Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-08-2008, 22:46   #44
hija
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Zakrwawione szczypce z cichutkim stuknięciem wylądowały w metalowej nerce. Zwinne palce lekarki przytrzymywały rozłażącą się skórę na przedramieniu ciemnoskórego, na oko pięcioletniego chłopczyka. On sam zwisał w starym fotelu w dość dziwnej pozycji. Spokój z jakim znosił szycie sugerował, że znajduje się on w stanie odurzenia. Kilka kroków w głąb słabo oświetlonego pomieszczenia i ledwie wyczuwalny zapach chloroformu utwierdzał uważnego obserwatora o słuszności postawionej wcześniej tezy.
Wróćmy jednak do smukłej dłoni ciemnowłosej lekarki, która z taką uwagą zaszywa właśnie ranę na ręku malucha. W nerce, oprócz niemałej ilości krwi, znajdują się wymienione wyżej szczypce i sporych rozmiarów odłamek metalu. Poszarpana stal jest ostra, maluch musiał mieć szczęście. Dzisiaj przed południem przyprowadziła go do misji jest niewiele starsza siostra. Ani lekarka, ani żadna z dwóch czarnych zakonnic, które wespół z nią prowadziły to miejsce nie zapytała o ich rodziców. Już od jakiegoś czasu nie zadawały takich pytań.
Na początku, kiedy miały jeszcze mniej pojęcia o tym, co działo się na zewnątrz ich niewielkiego świata, zadawały pytania. I za każdym razem reakcja na nie była taka sama – malutka, czarna twarzyczka wykrzywiała się w podkówkę, sarnie oczy zachodziły łzami, a płacz wydobywający się z piersi dziecka kruszył serca w drobne kawałeczki. Szybko oduczyły się pytać.

Niemal rok w dżungli uczynił z Sophie, tej słodkiej, pogodnej Sophie twardą i nieustępliwą osobę. Gdy po przybyciu na miejsce okazało się, że to ona ma kierować założonym właśnie ośrodkiem misyjnym, jasnym stało się, że będzie musiała zapuścić sobie jaja. Cóż było robić? Mus to mus.
Ciemna nić chirurgiczna zwinęła się w niewielki supełek.
Szczęknęły nożyczki.
Sophie westchnęła i otarła spływającą po skroni strużkę potu. Złośliwe ciało za nic nie chciało się przyzwyczaić to wszechobecnego upału.
Podniosła się ze stołeczka, wycierając ręce w noszący ślady krwi ręcznik. Zabierając ze sobą stalowe naczynie wyszła w afrykańską spiekotę.




Położona niemal w bezpośrednim sąsiedztwie Rzeki misja nie wyglądała nazbyt okazale. Właściwie słowo misja wydawało się być aż nazbyt szumne w odniesieniu do tego niewielkiego przyczółka zwyczajnej ludzkiej życzliwości. Zbite z desek baraki stały rozkraczone na podpierających je balach niczym na krzywych, budzących ni to śmiech, ni politowanie nóżkach. Znajdujące się między nimi wydeptane podwórze dostarczało wszystkim mieszkającym tu ludziom dość pyłu, by mogli je szczerze znienawidzić. Ze wszystkich budynków jedynie ten, który szumnie nazywano szkołą nie stał na wbitych głęboko w ziemię palach, a resztkach czegoś, co w czasach swojej świetności musiało być kiepsko przemyślanym fundamentem. Sto metrów w głąb dżungli, za obozowiskiem, znajdował się głęboki na ładnych kilka stóp dół na odpady medyczne. Wykopanie go zajęło wszystkim trzem kobietom pięć dni, ale wart był każdej poświęconej na to minuty. Składowanie tego typu śmieci znacznie zmniejszyło ryzyko zachorowania z powodu kontaktu z rozkładającymi się produktami ubocznymi działalności niewielkiego szpitalika. Całości dopełniał odbywający się co jakiś czas rytuał całopalenia zgromadzonych tam śmieci. Głębokość nie pozwalała ogniowi na wydostanie się na zewnątrz i z tego to właśnie powodu, za każdym razem gdy płomień oświetlał ciemne źrenice kobiet, te gratulowały sobie w duchu swoich zdolności przewidywania możliwych wypadków.

