Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-08-2008, 22:41   #1
merill
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
[Forlorn] Bezśnieże... - SESJA PRZERWANA

*****





*****
Liliel

Obudził ją przeraźliwy chłód… wszędobylski mróz, wbijający swoje jadowite ząbki niczym szpilki krawieckie, w każdy zakamarek między ubraniami. Leżała na ziemi w ruinach jakiejś nieznanej jej chałupy, a raczej w tym co z niej zostało. Zostało niewiele, bo osmalona od ognia ściana, wraz z murowanym kominem i załom drugiej prostopadłej ściany, niewiele by chronić przed mroźną zamiecią.

Wiatr zdawał się przybierać na sile, słyszała jego ogłuszające wycie, już sama nie wiedziała, czy pogoda się tak paskudnie psuje, czy to tylko straszny ból głowy potęgował wszelkie dźwięki i hałasy. Podniosła się delikatnie, czując ból w każdej prawie kości. Ktoś jej musiał spuścić niezły łomot… dotknęła krwawiącej skroni, poczuła ciężką lepkość krwi, która szybko krzepła w niskiej temperaturze… rozcięcie nie było głębokie, ale widocznie było przyczyną promieniującego pod czaszką bólu. Za cholery nie mogła sobie przypomnieć co się stało… i co do cholery robi na takim wypizdówku.

Z trudem odwróciła głowę… szyja też ją bolała, dowiedziała się o tym natychmiast. Na tym co zostało z podłogi dawnej chatynki zlokalizowała chyba źródło swoich kłopotów. Kilka metrów od niej leżał trup… a dokładniej mężczyzna… z raną postrzałową w środku czoła…

Wiedziała, że musi szybko działać… pogoda się coraz bardziej psuła… pierwsze lepkie i duże płatki szaroburego śniegu wylądowały na jej dziewczęcej twarzy.


Kitsune


Spoglądał uważnie na ślady przed sobą. Natrafił na nie ledwie kwadrans temu. Jedne małe, drobne stopy – najprawdopodobniej kobiece i drugie duże - męskie, sądząc po fakturze wyraźnie odciśniętego tropu, facet odziany był w ciężkie wojskowe buciory. Spojrzał w górę… niebo na nowo zasnuwało się ciemnymi chmurami… zaklął głośno.

Jego kompan odpowiedział mu cichym rżeniem. Pogłaskał osiołka za jego włochatym uchem. Kiedy niecały rok temu, znalazł go ze złamaną nogą w ruinach jakiejś wioski na zadupiu, zastanawiał się, jak to możliwe żeby ten zwierzak, bez ludzkiej opieki przeżył cztery lata. Kiedy jednak zabrał go ze sobą… odpowiedź na to pytanie przyszła sama. „Kłapouchy” bo takie nadał mu miano, był skurwysynem, którego matka natura wyposażyła w instynkt przetrwania sto razy lepszym niż karalucha. Bo po wojnie żywego karalucha nie uświadczył jeszcze… a osła jak najbardziej. Teraz obrośnięty grubą warstwą skołtunionej sierści i żywiący się wygrzebanymi tu i ówdzie porostami czworonożny kompan, służył mu za tragarza, jego lekarski ekwipunek lekki przecież nie był.

Olaf zabierał ze sobą, każdą przydatną w jego fachu znalezioną rzecz. Leki i jego umiejętności w tym zapomnianym przez Bogów padole łez i mrozu były bezcenne. Wszędzie przyjmowano go przyjaźnie, po wojnie prawie każdy na coś chorował, a żyć z czegoś trza było.

Pochylony nad tropem ruszył dalej, jakieś dwadzieścia kroków dalej ślady kobiety urwały się i zastąpiły je dwie długie nieregularne wstęgi na śniegu. „Przewróciła się… on ją ciągnął dalej… wyrywała się…” – analizował po cichu informacje. Podniósł głowę i starł szron z gogli chroniących oczy… trop prowadził do ruin jakiejś chałupy. Zatrzymał zwierzaka na skraju czegoś co kiedyś było gęstą plątaniną krzaków jałowca, teraz przypominało groteskowo poskręcane zwoje drutu kolczastego. Przyklęknął z odbezpieczonym karabinem Sako i nasłuchiwał…

Huk wystrzału przebił się przez wzmagające się wycie wiatru. „Kłapouchy” obok niego zerwał się niespokojne, na szczęście w porę przytrzymał go za uzdę. Nadal czekał… w ruinach nie zaobserwował żadnego znaku życia. Trwanie bez ruchu i obserwacja nie najlepiej służą termoregulacji ludzkiego ciała przy kilkunastostopniowym mrozie… a Olaf coraz dotkliwiej zaczynał odczuwać działanie ujemnej temperatury. „Jaja zaczynają mi się klekotać z zimna, muszę się ruszyć …”


Mataichi

Małą kanciapę oświetlało światło migoczącej żarówki. Wszędzie były poutykane jakieś przydatne drobiazgi, urządzenia elektryczne czy nieliczne puszki z konserwami. Marek siedział na połatanym starym, dużym fotelu na środku kanciapy, wprost pod migoczącą żarówką.

