się raz i drugi, po czym ukazała się za nim smużka czarnego dymu.
- Co jest do cholery ? - sierżant był nie na żarty zaniepokojony.
- Idz na tył, uspokój ludzi, przyslij mi tu kogoś by siedział na twoim miejscu, sprawdz zamocowania ładunku, może bedziemy musieli lądować.


Dzik bez słowa wstał i przeszedł na tył maszyny.
- Spokojnie ! Mamy małe kłopoty, ale na pewno sobie poradzimy. Pan kapralu - wskazał na Haldera -przejdzie do kabiny pilota i będzie wykonywał jego rozkazy.
- Reszta musimy przyjrzeć się tym skrzynkom. Pani też może nam pomóc -
zwrócił sie do Anny.
Łączonymi pasami, spiętymi zabezpieczeniami siedzeń starali sie stworzyć kolejne przeszkody, by ciężkie skrzynie, których zawartości nie znali nawet nie przedarły sie przez taśmy i siatki utrzymujące je z tyłu samolotu.
Jednocześnie co i raz spoglądali przez okienka czy oba silniki dalej pracują.
- Śmigło stoi - krzyknął czyjś głos.
Zwiększyli wysiłki.


W kabinie de Werve usłyszał jak ktoś staje za nim.
- Siadaj, bierz to - podał mu lornetkę zostawioną przez poprzedniego pilota - i wypatruj jakiegoś równego miejsca w dżungli.
Halder posłusznie zaczął przepatrywać teren, jednak pod nimi był tylko zielony, jednostajny, sfilcowany dywan najeżonej drzewami zieleni.




- Nic...nic...nic... - meldował monotonnie kapral.

Lambert
pocił się obok na fotelu pilota. Silnik krztusił się coraz bardziej, coraz też grubsza była smuga dymu za nim. W końcu zrezygnowany wyłączył go ustawiając śmigło "w chorągiewkę" by nie utrudniało lotu.
Dym zniknął.
Odetchnął, pożar silnika załatwiłby ich na amen.

Przypomniał sobie o historii sprzed kilku lat gdy to samolot z dwunastoma włoskimi technikami musiał lądować przymusowo w dżungli. To co po nich zostało można było zapakować do kilku pudeł. W sumie były to same kości.
Obgryzione przez ludzi kości.

Zresztą jak miał posadzić przeciążoną kilkutonową maszynę na jednym silniku ?
Już w normalnych warunkach byłby to wyczyn, ale tu ?
Jak?
I przede wszystkim gdzie ?

- Nic...nic...nic...- meldował Halder


Z tyłu skończono pracę.
Nie dlatego, że stracono zapał, czy siły, po prostu nie było już ani kawałka taśmy, liny czy parcianego paska, zużyto nawet te z plecaków, który dało by sie jeszcze wykorzystać.
Ludzie siedzieli bez ruchu z napięciem wsłuchując się w warkot ocalałego silnika i strzępy słów dolatujące z kabiny. Musze dać im coś do roboty - myślał Dzik - inaczej...
- Sprawdzić broń, oporządzenie, stan amunicji...


Maszyna coraz bardziej ciągnęła w dół, de Werve coraz więcej siły wkładał w utrzymanie jej w powietrzy, już tylko jakieś 100 metrów nad dżunglą lecz to nie mogło trwać długo.

- Nic...nic...nic... TAM !!! - Halder wskazywał coś ręką.

- Trzymaj mocno, po prostu bardzo mocno trzymaj - Lambert przekazał kapralowi na chwilę stery i sam wziął lornetkę.
- Cholera to jakaś misja !!! Mam im siąść na tych domkach ???
- Czekaj tam na lewo za zakrętem...
- przesunął lornetkę nieco w prawo gdzie wypatrzył kawał plaży, krótki zdecydowanie za krótki, ale musieli spróbować.
- Idz do tyłu i powiedz ze bedziemy lądować. Mają się trzymać i to mocno, bardzo mocno.
Wiedział, że jeśli wbija sie dziobem w dżunglę kabina będzie najbardziej narażona na zniszczenie.
Nie dawał sobie, ani im wszystkim zbyt wielkich szans. Przeciążony tył ciągnął niemiłosiernie maszynę i podporucznik musiał wkładać wszystkie dawno nabyte umiejętności by dalej mogli lecieć.


