Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-10-2008, 20:29   #165
Milly
 
Milly's Avatar
 
Reputacja: 1 Milly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputację
11 września 2007 – szukanie informacji (8:00-22:00)


Ulice Krakowa zalane deszczem


Dzień od rana zapowiadał się ponuro i deszczowo. Stalowe chmury ani na moment nie opuszczały Krakowa i towarzyszyły garou na każdym ich kroku, racząc ich mżawką, a co jakiś czas bardziej ulewnym deszczem. Jesień tego roku nie zapowiadała się na „złotą”, ani tym bardziej na „pogodną”.


---> Tomek i Trzeci


Homidowi i Lupusowi udało się zdobyć wspólną nić porozumienia. Choć Tomek nie do końca wiedział o co Trzeciemu chodzi, a wyrażane przez niego myśli przypominały dziwny splot skojarzeń, na które nie zawsze znajdował odpowiednie słowa, to jednak jego tok rozumowania był logiczny i mógł się przydać. Po wspólnym śniadaniu i odwiedzeniu domu Tomka, obaj garou przygotowali się do pracy. Jeśli mieli razem odwiedzać te wszystkie instytucje i ludzi, to Lupus również musiał wyglądać jak... człowiek. Nawet jeśli nie będzie się odzywał, musiał przynajmniej jakoś się prezentować. Z wielką niechęcią i rezerwą Trzeci przyjął pomysł przebrania się w obce, dziwnie pachnące, ludzkie ubranie. Wreszcie stanęło na tym, że prócz swojego starego płaszcza i spodni, ubierze choć podkoszulkę, by nie świecić w urzędach i na ulicach gołym torsem. Gdy wreszcie byli już odpowiednio przygotowani, ruszyli w drogę.


Zdobywanie informacji wśród przyjaciół, znajomych i znajomych znajomych, było chyba najbardziej czasochłonnym zajęciem. Każdy chciał zamienić chociaż słowo, zapytać co słychać, a już najgorsi byli wszelkiej maści maniacy, którzy uwielbiali rozmawiać na temat, który był ich obsesją. Niestety rzadko posiadali takie informacje, które mogłyby okazać się przydatne. Tomek ograniczał te wizyty jak się tylko dało, ale nieraz po prostu trzeba było posiedzieć, posłuchać i wykonać kilka telefonów. Na pełne rezultaty należało jednak poczekać. Dopiero popołudniem telefon Tomka rozdzwonił się – zadziałała sieć kontaktów i odezwali się często obcy ludzie, których Stojący w Progu zupełnie nie znał. Ważne jednak było to, że mieli dla niego informacje, których tak potrzebował.


Gdy zebrali to wszystko do kupy, wyłonił się z tego taki oto obraz:
W 1974 r. trzej rosyjscy uczeni: Gonczarow, Makarow i Morozow wysunęli hipotezę, że struktura kuli ziemskiej przypomina strukturę kryształu, oraz że, podobnie jak w krysztale, istnieje na naszej planecie rodzaj symetrycznej sieci z aktywnymi węzłami. Gonczarow połączył liniami na mapie świata miejsca, gdzie zrodziły się najstarsze cywilizacje. Okazało się, że linie utworzyły sieć regularnych pięciokątów. Tak więc na przykład piramidy w Gizie, Mohendżo Daro w Indiach, Wyspa Wielkanocna, centrum kultowe Inków Machu Picchu w Peru i inne święte miejsca znalazły się na wierzchołkach pięciokątów bądź w ich geometrycznym środku. Wspomniani badacze skonstruowali model kuli ziemskiej w postaci bryły składającej się z 12 pięciobocznych płaszczyzn (dodekaedru), a później także wielościanu zbudowanego z 20 trójkątów (ikosaedru). Kolejnego niezwykłego odkrycia dokonali po przyłożeniu obu modeli do mapy Ziemi. Stwierdzono bowiem, że krawędzie dodekaedru pokrywają się z pasmami gór i rozpadlin oceanicznych na mapie. Te natomiast grzbiety górskie i uskoki, które się z krawędziami dodekaedru nie pokrywają, przylegają do krawędzi ikosaedru. Mało tego, z węzłami obu sieci pokrywają się miejsca, gdzie jest największe i najmniejsze ciśnienie atmosferyczne na Ziemi, gdzie zrywają się huragany i gdzie występują anomalie pogodowe, pasy złóż rudonośnych i roponośnych. Okazało się też, że stałe wiatry na Ziemi wieją najczęściej wzdłuż linii tych sieci. Współczesne zdjęcia satelitarne zdają się potwierdzać odważną koncepcję Gonczarowa, Makarowa i Morozowa, dzięki której można wytłumaczyć również zjawisko istnienia centrów energetycznych Ziemi. Koncepcję tę potwierdzają także wyniki badań amerykańskich geofizyków, Ronalda E. Cohena i Larsa Stixrude, świadczące o tym, że żelazne jądro naszej planety ma strukturę kryształu.
Niektórzy twierdzą, że trzej rosyjscy uczeni nie wpadli na ową hipotezę zupełnie przypadkowo. Mieli podobno wcześniej interesować się tajemnymi, starożytnymi kultami oraz rytuałami. Nie jest to jednak informacja potwierdzona, są to jedynie przypuszczenia „nawiedzonych maniaków”. Teoria Gonczarowa, Makarowa i Morozowa pozostała teorią naukową, która wpadła im do głowy w przypływie nagłego olśnienia. Jednakże według niektórych o istnieniu wielkiej i małej sieci energetycznej musieli wiedzieć już nasi przodkowie, gdyż właśnie w punktach węzłowych owych sieci - w tzw. miejscach mocy - wznosili świątynie. Zdawali sobie sprawę, że pulsująca w takim miejscu energia jest dla człowieka korzystna, pomaga mu też w kontakcie z wyższym wymiarem naszej rzeczywistości i pozwala kontrolować żywioły. Wiedzieli również, że miejsca mocy są ze sobą połączone ciągnącymi się niekiedy nawet setki kilometrów pasmami linii promieniowania geomantycznego. Według Leszka Mateli (polskiego badacza) to właśnie za pomocą owych linii potomkowie legendarnej cywilizacji atlantydzkiej, korzystając z mocy Wielkiej Piramidy, pobudzali rozwój gatunku ludzkiego na całym świecie. Linie Ley to jak gdyby sieć Internetu powstała przed tysiącami lat. Tą drogą odbywał się bezpośredni przekaz wiedzy i inspiracji twórczej nawet do najodleglejszych rejonów kuli ziemskiej. Wystarczyło, aby ludzie będący na odpowiednim poziomie rozwoju wewnętrznego osiedlili się w miejscach mocy znajdujących się na liniach geomantycznych. Oczywiście do tego potrzebna była jeszcze tajemna wiedza, przekazywana z pokolenia na pokolenie, zapisywana tajemnym językiem magii i rytuałów. Dziś większość z tej wiedzy zaginęła i „zwykli śmiertelnicy” nie potrafią korzystać z Linii Ley w pełni. Lecz niektórzy wierzą, że tajemne manuskrypty nadal istnieją, a na świecie są ludzie, którzy potrafią je wykorzystywać – podobno tak właśnie było z trzema rosyjskimi uczonymi.