- Cholerna bateria… – warknął pod nosem, kiedy blade światło monitora laptopa zgasło.

- Co powiedziałeś? – zza jego pleców wychynęła mała główka z jasnymi włosami. Ciągnąc Marka za ucho… - Obiecałeś, ze nie będziesz tak brzydko mówił – Nadzieja, córeczka Irminy pokazywała charakterek odziedziczony po matce. „Cholera nie wyparłabyś się jej za Chiny Ludowe” – pomyślał, patrząc jak zielonooka, szczupła dziewczynka szczebioce wesoło. „Uparta i z charakterkiem zupełnie jak mama”

Zakrzątnął się wokół ich małego schronienia. Musiał trochę ogarnąć ten bałagan, niedługo nie pójdzie się ruszyć, a ta kanciapa miała im służyć za ich własny powojenny Azyl jeszcze dość długo. Tutaj nie groziło im przynajmniej na razie zło i chaos panoszący się wszędzie na ruinach miast zniszczonych bombami. Tutaj nie groziło im wszędobylskie zimno i paraliżujący członki mróz. Tutaj odgrodzeni byli od tej całej masy zdegenerowanych homo sapiens i przerażających zmutowanych stworzeń, które zaczęły pojawiać się coraz częściej. Wreszcie tutaj Nadzieja odzyskała zdrowie, na powierzchni, ze swoimi schorzeniami nie przeżyła by dłużej niż kilka miesięcy.





Nagle żarówka nad ich głowami zgasła… Mrok ogarnął podziemne schronienie… Marek czekał 20 sekund, aż włączy się zasilanie awaryjne. Nic takiego się jednak nie stało, pokoik nadal toną w lepkim i ciężkim mroku. Cichutki piszczący głosik zawibrował Karmanowi w uszach: - Marek… ojej… co się stało. Gdzie jesteś??? Boję się…

Mężczyzna poszperał na pamięć po pólkach, gdzieś wśród tych szpargałów powinny być świece. Wreszcie namacał woskowy twór, po chwili nikłe światło pełgało po obskurnych ścianach. Mała przytuliła się do niego z całej siły. Jednak głowę naukowca zaprzątała inna sprawa… „Dlaczego nie ma prądu…?” Powoli, uważając by w półmroku nie zawadzić o sterty książek, puszek, płyt i dysków dostał się do przetwornicy połączonej z rzędem ciężkich i solidnie wyglądających akumulatorów. Probówką elektryczną sprawdzał po kolei każdą z baterii. Wyglądało, że wszystkie są sprawne… czyli oberwanie się ołowianej celi na płytce mógł wykluczyć. „Czyli coś gorszego się kurwa zjebało..” – miał ochotę zakląć na głos ale przypomniał sobie o obecności dziewczynki.

Gorączkowo zaczął przeglądać cały układ i instalację pozyskiwania energii. W duchu modlił się o jedno: „Oby to nie była przetwornica i system zamiany energii kinetycznej na elektryczną, bo to jedyna część której nie jesteś stary w stanie naprawić tutaj.”

Przelotnie spojrzał na fosforyzujące wskazówki zegara, Irminy nie było już 3 dni, nigdy wcześniej nie wychodziła na tak długo. Miał nadzieję, że nic jej się nie stało…


Mira


„Niech to szlag” – zaklęła cicho pod nosem, patrząc jak renifer zniknął niespodziewanie z muszki. Coś musiało zaniepokoić jej niedoszłą zdobycz, bo zerwał się do biegu z szybkością błyskawicy. Mimo, że w oddziale była najlepszym strzelcem, nawet nie próbowała oddać strzału, to byłby zmarnowany nabój, a tych nie zostało jej zbyt dużo, ledwie kilkanaście. Dlatego karabinku Beryl używała tylko do polowania na większą zwierzynę i bestie, zarówno ludzkie jak i te straszne zmutowane stworzenia, których ślady i obecność zaczynała coraz częściej zauważać podczas jej wypadów na powierzchnię. W duchu gratulowała sobie, że nie spotkała jeszcze żadnego z tych bydląt.

