Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-09-2008, 08:32   #44
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Krzysztof Bursztyński

Wrocław, Jaz Rędziński, 12 czerwca



– Kamil, co myślisz o mojej muzyce?
– Hm? – starszy kultysta przerwał wbijanie kluczem korka w butelkę kadarki. – Jest twoja. Dużo mówi o tobie. Mniej – o świecie. Mam wrażenie, że za bardzo skupiasz się na tym, co cię wyróżnia, a za mało na tym, co cię łączy z innymi ludźmi. – Kamil naparł na klucze i korek wskoczył do butelki. – Twoje zdrowie, i za sobotni koncert.
– Dzięki. Myślisz, że powinienem trochę pojazzować, jak ty? – Krzysiek pociągnął z butelki i zapalił papierosa.
– A gdzie tam. Nie chodzi o to, w jakim stylu grasz. Ale o to, co chcesz powiedzieć. – Kamil podciągnął nogawki garniturowych spodni, wystawiając na czerwcowe słońce dwa centymetry szacownie bladej łydki i coś, co Krzysiek zawsze uważał za wymysł Jacka Kaczmarskiego, a teraz ujrzał w naturze na własne zdumione oczy – męskie skarpetki na podwiązki. – Nie porzucaj tego, co jest twoje. Na świecie jest dość ciszy na twoją i moją muzykę. I wiele innych. Dość uszu, by wszystkie zostały wysłuchane. I dość rąk, by je wszystkie oklaskać.

Niedaleko Wojnowic, 31 lipca

W głowie Krzyśka kołatało się tylko jedno pytanie: jakim cudem łagodny i wyrozumiały Kamil mógł spłodzić takiego potwora?

Arletta w samochodzie pokazała, że awantura na podjeździe domu Rodeckiego to było zaledwie preludium, i nie dała jeszcze z siebie wszystkiego. Przez ledwie dziesięć minut zdążyła dokumentnie zmieszać Krzyśka z błotem, obraziła straszliwie jego mamusię i podała w wątpliwość męskie siły ojca. Stwierdziła też, że Krzysiek prowadzić nie umie, zmusiła go do zahamowania i sama zasiadła na fotelu kierowcy.

I dopiero wtedy naprawdę się zaczęło. Jazda z Arlettą to była prawdziwa przygoda. Dziewczyna nie ściągała nogi z gazu, furgonetka pruła po gruntówce rzężąc jak konający. Arletta nie przestawała wymyślać Krzyśkowi, a to, że nie patrzyła na drogę, było niczym w porównaniu z faktem, że co jakiś czas puszczała kierownicę, żeby powymachiwać nieszczęsnemu muzykowi pięścią przed nosem. Chłopak z tyłu milczał. Możliwe, że kiedy furgonetka podskoczyła na dziurze, przywalił głową w sufit i padł nieprzytomny. Albo mowę mu odebrało, jak usłyszał, w jakich słowach Arletta określiła przyrodzenie Krzyśka. Miałem w życiu kilka czarnych filmów, ale jestem pewien, że z tą wiedźmą nigdy przenigdy nie...

W głowie Krzyśka pojawiło się kolejne pytanie: czy ona jest normalna?


Nie jest
. Piorun strzelił w lipę przy gruntówce, drzewo z trzaskiem runęło na drogę. Arletta nawet nie zwolniła. Piorun nie zrobił na niej wrażenia. Wjechała w pole i wyminęła przeszkodę, sunąc po polu kapusty. Modre główki pryskały spod kół na prawo i lewo.
– Mydełko Fa ci śpiewać do kotleta, beztalencie totalne! – ryczała.

I najważniejsze pytanie: dlaczego ona mnie tak nienawidzi? Przecież ledwie się znamy.

