[Trochę przyspieszyłem fabułę. Zawsze możecie wrócić do tych momentów]
Hrabia Coulard wziął do ręki swoją książkę i zaczął odpowiadać szeryfowi
Preacher'owi z dobrocią w głosie.
-
Powiem, lecz dopiero w drodze, proszę zostawić motor, a któreś z moich sług je podwiezie.
Położył rękę na ramię Billy'ego, a następnie lekko pchnął, co miało zasugerować, aby ruszył za nimi. Następnie zwrócił się w stronę
Livingstone.
-
Chodźmy więc, droga pani - rzekł z głęboką uprzejmością. -
Podobnie uczynią z tym samochodem.
Skierowaliście się w stronę lasu, między drzewa. Nie było tutaj żadnej wydeptanej ścieżki, a mimo to hrabia zdawał się doskonale znać drogę. Otaczające was drzewa wyglądały podobnie, lecz im głębiej wędrowaliście w las, tym mniej promieni słonecznych przedzierało się między drzewa, a wkrótce czuliście się jak w pochmurną noc. Po około piętnastu minutach od wejścia w puszczę, powoli gęstniała mgła. Wasze ciała powoli dotykał chłód. Śpiew ptaków umilkł, a jedyny odgłos towarzyszył waszym krokom w poszyciu leśnym.
I jedynie hrabia Valentine wciąż uśmiechał się tajemniczo. Wtedy zaczął opowiadać;
-
Chciał pan wiedzieć, kim są jeleniołaki, panie Preacher - szepnął. -
Jeleniołaki zamieszkują te lasy od pięćdziesięciu lat. Nie wiem skąd wzięły się te plugawe stwory. Potrafią przybierać postać ludzi, jak i demonów o wyglądzie jelenia. Śmiem twierdzić, że są strażnikami czegoś w tych lasach. Ta książka... to dziennik, który może pomóc mi w rozwiązaniu tej zagadki. Każdy z jeleniołaków posiada jeden egzemplarz, lecz dopiero dzisiaj udało mi się zdobyć pierwszy.
Zamilknął i ruszył dalej. Z czasem mgła zanikała, a słońce powoli przenikało przez korony drzew. Las stał się przyjaźniejszy. Wówczas znaleźliście się naprzeciw dworku. Zdziwiło to Grainne, która przecież widziała fragment tego domostwa, a przecież wędrowali lasem w kierunku zupełnie innym, nie mówiąc o czasie spaceru. Choć może to efekt jednostajności lasu?
Przed domem znajdował się ogród z piękną fontanną. Uderzyła was różnorodność tych roślin, a także dziwna atmosfera w tym miejscu. Tajemnicza. Pochłaniająca.
-
To tutaj, przyjaciele - powiedział wesoło hrabia.
Otworzył drzwi wejściowe, do których was wprowadził. Od wewnątrz uderzył was zapach starych, drewnianych mebli. Przedpokój zapowiadał charakter domu - był stary i prawie pusty. Na przeciw wejścia znajdowały się jeszcze jedne drzwi, które musiały prowadzić do gościnnej części domu. Nad nimi wisiał duży krucyfiks, lecz bez postaci Jezusa. W rogach stały zadbane zbroje płytowe z halabardami w rękach. Na wieszaku wisiał szary płaszcz zimowy, zapewne nie używany. Hrabia nim ściągnął swój czerwony płaszcz, poprawił coś przy kołnierzu. Szeryf dojrzał coś, co wyglądało na medalik.
Valentine ubrany był w jednorodnie czarne ubranie, które gdyby nie materiał, mogłoby być wzięte za garnitur. Ściągnął rękawiczki i odrzucił je w kąt.
-
Oho, chyba przybyli goście - powiedział wesoło.
Otworzył drzwi.
-
Już jestem!
***
Freddie O'Connell zbliżył się po cichu do okna. Rzeczywiście, coś tam było. Zdawało się, że coś tam chlipie. Jakieś dziecko. Jednak w tym momencie do sali wpadł na chwilę krzyczący
Dwayne i istota za oknem uciekła. Po chwili do salonu wszedł
Michał Stoczyński, więc we dwójkę ponownie znaleźliście się w tym samym miejscu. Wówczas drzwi z przedpokoju otworzyły się i usłyszeliście męski głos;
-
Już jestem!
Wówczas do hallu wszedł wysoki, szczupły mężczyzna, rudowłosy o inteligentnym spojrzeniu. Ubrany na czarno (nawet dłonie miał w czarnych, skórzanych rękawiczkach), wydawał się być przybyszem z zakładu pogrzebowego. A jednak każdy z was wiedział, że oto przybył właściciel dworu. Równie szybko przybył go przywitać lokaj.
***
Dwayne do końca nie wiedział, gdzie się znajduje. Były tutaj spiralne schody na górę, portrety arystokratów, więc to musi być... Gdy oparł się o ścianę, ta ustąpiła. Irlandczyk całym ciężarem spadł do tyłu, obijając się o schody. Kiedy wstał, spostrzegł, że znajduje się w tunelu prowadzącym lekko w dół i zawijającym się raz w lewo, raz w prawo. Sklepienie miał ceglane, lecz ściany stanowiły pierwotną skałę. Podłoże było udeptane, a także przez cały tunel prowadziło naturalne oświetlenie, które włączyło się, gdy spadłeś. Nie byłeś pewien, czy ktokolwiek usłyszał twój upadek, więc zawsze mogłeś zaryzykować wędrówkę tunelem.
***
Grainne i Billy obserwowali jak do pana przyszedł, wyraźnie kulejąc, blady lokaj. To było typowe wyobrażenie sługi; blady, z czarnymi, choć siwiejącymi włosami i monoklem zwisającym z kieszeni fraku. Nos i policzki kościste, a oczy brązowe badały podejrzliwie waszą dwójkę. Skłonił się przed Valentinem;
-
Przybyło trzech gości, sir - mówił powoli z silnym akcentem. -
Zgodnie z pańskim życzeniem, pozwoliłem im wejść. Choć trochę tego żałuje.
-
To nic, Rupercie - odrzekł hrabia. -
Przywitam się z nimi, a ty tymczasem wprowadź gości i poinformuj odpowiednich ludzi, aby podholowali dwa pojazdy, zakręt cztery-cztery-jeden.
***
Właściciel domu podszedł do was i powiedział;
-
Witam was, przybysze. Jestem hrabia Valentine Coulard, właściciel tutejszych ziem i tego dworu.
Wyciągnął rękę do uściśnięcia.
Za nim pojawiła się dwójka innych gości; kobieta i poważny mężczyzna.
***
Lokaj spojrzał na waszą dwójkę spode łba.
-
Mam nadzieję, że przynajmniej wy będziecie zachowywać się przyzwoicie... nie to co tamta trójka wariatów - powiedział wolno. -
Oczywiście, nasz dom otwarty jest dla wszystkich.
Zaprowadził was przez hall w lewe wejście. Był tam salon z witrażem przedstawiającym męczennika i jedynym, ogromnym, owalnym stołem po środku. Na miejscu znajdowała się już dwoje mężczyzn. "Przystojniak" wyglądający jak dziennikarz i starszy pan o podejrzanym wyglądzie.
-
Rupercie, tu jest tylko dwójka gości. - rzekł odwracając się na chwilę.