Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-09-2008, 18:56   #101
Hellian
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Diego, Marianne i Peter

Tę część Brionne zamieszkiwali przede wszystkim rzemieślnicy i drobni kupcy. Była to dzielnica spokojna, czysta i cicha. Stateczni, pracowici mieszkańcy nie wszczynali burd, nie szastali pieniędzy, nie upijali się, pewnie nawet nie bili dzieci i rzadko zdradzali żony, bo to jak wiadomo kosztowne szaleństwo o niedających się przewidzieć skutkach. Warsztaty, niewielkie sklepiki, budynki mieszkalne i parę kiepskich knajpek z dużym wyborem niedrogiego jedzenia - oto wszystkie atrakcje kwartału. Nawet porządnego włamania nie było tu od lat. Jeśli ktoś chciał się w Brionne ponudzić, zatrzymywał się w tej okolicy.

Mimo wysiłków Petera niewinne bladozielone kalarepki, wyborne w każdej ze swych postaci czy to surowej utartej z oliwą, czy to smażonej w przyrumienione talarki, nie obudziły w pozbawionych wyobraźni miejscowych żadnej grozy. Co innego staruszka krzycząca „ratunku, bandyta”. Złodziei bał się każdy porządny człowiek. Niewielka babinka o drażniąco wysokim głosie, wrzeszcząca dopiero z rozsądnej odległości od pasera, wygrała zawody charyzmy i wyraźnie znajdowała posłuch.

Ale Peter nie obserwował jej wysiłków we wskazywaniu przechodniom bezczelnego opryszka. Wpadł w uliczkę, w której zniknęły Marianne i kalarepki.

Niewiele interesujących punktów znajdowało się na skąpanej w słońcu ulicy. Po pierwsze łaźnia, wbrew szyldowi bardzo przyzwoity przybytek, z oddzielną salą dla mężczyzn i kobiet, gdzie nie wpuszczano hołoty chodzącej bez butów. Różowa kotka, która za sprawą Diego skończyła na głowie napastnika, nie będzie już przynajmniej sprowadzać zagubionych desperatów poszukujących taniej miłości. Obok łaźni rezydował balwierz, który kończył to, co zaczęto obok. Golił brody i ścinał włosy, sprzedawał również specjalne mikstury do kąpieli znakomite na dolegliwości wszelakie - kilkanaście sekretnych receptur. A gdy zawiodły, zawsze w ofercie pozostało nieprzyjemne, lecz czyniące cuda, puszczanie krwi. Balwierz, znany w okolicy, szyldu nie potrzebował. Czasem, gdy nie miał klientów zapraszał otwartym oknem, przez które można było dojrzeć ładnie ułożony na stoliku zestaw brzytew w liczbie ośmiu, dwie duże miednice i kilka malutkich, posrebrzane puszczadła, nożyce, błyszczącą srebrem tafelkę, zestaw cynowych baniek, a w głębi pomieszczenia ławę do leżenia i dębową wannę.
Po drugiej zaś stronie ulicy przyjmował krawiec. Specjalista od nieskomplikowanych szybkich poprawek. Często widać było chłopca z łaźni, który biegał przez ulicę z kurtą lub portkami klienta doprowadzającego się do porządku na wszystkich frontach.
Poza tym ulica posiadała jedynie jeden całkiem spory warsztat, od pokoleń miejsce wysoce wyspecjalizowane w produkcji naczyń z uszkiem, różnej wielkości, jednego koloru - wypalonej gliny.
Ale tego, dość późnego ranka, szeroka na trzy metry, dobrze ubita Rue de Bains stałą się areną bohaterskiego pojedynku Diego.
Wóz, który Diego wykorzystał do swej ucieczki oddalał się pospiesznie z miejsca zdarzenia. Rozumny chłop poganiał zmęczonego osła, obydwaj w swoim życiu starali się unikać kłopotów.
Z łaźni wybiegło dwóch mężczyzn. Odziani jedynie w sandały i portki, o bliźniaczych wielkich brzuchach, z drewnianymi pałkami w dłoniach, gotowi byli w pierwszej chwili interweniować. Rzut oka na cała sytuację zmienił jednak te zamiary i tylko zaczęli zamykać ciężkie drzwi od bramy. Bez wątpienia słuszną podjęli decyzję, bo krzyki „bandyci” dobiegające zza zakrętu, gdzie przezornie starowinka pozostała, zmieniły się w „straż straż” i wiadomo, że skoro takowa nadbiegnie, nie ma sensu wchodzić jej w paradę.
Diego z napiętymi wszystkimi mięśniami, nadal z więzami na nogach, nie czując jeszcze bólu nigdzie, gotowy do błyskawicznego uniku, obserwował miecz, woźnicę i niestety również jak ofiara różowej kotki staje na nogi.
Z pewnością zajście miało wielu widzów. Ale z okien. Na razie nikt z nich się nie wychylał, a tam gdzie mimo upału trzymano okiennice otwarte, właśnie je zamykano.
Marianne, która widziała, że nie dopadnie wąsacza nim ten sięgnie miecza błyskawicznie wykorzystała kalarepki popychając je na mężczyznę i o włos jedynie chybiając celu. Cały czas dokuczała jej niepewność, czy nie powinna przypadkiem od razu uciekać, by nie dać się przymknąć straży miejskiej.
Woźnica szczęśliwie uniknąwszy kalarep chwycił miecz kolegi i oceniwszy nową sytuację, w której wrogów miał z dwóch stron tracił cenne sekundy znowu zmieniając bronie, odrzucając miecz kompanowi, chowając nóż, i sięgając po bat, którym zmierzył się na Marianne.