- Dlaczego mnie tak nienawidzisz? - zapytał na głos i struchlał.
Arletta wdusiła hamulec. Zaskoczony Krzysiek łupnął głową o przednią szybę, a chwilę później przód jego koszuli znalazł się w rękach dziewczyny.
- Adepci odkryli nowy Węzęł. Stefan chce na nim posadzić magów z różnych tradycji. Ojciec mógł wskazać kogokolwiek. Wybrał ciebie, a ty jesteś do niczego – wysyczała mu prosto w twarz. Jej oddech był przesiąknięty miętowym likierem i papierosami.
Puściła jego koszulę i ruszyła. Przez resztę drogi nie odezwała się słowem, ale widać było, że w środku aż się gotuje. Chris też milczał. Co miał jej powiedzieć? Że to było właściwe, że Kamil postawił swojego ucznia przed własną córką?

Kiedy dotarli do zameczku w Wojnowicach, burza rozszalała się na dobre. Na parkingu Arletta bez słowa wypadła na deszcz, zgarnęła kostiumy i pobiegła w stronę zamku. Burza zepsuła komuś wesele. Deszcz bębnił po stołach ustawionych pod gołym niebem, przyozdobionych białymi i żółtymi kwiatami, dzwonił po blaszanych, wygasłych lampionach.
- Kto się hajta? - zapytał Krzysiek chłopaka Arletty.
- Kultysta z Krakowa. Zobaczył zamek w internecie i mu się spodobał.
- Aha. SÅ‚uchaj, z ArlettÄ…...
- Na twoim miejscu bym odpuścił. Ona jest chora, nie zawsze... panuje nad sobą. Baw się. Kamil pewnie niedługo przyjedzie.
Po czym chłopak wyskoczył z samochodu i pobiegł mokrą alejką. Krzysiek został sam, tylko gdzieś w tyle czaszki słyszał słabe echo pogardliwego chichotu Czarnopiórej.



***

Gdzieś między Brzezinką Średzką a Mrozowem, dom Pawła Rodeckiego, 1 sierpnia

Questions

Stanisław Rocki
Poruszył się ociężale, na krawędzi snu i jawy. Miał wrażenie, że jego ciało waży tony. Zasnął, wykończony, ledwie przed chwilą, bo domostwo Rodeckiego, przeklęta kostka socjalistyczna polska zbudowana na skraju niczego, szarpana wichurą trzeszczała jakby za chwilę miała zawalić mu się na głowę. W ustach czuł żelazisty posmak krwi. Dotyk delikatnej, dziewczęcej dłoni na policzku.
- Staszek!
- Tak? - odparł szeptem, nie otwierając oczu.
- Obudź się!
- Co siÄ™ dzieje?
- Zbliża się!
- Kto? Co?
Wahanie w głosie awatara: - Nie wiem.

