Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-09-2008, 20:00   #13
Highlander
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację
Morderca. Morderca szedł dość szybko. Gabrieli trudno było dotrzymać mu kroku, mimo, że uważała się za osobę z dość dobrą kondycją fizyczną. Cechował go nienaturalny chód, ni to wojskowy marsz, ni to powolny bieg, tak typowy dla niedzielnych „sportowców” i miłośników survivalu, którzy w prawdziwie ekstremalnych warunkach nie przeżyli by pięciu minut. Dodatkowo, wcale się nie męczył. Trzeba było przyznać, że miał nadzwyczaj dobrą kondycję. Pewnie było to charakterystyczne dla wykonywanego…zawodu. Zawodu jaki stanowiło szybkie, umiejętne i efektywne mordowanie ludzi. Nie stronił od światła, nie chował po trawach, nie bawił w podobne bzdury. Być może teraz nie musiał. Przechodził w dobrze oświetlonych miejscach. Nawet kiedy wyszli z parku, nie zmienił swojego nastawienia. A mimo to…był jakimś dziwnym “szarakiem”. Zupełnie jakby nie istniał w percepcji innych ludzi. Nie, bynajmniej nie chodziło o to, że posiadał jakąś selektywną formę niewidzialności. Zapracowani przedstawiciele społeczności miasta zdawali się po prostu traktować go jako niegodnego ich uwagi i cennego czasu. Lawirował między nimi jak pomiędzy dziwnymi, mobilnymi przeszkodami. Był to dość nietypowy obraz. Dodatkowo, wcale nie zwracał uwagi na swoją towarzyszkę podróży, która musiała się starać aby nie zniknął jej z oczu. W końcu dotarli do starego, nocnego klubu, jakich pełno w Los Angeles. Miejsca gdzie godziny minionej chwały przypominał sobie rynsztok społeczeństwa. Gęste od dymu i smrodu, które to dało kroić się nożem. Lub zawiesić na nich siekierę. Zabójca bez imienia nie przepuścił damy przodem, wszedł pierwszy. Widać nieznane było mu dobre wychowanie. Lub jego szacunek dla równouprawnienia sięgał nieznanych dla dziewczyny ekstremów. Środek baru niestety potwierdził przypuszczenia snute na jego temat.
[…]
Johnny-boy nie mógł zakosztować dzisiejszej nocy luksusów miękkiej poduszki i wygodnego łóżka. Chociaż bardzo tego chciał, zdawał sobie sprawę, że jego druga…nowa jaźń posiadała (przynajmniej częściową) rację. Trzeba było to sprawdzić. Kimkolwiek, lub czymkolwiek była ta nowa, nieznana istota. Po prawdzie, Johnny poczuł lekkie uczucie podekscytowania. Podekscytowania, którego nie była w stanie dostarczyć jazda na motorze, czy karkołomne akrobacje z udziałem maszyny. To odczucie było charakterystyczne dla odkrywania nieznanych tajemnic i rozwiązywania zagadek. Młodzian ubrał się pośpiesznie, nie zwracając uwagi tyle na styl, co na szybkość wykonania zadania i funkcjonalność swojego ubioru. Dopadł swojego Lancera i zasiadł w środku, kierując się do miasta. W stronę tego cholernego buczenia, które rozbrzmiewało w jego czaszce głośniej z każdą chwilą, choć…z drugiej strony, stawało się coraz mniej bolesne. W końcu ból i dyskomfort zniknęły całkowicie, zaś jedynym co pozostało była świadomość celu. Jakież musiała być niewypowiedziana złość upadłego, anielskiego bytu, kiedy i to rozsypało się w nicość, w wyniku chwilowej utraty koncentracji. Dwójka zatrzymała się więc na chwilę przy miejscu niedawnego wypadku. Oczywiście, gdyby ten zdarzył się dawno temu, można byłoby bawić się we wspominki. Jednak takie zagrania nie miały miejsca, kiedy „śmierć” miała miejsce zaledwie kilka godzin temu, a tragiczna ofiara przyglądała się miejscu tragedii rybim wzrokiem. Nie tracili więc na to czasu. Ruszyli w pogoń, która szybko przerodziła się w coś, co można by raczej określić szukaniem igły w stogu siana. Z każdą pokonaną dzielnicą, wyprawka zdawała się mieć coraz mniej sensu. Pozostawiać mniej nadziei na zlokalizowanie celu. Johnny-boy zauważył kątem oka ruch. Jakaś, niewyraźna, chwiejna sylwetka. Zareagował błyskawicznie i w ułamku sekundy. Niczego nie można było mu zarzucić. Zataczający się pijak wyszedł na jezdnię, wywijając butelką i pyskując bliżej nieokreślone, wulgarne słowa w kierunku kierowcy Lancera. Gesty też nie były mu obce…