Z tyłu kapral przekazał wiadomość.
Twarze niektórych ściągnęły się w dziwnym grymasie, innych wyraznie pobladły. Przerwano dotychczasowe zajęcia, wszyscy chwycili się kurczowo czego mogli oczekując nieuniknionego. Poczuli jak maszyna delikatnie skręca Dżungla za oknami i wstęga Rzeki zbliżała sie coraz bardziej.


Samolot z cierpiętniczym warkotem pracującego ponad siły jedynego silnika przemknął nad misją i zaczął powoli skręcając utrzymując lot nad zakolem Rzeki. Na szczęście biegła ona tutaj łagodnym łukiem rozlana na szerokości prawie pół mili.

Lambert niemal pieścił stery, wiedząc, że zbyt gwałtowny przechył musi zakończyć się katastrofa. Pot już nie kroplami, a strużkami spływał mu po twarzy zalewając oczy. Te od soli w nim zawartej zaczynały coraz bardziej biec i tylko intensywne mruganie pozwalało mu cokolwiek widzieć.

Nareszcie ustawił maszynę prostopadle do łachy przy lewym brzegu wody. Zielony dywan dżungli zamykał sie coraz bardziej wokół maszyny, do czubków drzew zostało już tylko kilkanaście metrów.
De Werve musiał tak wszystko obliczyć, by posadzić Dakotę tuz za nimi jednocześnie nie zaczepiając przed tym o nie.

Zagryzał zęby ciężko dysząc, wreszcie, gdy pod samolotem ukazał sie piasek, popchnął delikatnie stery. Maszyna przyziemiła z potwornym łomotem i zaczęła szorować po piasku w kierunku krzaków i drzew zbliżając się do nich z niewiarygodna prędkością.

Wiedząc, ze i tak nie zdąży już odpiąć pasów i uciec z kabiny Lambert mógł tylko skulic się na swym fotelu. Wiedział, że najprawdopodobniej za sekundy umrze.

Z trzaskiem łamanych skrzydeł i dartego podszycia Dakota uderzyła w ścianę zieleni gruchocząc co pomniejsze drzewka, wypadła na następna mniejsza łachę, by ostatecznie utkwić w krzakach na jej końcu.

Jedno z drzew przebiło szyby kabiny i z siłą kafara wbiło w fotel drugiego pilot. De Werve spojrzał na nie wpółprzytomnie.
Zatrzymali się.


Wylądowali.






Doktor Sophie Toracci przerwała opatrywanie kolejnego malca i podniosła głowę nasłuchując.

W końcu upewniwszy się, że się nie myli wybiegła na zewnątrz.
Na tle bezchmurnego nieba odcinała sie wyraznie czarna sylwetka samolotu. Jego silniki pracowały ciężko, mieli kłopoty, rozumiała to nawet ona laiczka jeśli chodzi o lotnictwo. Przyłożywszy dłoń do oczu obserwowała wysiłki pilota usiłującego poradzić sobie z oporna maszyną.

Ta zaś przemknęła nad misją, delikatnie zatoczyła łuk nad rzeką by opaść gdzieś za drzewami mniej więcej w odległości mili.

Była postawną, ładną brunetka na której jednak kilkumiesięczna praca w tym zapomnianym przez Boga i ludzi szpitalu zdążyła wycisnąć swe piętno. Leczyła tutaj i nauczała z pomocą dwóch czarnych misjonarek dzieci okolicznych plemion. Odkąd jednak wybuchła rebelia przyprowadzano do niej, badz też same przychodziły już tylko sieroty. Obecnie miała ich w szpitalu ośmioro, każde poniżej 12 roku życia.

Dotąd rebelianci jakby o nich zapomnieli.

Jednak zawsze w dżungli są czyjeś bystre oczy i te na pewno widziały katastrofę maszyny.

Zagryzła wargi.

Wojna właśnie zapukała do drzwi misji.
 

Ostatnio edytowane przez Arango : 17-08-2008 o 16:42.
Arango jest offline