Staszek otworzył oczy i rozejrzał się czujnie. Wyczuwał dziwne napięcie, co było nienaturalne, bo burza już się skończyła. Wyczuwał niepokój, ale nie zagrożenie. Być może: na razie. Pomału wstał, wyplątując się z koca. Obok Marek Różogórski, kompletnie nieświadom narastającego napięcia, spał snem sprawiedliwego, pogwizdując lekko przez nos, z łagodnym uśmiechem na twarzy i ramionami rozrzuconymi jak do lotu. Eh, młody. Bez zobowiązań i wspomnień, które burzą sen... Dobrze ci. Kawałek dalej, z twarzą skurczoną w wyrazie maksymalnej koncentracji, niespokojnie drzemała Dagmara. Spod użyczonej przez Rodeckiego kołdry w bałwanki wystawała wąska stopa o arystokratycznie wysokim podbiciu i paznokciach pomalowanych na głęboki fiolet. W nozdrza uderzył mu zapach perfum, rozgrzanej skóry i nie wiedzieć czemu – paproci i mchu. Nachylił się, żeby przykryć tę biedną, marznącą stópkę... i wtedy Dagmara usiadła jak pociągnięta sznurkiem. Otworzyła oczy, ale Staszek miał wrażenie, że patrzy przez niego.
- Wysoki Sądzie! - szczeknęła twardym głosem. - Wnoszę o odroczenie rozprawy do czasu sprowadzenia tłumacza! Nie rozumiem, co mówi do mnie mój klient!
Po czym zamknęła oczy i z westchnieniem opadła w bałwanki.
Staszek wycofał się cicho i ruszył w stronę wyjścia. Prawie dostał zawału, kiedy nagle wyrósł przed nim Paweł Rodecki.
- Kto, co? - jęknął nieprzytomnie eteryta, po czym poczłapał energicznie w stronę łazienki, podciągając opadające slipki. Staszkowi przez chwilę przemknęła przez wyobraźnię wizja katastrofy, którą mógłby spowodować roztargniony Paweł, pozostawiony sam sobie w łazience... A, do diabła. Z szamponem i szczotką do kibla końca świata nie sprowadzi.
Wymknął się na zewnątrz. Było mokro, ale niebo już się przejaśniło i przestało wiać. Schowany za rozłożystą kaliną przykucnął na trawie i zamknął na chwilę oczy, żeby się wyciszyć. Cokolwiek lub ktokolwiek czekał po drugiej stronie Rękawicy, miał nieznane zamiary... spokojny umysł na pewno się przyda.

Paweł Rodecki
Mama mówiła, żeby nie pić za dużo przed snem. I miała rację, ot co. Paweł wytrzymał, ile mógł, przysypiał, a potrzeba go budziła, coraz bardziej nagląca. W końcu poddał się i podreptał do toalety, z klejącymi się od snu powiekami. Po drodze wpadł na kogoś, chyba na Sławomira. A! Mówiłem, żeby nie pić! A przed snem, to już w ogóle, no... Paweł nie dał się wyprzedzić w kolejce do kibelka. Zajął świątynię dumania prawem gospodarza i zamknął za sobą drzwi na klucz.

Ufff...

Wyszedł z toalety. Szymona nie było, a drzwi wejściowe były otwarte. Pewnie potrzeba pogoniła go na dwór. No jak zwierzę, całkiem jak zwierzę... eh.
O, nie wyłączyłem komputera?

Paweł podciągnął opadające gatki i nachylił się nad komputerem. Definitywnie i absolutnie na pewno sprzęt był włączony. A Paweł był przekonany, że go wyłączył. Definitywnie i absolutnie na pewno. No nic. Eteryta najechał kursorem na pole "Zamknij" i już miał kliknąć, kiedy na ekran wyskoczyła informacja o nowej poczcie. Rodecki odruchowo otworzył maila.

..................C jest iloczynem (koniunkcją) zdarzeń A i B to znaczy, że zdarzenie C zachodzi wtedy i tylko wtedy, gdy zachodzi zdarzenie A i zdarzenie B.........................*

Pole nadawcy wiadomości było puste.

Hmmm...

Tknięty przeczuciem Rodecki gwałtownie zanurkował pod biurko, gdzie zobaczył... wyłączoną z prądu listwę. Tak, jak sam, osobiście, absolutnie i definitywnie ją wyłączył. Pomału i ostrożnie wyjrzał badawczo spod blatu na ekran. Ciągle się świecił, a klawisz "Reply" zdawał się migać zachęcająco. Paweł odwrócił się i spojrzał na zdjęcie matki. Taka kochana, taka mądra... Prawie czuł, jak gładzi go po twarzy.
Mama zawsze mówiła, że na listy trzeba odpisywać.

Marek Różogórski

Marek śnił. Stał przed szanownymi przełożonymi warszawskich eterytów, a jego mentorka, wybijając słowa jak maszynistka, właśnie mu oznajmiała, że musi rzucić studia, bo dla fundacji nieodzownym jest, żeby został ogrodnikiem. I musi koniecznie poznać wartość samopoświęcenia... Marek marzył, że jest już pełnoletni... zaraz, przecież w tym śnie już był.


