Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-10-2008, 20:33   #21
WieszKto
 
WieszKto's Avatar
 
Reputacja: 1 WieszKto nie jest za bardzo znanyWieszKto nie jest za bardzo znanyWieszKto nie jest za bardzo znany
Spojrzałem na niego zdziwiony. Mężczyzna wyglądał na zastraszonego i nie groźnego. Wiedziałem że to może być mylące ale z braku innego zajęcia postanowiłem zgodzić się. Wykonując nienaganny ukłon odparłem...
- Dlaczego by nie jeśli waść nalega... To nieostrożne tak wychodzić wprost pod konie... i ruszyłem w stronę drzwi tawerny zerkając na przybysza. Ciekawe przed czym ucieka...

- A tak, tak, rzeczywiście. - Uśmiechnął się przepraszająco i ruszył za tobą - Nie zauważyłem ich, czasem jestem taki... zajęty własnymi myślami. - starał być o wiele mniejszy i jakby nie rzucający się w oczy. Co pewien czas zerkał za ramię. Ręce drżały mu jak jesienne liście na wietrze.
- Co tu można dostać dobrego do jedzenia? - zapytał trochę się rozweselając. W końcu poświęcił ci trochę więcej swojej uwagi. Widocznie myślą o dobrym jadle potrafił zapomnieć nawet o największych kłopotach.
- Nie mam pojęcia Signore... - uśmiechnąłem się. - Jestem tu od niedawna i dopiero poznaje uroki tego miasta. Liczyłem że jada się tu śniadania tak jak i w moim rodzinnym kraju. Ponoć macie tu coś o nazwie crossaint? - starałem się poprawnie wymówić zasłyszaną nazwę rogalika. Podszedłem do lady rozglądając się niby od niechcenia po pomieszczeniu. Vodacciański umysł natychmiast rejestrował ewentualne drogi ucieczki, potencjalne zagrożenia i oczywiście kobiety warte zachodu bądź nie.
- Siadaj signore i opowiedz co też takiego wytrąciło cię z równowagi...

Mężczyzna z ulgą usiadł przy stoliku naprzeciwko drzwi. Widocznie kontrola sytuacji zdawała mu się ważna ponad wszystko.
- Tak, tak, crossaint to świetny wybór, jednak ja polecałbym bagietkę. To takie długie i cienkie pieczywo. Specjalność Charouse. - mężczyzna gestykulował starając się zobrazować kształt bułki. - Je się je wraz z masłem i konfiturami albo moczymy je w kawie lub kakao, serwowanych w małych miseczkach. - zdawał się zupełnie zapomnieć, w jakiej jest sytuacji - Skórka bagietki jest chrupiąca i złocista, podczas gdy jej wnętrze jest białe i miękkie, a po ściśnięciu powraca do pierwotnego kształtu.

Spojrzał w końcu na ciebie i zamarł. Głód wywoływał u niego dziwne ataki nieuwagi. Cóż zapewne nie tylko dekoncentrowało mężczyznę.
- Mondieu, gdzie moje maniery! - Schylił głowę i podał ci rękę przez stół. - Moja godność François Mitterrand. François Maurice Adrien Marie Mitterrand. - uśmiechnął się łagodnie i przepraszająco. - Wybacz Monsieur, moje nerwy stają się napięte, a pamięć krucha, kiedy dzień zaczyna się równie niefortunnie jak dziś. Jakże mam się do ciebie zwracać?

Spojrzałem na niego lekko zaskoczony. Człowieczek wydawał się śmieszny. Paplał jak najęty jednocześnie pielęgnując własną manię prześladowczą. Do tego te imiona.... W Vodacce również przywiązywaliśmy wagę do imion ale żeby aż tak...

- Luca Luccini signiore... - zerknąłem w stronę wejścia przedstawiając się aktualnym nazwiskiem.
- Zatem poproszę bagietkę z marmoladą i kawę... Coż się aktualnie dzieje w Charouse? - rzuciłem zmieniając temat skoro Francois nie zamierzał zdradzać kto go ściga.

Mitterrand spojrzał na ciebie z jakąś iskierką w oku. Rodzaj niegroźnego szaleństwa, jak zwykło nazywać się pasję.
- To zależy co się monsieur spodziewasz zobaczyć. - odpowiedział zagadkowo. - Widzisz, na głównych uliczkach nie widać wszystkiego. - westchnął i umilkł spoglądając na przyniesiony posiłek (zamówił to, co ty i dzbanek kakao). Przymknął oczy, przez jego dłonie przewinęło się coś metalowego i ponownie zniknęło w rękawie, pochylił głowę i dopiero po chwili posmarował świeżą bagietkę marmoladą.
- Smacznego monsieur Luccini. - wziął jeden kęs. - A ciebie cóż sprowadza do miasta? Przyjechałeś zobaczyć stolicę, czy może króla miłościwie nam panującego? Pojawi się niedługo w mieście. A może cyrk przyciągnął twoją uwagę? Czy szukasz czegoś zupełnie innego?

Nie ufałem temu nieznajomemu. Pod pozorem przypadkowego spotkania i luźniej rozmowy więcej zadawał pytań niż udzielał odpowiedzi. Intryga - czerwona lampka natychmiast się zapaliła w moim vodacciańskim umyśle. Uśmiechnąłem się mimo woli. W te klocki to akurat Montaigne grało dobrze ale nie tak znakomicie jak Vodacce. Rozejrzałem się jeszcze raz po izbie i postanowiłem nie wyjawiać nic więcej z celu mojej wizyty w tym kraju.