Zapewne był to widok dość typowy w tej dzielnicy. Dzielnicy brudu, smrodu i ubóstwa. Wyglądało to ni tragicznie, ni komicznie. Najważniejsze, że samochód nie uległ uszkodzeniom. Zaś druga osobowość młodego rajdowca, odnotowała ponowny, nieznaczny rezonans. Nie tak daleko, ba, w zasięgu wzroku. Dochodził z podrzędnego, obstrupaciałego baru. Właśnie weszly doń dwie osoby. Tajemniczy człowiek w kapturze, oraz podążająca za nim kobieta. Co prawda Johnny nie zdołał przyjrzeć się im dokładnie, jednak nie sprawiali raczej wrażenia częstych bywalców tego typu spelun.
[…]
Drzwi sali szpitalnej, którą to niedawno opuściła Genevieve otworzyły się. Powoli, jednak nieubłaganie. Wygląd mężczyzny, który wszedł do środka pokrywał się z pogłoskami na jego temat. Z pewnością był dość ekscentryczny jak na specjalistę od spraw medycyny, o czym świadczył imponujących rozmiarów, złoty krzyż z różańcem, dumnie noszony na szyi, zawierający w sobie czarno-czerwony kamień szlachetny. Blond włosy, spięte z tyłu na gumkę, były idealnie przystrzyżone, jakby jeszcze zdążył wpaść do fryzjera przed udaniem się na tereny centrum medycznego. Rozglądał się wkoło, zaś jego niebieskie oczy i samozadowolenie sugerowały, że je jest panem świata. Że posiada plecy u samego Boga. Co w rzeczywistości mogło być prawdą.


Przyłysawy, podstarzały Brewer, zdawał się wyglądać jak nikt więcej tylko popychadło tego młodego człowieka. Tak się też zachowywał. Nerwowy, z rozbieganym wzrokiem, przyśpieszonym oddechem. Jednak jego nastawienie weszło w apogeum stadium negatywnego, kiedy okazało się, że jego pacjentki…tutaj nie ma!
- Colbert! Panie Colbert! Proszę się natychmiast do mnie zgłosić!
Dał się słyszeć głos pełen desperacji i gniewu, który pięknie kontrastował ze spokojnym, niemal anielskim obliczem pana Hendersona, który spokojnie, z delikatnym uśmiechem, czekał jak cierpliwy osobnik (którym przecież był!) na krześle w gabinecie ordynatora szpitalnego. Bawiąc się długopisem, przerzucając go zręcznie między palcami. Młody lekarz wszedł do pokoju i…natychmiast pożałował podjętej decyzji.
- Panie Colbert! Do ciężkiej cholery, dlaczego wypisał pan pacjentkę ze szpitala bez mojej wiedzy! Bez jakiejkolwiek konsultacji! Do stu diabłów, co to za samowolka!
Ryknął bezpośredni przełożony, tonem który bynajmniej nie sugerował przyjacielskiej pogawędki. Jeszcze zanim drzwi zdążyły się szczelnie zamknąć. Święty gniew? To mało powiedziane. Wybuch jaki powołał Brewer był istną erupcją wulkaniczną.
- Przepraszam najmocniej. Nie zdawałem sobie sprawy, że to takie…ważne. Rozumie pan, pacjentka ma przecież prawo wypisać się ze szpitala kiedy zechce, jeśli…
- Takie ważne? Takie ważne!? Co pan sobie do kurwy nędzy wyobraża!? Mam tu światowej klasy wizytatora, sponsora, który w przeszłości sponsorował badania instytutu medycznego, który znalazł chwilę w swoim napiętym planie dnia aby do nas przyjechać, a pan…a pan…

Włochata dłoń uderzyła z pełnym impetem w dębowe biurko. Mężczyzna spuścił pokornie głowę, przed wzrokiem, który z powodzeniem mógł miotać gromy. Wyglądał jak mały uczniak, którego karcił nauczyciel. Gdyby nie powaga sceny, wyglądałoby to co najmniej śmiesznie, jednak teraz… irracjonalna groza była nie do przełknięcia. Na dodatek wydawała się nie pochodzić stricte od przełożonego, a od tego cichego, uprzejmego jegomościa w rogu pomieszczenia, który…cały czas pozostawał w całkowitym, nienaruszonym spokoju. Mogło być źle. Bardzo źle. Dopóki przybyły wizytator nie machnął beztrosko dłonią i promiennie się nie uśmiechnął, po czym natychmiast odezwał się, aby rozładować napięcie:
-…Och, panowie. Proszę już się uspokoić. Zapewniam, że nic się nie stało panie Colbert. Jakoś sobie poradzimy. Jestem pewien, że zdołam porozmawiać z panią…z panią Reardon. We właściwym czasie i własnym zakresie. Jestem bardzo zaradnym osobnikiem. Może pan już wracać do swoich zajęć. Ja mam jeszcze… nieco do ustalenia z panem Brewer’em.
- Dziękuję. Życzę dobrej nocy panie Henderson.
- Ależ nie ma za co. Cenię takich ludzi jak pan. Ze świecą szukać. Lojalni wobec przyjaciół, uczynni, sumienni. Wywołuje to u mnie skojarzenia z panem i wiernym psem. Tak…właśnie.
- Słuch…aaaaaaaaaaaaahhhhhhhh!!!