Gdyby ktoś z ukrycia obserwował ją bez trudu odgadł by jej profesję. Oszczędność i ergonomiczność ruchów, połączona z charakterystyczną zwinnością i gibkością, zdradzały w niej żołnierza z krwi i kości. Doskonale wyszkoloną maszynę do zabijania i ochrony… kiedyś musiała bronić kraju i władzy… teraz broniła tylko siebie i swoje dziecko – Nadzieję i dziwnym zrządzeniem losu, także człowieka na którego została skazana – Marka Karmana. Często zastanawiała się nad ich dziwną symbiozą, zabawne, że najczęściej podczas samotnych wypraw po zapasy.

Poczuła na twarzy mocniejszy powiew wiatru, pogoda się psuła. Szarobure chmury powoli zamieniały się w granatowo- fioletowe, a to nie zwiastowało nic dobrego. Zaczęła się zbierać, zabezpieczyła karabin i przerzuciła go przez ramię i ruszyła. Powrót zajmie jej kilka godzin, miała nadzieję, że zdąży zanim pogodę ostatecznie trafi szlag. Po drodze chciała jeszcze sprawdzić wnyki, których założyła wiele wokół ich siedziby, może będzie miała szczęście i jakiś zając polarny zaplącze się w przemyślnie zastawione druciane pętle.

Przemykała z wprawą między pozostałościami przedwojennej wioseczki. Z domów i zabudowań gospodarczych ni zostało zbyt wiele, ale wystarczało za osłonę przed wścibskimi oczami niemilców z gatunku homo, ale cholera wie czy jeszcze sapiens. Kiedy zgarbiona przebiegała między pustą przestrzenią ulicy, usłyszała zgłuszony wyciem wiatru odgłos strzału pistoletowego. Czujne i doświadczone ucho rozpoznało popularny kaliber 9 mm. Szybko zlokalizowała kierunek ostrzału, jakieś 300-350 metrów na północny- zachód. Nieledwie kilometr od ich kryjówki. Musiała zbadać, kto strzela tak blisko ich Azylu.

Podchodziła od zawietrznej , kryjąc się między skamieniałymi kikutami zielonych niegdyś drzew. Jej celem były resztki chaty, z których pozostały jedynie dwie ściany. Jakaś postać mignęła jej między załomami gruzu.

Lost

Zatarł po raz kolejny ręce, nomeksowe rękawice nie chroniły już przed zimnem tak dobrze jak kiedyś. Z każdym dniem ze zgrozą zauważał, że jego odzienie jest coraz bardziej sponiewierany, mundur, kamizelka kuloodporna i oprzyrządowanie taktyczne odczuwało piętno czasu i burzliwych zajść, jakie przez ostatnie lata stały się jego udziałem. Karabin Beryl zwisał mu z ramienia, kolba i uchwyty owinięte były szmatami, częściowo by chronić broń przed niekorzystnymi skutkami ekstremalnie niskich temperatur, a częściowo by ręce nie przymarzały do chłodnych elementów karabinu podczas trzymania.

Porucznik szedł już trzeci dzień w kierunku Wrocławia… ponoć tam ocalała znaczna ilość ludzi… tak przynajmniej słyszał od nielicznych napotkanych osób. Przynajmniej od tych, którzy na dzień dobry nie próbowali go obrobić lub wpakować kulki między oczy.

Ciężko mu było orientować się w terenie, bo nic co zostało zaznaczone na mapie nie odpowiadało wyglądowi w rzeczywistości, bo utonęło w kilku metrach białego puchu. Nawet ten cholerny śnieg nie był normalny, nie taki jaki pamiętał z dzieciństwa, tylko szary ja słabo wyprane prześcieradła, jakie pamiętał z garnizonowych koszar. W plecaku klekotały mu kilka puszek konserw, które udało mu się zdobyć w jakichś nie splądrowanych jeszcze ruinach i dwa niepełne magazynki od karabinku. Kompas wyrzucił już dawno, bo wszystko wskazywało na to, że po atomowej wojnie był bezużyteczny… „Nawet kierunkom świata się wszystko popierdoliło po tej cholernej wojnie” – pomyślał.