Ciąg dalszy snu ginął w całkowitej abstrakcji, a jej najprzyjemniejszym przejawem była scena, w której Marek, z Dagmarą odzianą w kombinezon narciarski, popalającą papieroska, uciekali parowozem przed mentorką Marka... Małgorzata Zacharska w rozwianej garsonce, ciskając grubym słowem goniła ich na miotle.

Marek zachichotał przez sen. Profesor Zacharskiej do twarzy było z miotłą. Jakby jeszcze wyhodowała sobie brodawkę na nosie...

Parowóz i obydwie kobiety znikły. Marek stał pod ceglanym murem, pod figurą dobrotliwie uśmiechniętego, ale nieznanego mu świętego.


Przed nim na trawniku bawiła się trójka dzieci, dwóch chłopców i dziewczynka. Dziewczynka rzuciła w jego stronę piłkę, pozszywaną z kawałków kolorowych szmat.
- Spiel mit uns!
- Komm, komm! Spiel mit uns!
Marek postąpił krok do przodu i zawahał się. Takimi piłkami to się chyba pradziadek w dzieciństwie bawił... Dlaczego cała trójka dzieci nosi długie do kolan giezła w kolorze ściery do podłogi? Dlaczego cała trójka ma ogolone na łyso głowy?
Zadzwoniła jego komórka. Odebrał, cały czas obserwując dzieci. Jakieś niemiłe uczucie zaczęło narastać mu w żołądku i przesuwać się w stronę gardła, wykręcając wnętrzności.
- Halo?
- Komm, spiel mit uns! - dobiegło z telefonu głosem dziewczynki, chociaż Marek widział, że ta nawet nie poruszyła ustami.
Gwar w telefonie narastał, pojawiły się nowe głosy, już nie dziecięce. Ktoś łkał. Męski głos nalegająco mówił coś po łacinie. A przez gwar głosów przebił się przerażający, pełen bólu krzyk kobiety.

Marek obudził się, zlany zimnym potem. Stanisława, który spał obok, nie było, ale słyszał, jak Dagmara mamrocze coś do siebie przez sen. Wyplątał się z okrycia i już miał podreptać do kuchni, żeby napić się dla uspokojenia, kiedy rozdzwoniła się jego komórka. Pewnie rodzice... Albo pani profesor... Nie, obcy numer. Wahał się przez chwilę, a potem wdusił klawisz z zieloną słuchawką i przycisnął telefon do ucha.
- Halo?
- Komm, spiel mit uns! - dobiegło z telefonu głosem dziewczynki.
Gwar w telefonie narastał, pojawiły się nowe głosy, już nie dziecięce. Ktoś łkał. Męski głos nalegająco mówił coś po łacinie. A przez gwar głosów przebił się przerażający, pełen bólu krzyk kobiety.

Dagmara O'Sullivan
Sędzia to palant. Dagmara wiedziała to na pierwszy rzut oka. Pozwalała jej na to i intuicja, i praktyka zawodowa. Spod kędzierzawej peruki ta rumiana twarz krzyczała: jestem idiotą, sędzią zostałem dzięki protekcji tatusia.
Dagmara westchnęła i otworzyła teczkę.
Vorname: Ernst
Nachname: Breslauer
Pięknie, kurwa, pięknie.
Odwróciła się w stronę klienta.



O w mordę, co za gęba. Pewnie jakiś oszust podatkowy. Albo matrymonialny.
Ernst Breslauer zaczął coś do niej szeptać. Po niemiecku. Dagmara otworzyła usta ze zdziwienia.
Kim ty kurwa w ogóle jesteś?

Sędzia coś mówił. Po niemiecku.


Gdzie ja jestem? Czemu nie przygotowałam się do rozprawy?