Blondyn powstał z fotela i przyjaźnie poklepał młodego lekarza po ramieniu. Oczywiście iluzja przyjaźni mogła być podtrzymywana jedynie tak długo, póki klatka piersiowa młodzika i jego żebra nie otworzyły się samoczynnie, jak parodia jakiejś pułapki na niedźwiedzie. Przechodząc przez mięśnie i skórę jak przez papier. Skoro już o tym mowa, włókna mięśniowe zaczęły wić się samoistnie, zupełnie jakby ktoś ofiarował im własne życie. Doktor leżał na ziemi, trzymając się za coraz bardziej zwiększającą objętość ranę. Kości w jego organizmie zaczęły trzeszczeć i łamać się niczym zapałki. Brewer, obserwujący scenę, z przestrachu miał zamiar wkręcić się w ścianę. Syk…ryk…warkot.
- Jezu…Jezu Chryste!
- Niezupełnie panie Brewer.

To co znajdowało się przed dwójką osobników w pomieszczeniu…nie miało już zbyt wiele wspólnego z człowiekiem. Ani z żadną inną, wykreowaną przez ewolucję istotą.
- A teraz panie Brewer…proszę podać mi dane pacjentki. Ach, radzę się pośpieszyć. Pan Colbert wygląda jakby był nieco…głodny. Heh. Woof. Woof.
Mężczyzna zaśmiał się cichutko i poprawił swoje złote mankiety. Starszy lekarz zaczął przerzucać swoje archiwa, cechując się chaotycznymi, pozbawionymi koordynacji ruchami.
[..]
Zarówno Dexter, jak i Ernest znajdowali się na tą chwilę w jednym lokalu. Pierwszy z nich, starał się nie rzucać w oczy, co z jego wyglądem, upodobaniami kulinarnymi, oraz uroczą asystentką mogło być nadzwyczaj trudne. Po prawdzie wszystkie te czynniki pasowały jak pięść do nosa w tym siedlisku syfu i chorób brzusznych. Drugi z anielskich zagubionych był pogrążony w wysoce filozoficznych myślach na temat przyszłej rasy panów, która zapewne nadejdzie po zagładzie atomowej. Dwójka jego faworytów kręciła się wokół gatunków szczurów i karaluchów. Gabriela weszła za swoim niedawnym bohaterem, zaś smród lokalu niemal dosłownie nie zwalił jej z nóg. Chyba jednak miała więcej szczęścia niż wyżej wymieniony, ponieważ kapturnik złapał się za głowę i oparł o jedną ścian, wyraźnie zamroczony. Anielica była pewna, że słyszała cichy syk bólu, jaki wydobył się z jego ust, mimo wyraźnej próby zakamuflowania tego faktu. Szybko jednak przywołał się do porządku, zaś próby szukania ratunku w powierzchniach płaskich nie były w tym miejscu niczym zwracającym szczególną uwagę. Dopiero kiedy skierował swoje kroki do jednego ze stolików, zajmowanego przez zupełnie niepozornego, zarośniętego, zdziadziałego menela, anielica zamieszkująca ciało dziewczyny zaczęła mieć niejakie wątpliwości. Które to ustały dość szybko, wraz z wyczuciem nietypowej nutki rezonansu jaka dochodziła od starca. On…on chyba nie był człowiekiem. Przynajmniej nie do końca, podobnie jak ona.
- Pan…Ernest jak mniemam? Można się przysiąść? Dziękuję.
Nie czekał aż starzec mu na to zezwoli. Klapnął na czterech literach od razu. I bynajmniej wątpliwie przyjemny zapach jakim emanował Ernie, nie był go w stanie zniechęcić.
- Nie będę się rozdrabniał, bo nie mam na to ani czasu, ani ochoty. Przychodzę z propozycją zaoferowania panu pomocy w pańskim nowym stanie pojmowania świata i…możliwości sojuszu z moją pracodawczynią, bo w obecnej sytuacji, nie przetrwa tu pan następnych 48 godzin. Chyba, że w smak panu egzorcyzmy, krzyże, sztylety i…tym podobne atrakcje. Jeśli nie rozumie pan o co chodzi, lub…udaje pan, ze nie rozumie, jestem pewien, że…tamten osobnik będzie panu to wytłumaczyć dokładniej.
Bezczelnie i bez przebaczenia, wskazał okrytym rękawicą paluchem w stronę Dextera, którego całe, konspiracyjne zachowanie detektywa właśnie szlag trafił. Bo właśnie jakiś kapturnik wytykał go palcem przez pół lokalu. Może się z niego śmiał? Albo chciał mu coś powiedzieć osobiście? Cholera wie.


When the truth walks away, everybody stays,
Cause the truth about the world is that crime does pay.
So if you walk away, Who is gonna stay?
Cause I'd like to make the world be a better place…
The Offspring – Have you ever
 
__________________
Beware he who would deny you access to information, for in his heart he dreams himself your master.
- Commisioner Pravin Lal, Alpha Centauri
Highlander jest offline