Ryk zbierającego nad misją zakręt samolotu z pewnością nie należał do tych, którym potrafiły by zapobiec. Przez chwilę przyglądała mu się, osłaniając oczy dłonią przed palącymi promieniami kongijskiego słońca.
- Boże mój! – szepnęła do siebie w rodzimym włoskim języku, gdy w końcu dotarło do niej znaczenie tego zdarzenia.
Dzieci!



No właśnie.
Dzieci.
Miała ich tutaj w tej chwili ósemkę. Jedno mniejsze od drugiego. Same sieroty.
Żywe świadectwo zamieszek, które niczym ogień ogarnęły Kongo.
Gdy przyspieszonym krokiem wróciła do zabudowań, ujrzała kilkoro z nich, z zadartymi w górę wielkimi głowami pokazywały sobie spadający samolot. Wraz z nimi, na progu szkoły stała wysoka niczym palma Shizanya. Zakonnica, spostrzegłszy Sophie, zwróciła się w jej kierunku. Wymieniły znaczące spojrzenia. Więc jednak. Więc wojna. Więc niebezpieczeństwo.

Torecci odruchowo zacisnęła palce na spoczywającym dotąd na jej dekolcie krzyżyku. Srebrny Jezus płakał na nim srebrnymi, maciupeńkimi łzami.
Śledziła opadający samolot tak długo, aż zniknął z horyzontu. Mimo, że w środku wszystko dzwoniło jej na alarm, powściągnęła emocje. Spokojnym krokiem podeszła do przypatrującej się jej zakonnicy.
- Nie spadli daleko – zaklekotała w lingali, prowadząc czarnoskórą przyjaciółkę ku budynkowi szpitala. – Zbierz dzieci, tylko spokojnie. Na razie nic się nie stało, nie panikujmy.
Zdjęła wiszącą na ścianie strzelbę.
Do kieszeni spódnicy wsunęła kilka naboi.
- Pójdę tam. Może to wsparcie? Może przysłali nam zapasy? Jeśli tak, to ktoś musi ich tutaj przyprowadzić... Jeśli... Jeśli nie wrócę za trzy godziny, uciekajcie. Nie oglądając się za siebie, rozumiesz?
Shizanya przytaknęła. Między jej ciemnymi brwiami rysowały się dwie pionowe bruzdy.
- Uważaj na siebie Sophie. Dobrze?
- Zawsze uważam.
- Niech Cię Bóg prowadzi.
- Amen.




Zarzucając na ramię strzelbę i wspierając się maczetą, Sophie Torecci ruszyła wzdłuż brzegu Rzeki. W kierunku miejsca, gdzie; jak jej się zdawało; spadł samolot.
Od strachu i zwykłego, związanego z wymachiwaniem maczetą wysiłku, całe jej ciało pokrywał pot. Uporczywe kosmyki włosów raz za razem przyklejały się do skroni.
Odwagi, Soph! To już niedaleko.
Może to Ci „dobrzy”?
A może, przy odrobinie szczęścia, wszyscy zginęli w czasie upadku?
Matko, Sophie, nie możesz tak myśleć. Jesteś lekarzem. Opanuj się. Opanuj.
Wdech, wydech.
Zmartwiała, gdy nagle usłyszała przed sobą głosy. Szarpnięciem zerwała z ramienia wysłużoną strzelbę. Przygryzła wargę, palce zaciskając na kolbie broni.
Wycelowała przed siebie.
Wdech, wydech.
Żaden skurwysyn nie skrzywdzi dzieci, które masz pod opieką, Soph.
 
hija jest offline