Porucznik Trela z niepokojem zauważył zmianę pogody. Do granic przedwojennego Wrocławia zostało mu wg. jego szacunków około 10 km, a teraz zapowiadało się na to, że będzie musiał znaleźć schronienie wcześniej niż przewidywał.

Piętrowy, surowy budynek byłej stacji kontroli kolei wystawał ze śniegu w połowie parteru. Żołnierz zbliżał się do niego ostrożnie z odbezpieczoną bronią. Uważnie stawiał kroki by zachować element zaskoczenia, zanim schroni się w budynku wolał się upewnić, że nie ma innych lokatorów.

Budynek okazał się pusty, zajął sobie miejsce w pokoju na piętrze. Brak okna i części dachu nie był rażącym brakiem komfortu w dzisiejszych czasach. Z resztek drewnianych krzeseł i rozbitych mebli rozpalił małe ognisko, chociaż konserwę zje dziś ciepłą.


Maciekafc


Błysk poczuł zapach dymu o wiele szybciej niż on. Masywny syberian husky uniósł mordę w górę i czułymi nozdrzami wciągał mroźne powietrze, którym szczeknięciem zwrócił uwagę Jacka. Mężczyzna śladem swojego czworonożnego towarzysza wciągnął powietrze, które kłuło milionami ostrych lodowych szpileczek we wnętrze zatoki nosowej.

„Dym” – zapach ledwie dało się odróżnić od twardej woni mrozu. Przed wojną nigdy by nikomu nie uwierzył, gdyby ktoś powiedział mu, że chłód i mróz mają zapach, teraz dałby wiele gdyby choć przez chwilę nie musiał go odbierać. Przyzwyczaił się do tego, ujemna temperatura stała się częścią jego życia, stały się częścią egzystencji każdej ocalałej istoty.

Ruszył za swoim psem, który bezbłędnie prowadził go między potężnymi zaspami i tymi częściami budowli i instalacji, które wystawały spod pokaźnej warstwy śniegu. Poruszali się dość sprawnie, Błysk ciągnął sanie z ekwipunkiem, a Krajewski biegł obok nich. Drewniana kolba Mausera 98k wystawała mu ponad ramieniem, ale nie przeszkadzała w poruszaniu się wśród śniegu.

Na widok zrujnowanego budynku kolejowego przystanął i zatrzymał sanie. Błysk odwrócił się do niego z pretensjonalną miną, tak sobie przynajmniej Jacek to tłumaczył, jakby chciał zapytać dlaczego się zatrzymał. Obok budowli ze śniegu smętnie wystawały resztki trakcji elektrycznej i przechylony semafor. Na ścianie zrujnowanej budowli, wśród narastającej zamieci zauważył pełgające płomienie. Chyba odkrył źródło dymu, musiał szybko podjąć decyzję, wichura przybierała na sile.


Maciass0

Otulił się jeszcze szczelniej pledem. Pogoda w ciągu kilku godzin spaprała się całkowicie, choć w dzisiejszych czasach mało kto przypuszczał by mogła się jeszcze pogorszyć, w końcu zawsze, dzień w dzień była tragiczna. Temperatura zwykle kilkanaście stopni poniżej zera i nieustanne wycie wiatru, a jeśli nie wycie to szum, który zawsze gdzieś w tle dźwięków kuł w uszy. Wojciechowi powoli zaczynał ciążyć ciężar niesionego ekwipunku, w tym bezcennego generatora i kilku kilogramów koksu. Ciężki górniczy kilof wiszący w pętli u pasa ostrzegał postronnych że właściciel potrafi go skutecznie używać i to nie tylko do fedrowania.

Kruppa nie wiedział już dokładnie ile wędrował, ale wyglądało na to, że z każdym dniem zbliżał się od swojego celu – Wrocławia, a właściwie tego co z niego zostało. Przynajmniej miał nadzieję, że coś zostało, bo inaczej jego długa wędrówka była by bezsensowna.

Nawet nie zorientował się kiedy zaczęło się ściemniać… robiło się coraz bardziej zimno, a on jeszcze nawet nie rozejrzał się w poszukiwaniu schronienia. Nie trzymał się tego co wyglądało na główny szlak, starał się unikać otwartych przestrzeni, gdzie mógł zostać łatwym celem. Nie da się podejść jak pod Katowicami, gdzie mało nie został łupem łowców niewolników.

Wokół otaczały go tylko wystające z zasp konary zniszczonych mrozem drzew. Martwe gałęzie… na których już nigdy nie zazielenią się liście, jeszcze trochę i świat zapomni, że taki kolor jak zieleń w ogóle istnieje. Między plątaniną liści w oddali dojrzał zarysy jakiegoś zrujnowanego, drewnianego domostwa. Skierował się ku niemu, klucząc między skamieniałymi konarami, niczym przez zasieki.