Ernst Breslauer nie przestawał szeptać, coraz bardziej nachalnie, i złapał ją za kolano. Dagmara bez zastanowienia trzepnęła go teczką. Ledwie odnotowała spojrzenia pełne jadowitej nienawiści, którym ją obdarzył.

Z teczki wysypały się czarno-białe zdjęcia. Potwornie okaleczona młoda dziewczyna z wypalonymi oczami i ustami rozciętymi od ucha do ucha. Dziecko wypatroszone jak kurczak. Kości rozłożone na stole, ludzkie kości... Dół, a w nim...

Żołądek podjechał jej do gardła.
- Wysoki Sądzie! - szczeknęła twardym głosem. - Wnoszę o odroczenie rozprawy do czasu sprowadzenia tłumacza! Nie rozumiem, co mówi do mnie mój klient!
- Was? Was sprechen Sie, Frau O'Sullivan? Ich verstehe nicht! - zatchnÄ…Å‚ siÄ™ Wysoki SÄ…d.
Dagmara obkręciła się na obcasie i wypadła z sali. Na korytarzu, schowana w wykuszu wysokiego okna, próbowała dojść do siebie. Drżącą dłonią wyciągnęła papierosa i zaczęła nerwowo grzebać w torebce w poszukiwaniu zapalniczki. Nagle przed nią pojawiła się zapalona, długa zapałka. Dagmara zaciągnęła się dymem i poczuła, że wraca jej zdrowy rozsądek.
- Dziękuję - powiedziała do mężczyzny, który podał jej ogień.


Patrzył na nią tak, jakby kołysał się nad otchłanią niewyobrażalnego bólu, a jednak ciągle stać go było na współczucie dla niej.
- Liberate tute me ex infernis...
Z jego ust wyciekła struga trupich robaków. Dagmara zacisnęła oczy i otworzyła je...
Parę metrów dalej w samych gatkach, demonstrując światu może i nie zapadłą, ale ciągle mało męską klatkę, stał Marek Różogórski. W trzęsącej się dłoni trzymał komórkę.


Stanisław Rocki

Obecność czegoś za barierą czuł jeszcze zanim ją przekroczył. Obejrzał się za siebie: dom Rodeckiego w Umbrze wyglądał... ciekawie. I bezpiecznie. Co prawda przez okno mignęła mu jakaś nie możliwa maszyna o wielu odnóżach, ale z zewnątrz dom był prawie w całości obrośnięty przez róże i dzikie wino. Chybotliwe gałązki sterczały na wysokość co najmniej czwartego piętra.

Stała na drodze pod złamaną jarzębiną.
- Arletto?
Jeszcze zanim się odwróciła, wiedział, że to nie kultystka. Szczegóły. Mało ważne, jak to, że Arletta opierała się na lewej nodze, nie prawej. I istotniejsze. Jak właściwy kąt umocowania kciuka do dłoni. Duch tylko pożyczył sobie jej wygląd. Dlaczego? Bo sprawiała wrażenie takiej, której wszyscy słuchają? Bo była najwyraźniejsza charakterem? Bo jest Mistrzynią Czasu?
- Arletto?
Jeśli duch przybrał jej twarz, pewnie wolałby, by nazywać go jej imieniem. Patrzyła na coś.
- Arletto? Na co patrzysz?


- Na czas - odwróciła się. Duch nie odnotował też tego, że ludzie mają na ogół oczy w jednym kolorze.
- Dobry czy zły? - wypalił Staszek bez zastanowienia. Jeśli duch był w dobrym nastroju, należało z tego skorzystać. Większość z nich szybko nudziła się śmiertelnikami.
- Dobro, zło - duch wykrzywił się umalowaną twarzą Arletty - zakłada rozum i wolę. Czas może być odpowiedni. Albo nie. Ale odpowiedni czas może być wykorzystany. Dobrze. Albo źle.


*definicje i wzory opracowuje Efcia
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 18-09-2008 o 23:41.
Asenat jest offline