I tak to właśnie wyglądało, gdy Peter wyłonił się zza zakrętu. Bezbronny Diego, trzymana na dystans Marianne i zatrzaskujące się okna i drzwi. Straż będzie za jakieś kilka minut. Czy w tej spokojnej okolicy również porozwieszano wasze nieudane podobizny? W każdym bądź razie to nie wy wyglądaliście na porządnych obywateli.
Wciąż nieruchome powietrze przecinały pierwsze błyskawice.

Danstan

Catherine Chauprade upewniwszy się, że nikt jej teraz nie obserwuje, wyszła z karczmy tylnym wyjściem i ruszyła pewnym krokiem przed siebie. Zdecydowana rozwiązać swoje problemy, mimo, że sytuacja, w której się znalazła nie była zbyt różowa. Miała szczęście, że napatoczył się ten Boss. Nazwisko sugerowało, że powinien sobie poradzić. Jeśli dopadnie zabójcę kuzyna może nawet odnajdą się papiery, Otto się nie wścieknie, a Catherine nie będzie musiała zmieniać adresu i tożsamości.
Na Aleję Główną Catherine dotarła w 20 minut. Postanowiła nie wchodzić do Flotta frontowymi drzwiami. Mały sukinkot zawsze unikał mówienia za dużo i teraz też prędzej ulotniłby się na widok koleżanki po fachu niż udzielił jej wyczerpujących wyjaśnień. Do środka dostała się dachem i oknem. Po 40 minutach usatysfakcjonowana wracała do karczmy.
Z niej Danstan, ponownie obserwowany przez kulawego żebraka udał się do mieszkania Catherine.

- Nazywa się Marron – relacjonowała po chwili Catherine Danstanowi. - Pracuje dla Jana de Veille. Nieoficjalnie oczywiście. Ale jeśli zabiłby kogoś za plecami szefa miałby duże kłopoty. Był kiedyś miejskim gwardzistą. Nie mieszka nigdzie, co sugerowałoby rezydencję pracodawcy. – Opowiadając pakowała niewielką torbę.
- Nie wiem, co wiesz, ale Twój kuzyn nieopatrznie handlował z pupilkiem de Veille’a, podobno zagadywał nawet samego szampierza, publicznie, przed przedstawieniem. Arystokracja nie przepada za spoufalającym się pospólstwem. Ale czy de Veille by kazał za to zabić? Nie wiem. Może to porachunki osobiste Marrona i Machata? – zadała retoryczne pytanie.
- Ja znikam teraz na jakiś czas. Jak widać ten Marron uparł się mnie zlikwidować. Niestety do tego wszystkiego zabrał mi pewne papiery – głos Catherine zmienił się lekko, szybko jednak się opanowała - gdybyś dał radę je odzyskać… To spis sierot z przytułku Shalyi, przepisany przeze mnie, nic ważnego dla osób postronnych - Danstan wiedział, że rudowłosa kłamie, choć nie wiedział, w którym miejscu – gdybyś to odzyskał, potrafię wyrazić wdzięczność. W takim wypadku zostaw mi wiadomość, symbol narysowany tu w podwórzu, na studni. Znajdę cię wtedy.
- Pozwolisz, że zatrzymam kapelusz? Wyjdź pierwszy. Powodzenia. – życzliwość Catherine miała wyraźne granice. Nie powiedziała Danstanowi o śledzącym ją wcześniej mężczyźnie.

I kiedy kulawy żebrak ponownie ruszył za Danstanem, pozostał dla prześladowanego niewidoczny. Choć by nadążyć za mężczyzną musiał przestać kuleć.
A z kamienicy po dwudziestu minutach wyszedł następny Boss. Nieśledzony.

Prawdziwy Danstan szedł pod rezydencję Jana de Veille. Była dziesiąta. Dwie godziny przed sjestą panował wzmożony ruch. Mieszkańcy nadmorskiego miasta, starli się zdążyć ze swoimi sprawami przed wiszącą w powietrzu burzą. Danstan Boss zmierzał do dzielnicy szlacheckiej gotowy stać przed domem de Veille,a i czekać na opisanego dokładnie przez Catherine Marrona, choćby cały dzień. Nawet wbrew Mannanowi. Mimo, że z jedynego briońskiego mostu, którym musiał przejść, widać było już w oddali, w zatoce, pierwsze błyski. Nieruchoma morska tafla wkrótce olbrzymimi falami zacznie atakować ląd.

Śledzący Danstana rzezimieszek zaczynał mieć problem. Co zrobić z facetem, który utkwił w krzakach parku i obserwuje bramę najpotężniejszego arystokraty w mieście? Miał przecież jedynie zorientować się, kto wchodzi i wychodzi od Catherine Chauprade. Może był nieco nadgorliwy a pracodawcy z pooraną bruzdami twarzą starczyłby rysopis? Bijący się z myślami mężczyzna prawie przegapił to, czego Danstan bynajmniej przegapić nie mógł. Z rezydencji Jana de Veille wyszedł Marron. Zmierzał ku dzielnicy rzemieślników.
 
Hellian jest offline