- Zobaczenie króla Montaigne brzmi intrygująco. Nie łatwo spotkać tej rangi persony w Vodacce. Nasi książęta raczej rzadko widywani są publicznie. Cyrk? To chyba nic niezwykłego toż to mnóstwo artystów w Thei... - kontynuowałem rozmowę myśląc jak tu uwolnić się od niechcianego towarzystwa...

Mężczyzna zaśmiał się.
- Jeśli chodzi o króla to nie licz na za wiele. - napił się kakao i nalał również dla ciebie. - Motłoch zazwyczaj cieszy się, kiedy z kilku kilometrów widuje zarys jego postaci. I jeszcze ci muszkieterzy. - westchnął. - Nie powinienem tego mówić, ale Nasze Słońce świetnie bawi się za nasze ciężko zarobione pieniądze. Córkę trzyma pod kluczem, a całą szlachtę zamknął w pałacu. Mieszczanie żartobliwie nazywają ją "ptaszarnią".
Drzwi skrzypnęły, a Francois zmarł. Ręce znów zaczęły drżeć i marmolada, którą właśnie smarował bułkę, spadła na stolik. Blady, uśmiechnął się do ciebie przepraszająco. Widać było, że wymagało to wiele wysiłku z jego strony.
- Widzisz panie, każdego gonią demony, a ja nie zwykłem w moje sprawy mieszać nowo poznanych ludzi. - skinął ci głową z szacunkiem. - Jestem tylko człowiekiem, który w miarę możliwości pomaga potrzebującym. Nie wszystkim się to podoba. - dość niezręcznym ruchem starł marmoladę ze stołu. - Polecam jednak odwiedzić cyrk, to nie byle jakie przedstawienie. Cyganie. - rzucił, jakby to wszystko wyjaśniało i dość łapczywie wypił swoje kakao. - Cyganie prowadzą cyrk. Odwiedzają wszystkie kraje Thei, a za każdym razem, gdy się pojawiają, całe miasto szaleje. Mają żonglerów z Montaigne. Człowieka gumę z Kitaju, kobietę anioła, pewnie z samego nieba i wiele dzikich, niespotykanych tutaj zwierząt. Polecam. - wrzucił w siebie ostatni kęs i westchnął. - Kiedy byłem jeszcze małym, rozpuszczonym książątkiem - uśmiechnął się do swoich wspomnień - zwykłem wielce podziwiać ich kunszt. Zwłaszcza niedźwiedzie robiły na mnie wielkie wrażenie. I delikatne dziewki, które potrafiły nad nimi zapanować.
Wstał, wytarł dłonie w swoją szatę i wyciągnął z kieszeni kilka złotych monet.
- To pokryje cenę posiłku. Dziękuję Monsieur Luccini za miłe towarzystwo. - podał ci dłoń na pożegnanie. - Nie chcę nadużywać Pańskiego czasu.

Z jego strony twoje towarzystwo zapewne było chwilą zapomnienia od jego kłopotów. Niezobowiązująca rozmowa na temat jego ukochanego miasta. Za tamtymi drzwiami czekały te jego "demony", choć wychudły, słaby i przerażony, zdecydowanie w jego oczach wskazywało na to, że dalej podąży swoją drogą. Nawet jeśli ma sprowadzić na niego śmierć.

- Dziękuję za miłe towarzystwo przy posiłku siniore. - uśmiechnąłem się. Nie zatrzymałem spotkanego skoro sam nie poprosił mnie o pomoc. Mógłby poczuć się obrażony że nie wierze w jego umiejętności co do własnej obrony. Jednak odprowadziłem jegomościa w stronę drzwi i wyglądałem za nim przez chwile w razie czego gotów wkroczyć do akcji...

Mitterrand uśmiechnął się do ciebie i pomachał ci na pożegnanie, po czym ruszył przyspieszonym krokiem przez zatłoczoną uliczkę. Wszystko zdawało się zupełnie normalne. Mężczyzna widocznie cierpiał na manię prześladowczą i tyle.
I całkowicie byś tej myśli uwierzył, gdyby nie mignął ci jakiś cień. A potem jeszcze jeden. Z uliczki, z której wypadł zubożały szlachcic, wysunęły się trzy postacie w długich płaszczach. I pewnie nie przyciągnęłyby tak twojej uwagi, gdyby nie te wyraźne kształty kuszy tuż odznaczające się na materiale. Bo po cóż chować broń, jeśli cię na nią stać?
Trzy postacie pewnie ruszyły w ślad za François.

Westchnąłem widząc że moje potwierdzenia okazały się słuszne. Nie chciałem się mieszać a tym bardziej szukać kłopotów. Ale Mitterand był uprzejmy i szarmancki, ktoś taki nie powinien ginąć w nierównym pojedynku. Znów odkryłem, że gdzieś tam mam poczucie sprawiedliwości jakże zaniedbane wśród mojego naradu. François był nikim a może inaczej był tym jednym z maluczkich w obronie których fechtowałem w Vodacce... Pchnąłem drzwi i ruszyłem z zaciętym wyrazem twarzy śledząc prześladowców szlachetki...
 
WieszKto jest offline