Wkroczył ostrożnie do środka tego co kiedyś było budynkiem nadleśnictwa… nie wiedział jednak czego, bo tabliczka na połamanym ogrodzeniu była zardzewiała. Wnętrze składające się z jednego większego i dwóch mniejszych pomieszczeń było puste i od dawna ludzka stopa tam nie stanęła.

Zrzucił plecak i sprzęt na podłogę, kiedy usłyszał trzask łamanej gałązki za sobą. Gorący dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie, powoli odwrócił się starając się płynnie wyciągnąć kilof z pętli…




W pozbawionej odrzwi futrynie stał pokraczny cień, jakiejś nienaturalnej istoty.


Kerm


Pozostałości dawnej leśniczówki, które wypatrzył kilkanaście minut wcześniej wydawały się idealnym schronieniem, przed psującą się w zastraszającym tempie pogodą. Tak silnej zawiei nie było od miesiąca i akurat musiała się przytrafić, kiedy w pobliżu nie było solidniejszego budynku. Stał jeszcze przez chwilę między plątaniną konarów, zastanawiając się jaką decyzję podjąć.


Wreszcie zdecydował, zarzucił plecak na ramię a załadowaną kuszę trzymał w rękach. Ostrożnie, cały czas obserwując cel wędrówki ruszył przez ponure cmentarzysko drzew. Martwy las potęgował świszczenie wiatru, śnieg zaczynał mocno ograniczać widoczność, gałęzie z ponurym skrzypieniem wtórowały wichurze, niebo zrobiło się prawie czarne.

Świeże ślady ciężkiego, uzbrojonego w pazury zwierzęcia zaskoczyły go. Rozejrzał się wokół, czy ich właściciel nie szykuje mu perfidnej niespodzianki… nic jednak nie zauważył. Ruszył dalej, ale wolniej, bacznie rozglądając się na boki i ściskając narychtowaną kuszę. Ku jego zdziwieniu trop kierował się ku ruiną drewnianej budowli, sądząc po głębokości odcisków, musiało to być duże zwierze. Niedźwiedź? Cóż innego…

Pokraczny, pokryty skołtunionym futrem i łachmanami kształt stał w drzwiach jego niedoszłego schronienia. Musiał wybrać, albo on, albo ta nieznana mu bestia, będzie nocować wśród zamieci pod dachem.


Kagonesti[ZW]


Korneliusz dopił ostatni łyk bimbru z tłustej i brudnej butelki. Poczuł jak po jego ciele rozpływa się ciepło, wprowadzając go w błogi stan. Wiedział jednak, że na dłuższą metę samogon nie pomoże mu wygrać z mrozem i chłodem, a temperatura wydawała się dzisiaj spadać w nieskończoność. Szedł, przedzierając się przez zaspy… kierując się w stronę majaczącego w oddali martwego lasu. Liściasty zagajnik, na ile mógł ocenić z tej odległości, stanowił jedyną widoczną na horyzoncie perspektywę znalezienia jakiegoś azylu, który pozwoliłby mu przetrwać niepogodę.

„Phi.. niepogodę, dobre kurwa sobie towarzyszu” – mruknął sam do siebie. „To jest kurewsko kurewska zima stulecia…” – dokończył myśl. Mocheński przeklinał każdy kolejny dzień. Każdy kolejny wypełniony szarymi obrazami zniszczeń, śniegu i widmem mrozu, niespotykanego dawniej nawet w najostrzejszą zimę. Czasem nachodziły go myśli, by upić się samogonem na środku jakiejś pieprzonej zaspy i zasnąć… i nie obudzić się już więcej w tym śnieżnym piekle.

Ruch między gałęziami momentalnie przywrócił mu jasność i trzeźwość umysłu. Jakiś człowiek skradał się między kikutami konarów w kierunku zrujnowanej drewnianej chaty…


W ręku trzymał broń, przynajmniej tak wnioskował Korneliusz z postawy i chodu nieznajomego, a trochę o używaniu broni wiedział. Wyciągnął pistolet zza poły filcowego, ciężkiego płaszcza i najciszej jak potrafił odbezpieczył go. Bezpiecznik dał się przesunąć, ale bardzo opornie, widać mróz nie bardzo służył broni palnej.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 24-08-2008 o 10:38.
merill jest offline