Urząd Miasta od wewnątrz


W Urzędzie Miasta nie było już tak różowo. Wędrówka od pokoju do pokoju, od jednej obrzydliwie aroganckiej pani do innej, od jednej kolejki do drugiej – tego było zbyt wiele dla Trzeciego. Dał się ubrać w podkoszulek i chodził cały czas w tej niewygodnej, dwunożnej postaci. Ale wędrowanie po tym cholernym budynku było ponad jego siły! Wkrótce Tomek pozostał tam sam. Miał sporo problemów z dowiedzeniem się czegokolwiek i chyba tylko jego wrodzony urok osobisty sprawił, że paniusie urzędniczki postarały się wydobyć jakiekolwiek informacje z przepastnego archiwum. Kilka zgrabnych kłamstw o powodach poszukiwania wiadomości, kilka zgrabnych komplementów i uśmiechów potrafiły zdziałać więcej, niż oficjalne podania i pisma. W tej chwili Tomek był nawet wdzięczny Trzeciemu, że ten postanowił zostawić to jemu. Z pewnością postać antypatycznego, ponurego mężczyzny nie-w-humorze nie wpłynęłaby pozytywnie na te „przemiłe” panie.


Okazało się więc, że istotnie „Dęby” były kiedyś ośrodkiem medycznym, tak zwanym „sanatorium uzdrowiskowym dla osób z problemami z osobowością”. Należał do profesora psychiatrii, doktora Edmunda Korzeniowskiego. Dworek jest wpisany na listę zabytków, ale miasto się nim nie zajmuje, gdyż należy do prywatnego właściciela. Co się z nim teraz dzieje – to już nie jest sprawa pań urzędniczek. Pewnie ktoś tam zamieszkał, więc dalszych informacji należałoby szukać u właściciela. W starych papierach sprzed wielu lat jako nazwisko właściciela figuruje „Eliza Korzeniowska”.


Po wyjściu z Urzędu Miasta telefon Tomka znowu się rozdzwonił. Pierwszy rozmówca zaprosił go na spotkanie Klubu Ufologa, zapewniając, że ma sporo informacji na temat poszukiwanych przez niego Linii Ley. Wyraźnie cieszył się, że jego Klub zyska kolejnego słuchacza, a być może w przyszłości zapalonego członka. Drugim rozmówcą okazał się Marek. Obaj garou wymienili się zdobytymi już informacjami i planami na kolejne godziny. Ponieważ Marek i Tiba nie mieli dalej sprecyzowanych zamiarów, postanowili wyręczyć przyjaciół z wizyty w bibliotece, pozostawiając im więcej czasu na Klub Ufologa i zbieranie informacji.


Dochodziła już 19 i zapadł zmierzch, gdy Tomek i Trzeci wrócili z kolejnego spotkania z ludźmi, którzy interesowali się zjawiskami paranormalnymi. Ich teoria różniła się nieco od informacji, jakie zdobyli wcześniej. Ci jednak przekonywali, że jest dużo bardziej wiarygodna i prawdziwa. Mówili, że Linie Ley są rodzajem nawigacji dla statków kosmicznych, zbudowanej przez samych kosmitów. Przypuszcza się także, że miejsca skrzyżowania linii są tym dla UFO, czym dla nas stacje benzynowe. Podobno często obserwuje się niezidentyfikowane obiekty latające w owych „miejscach mocy” i wzdłuż linii. Pokazywali zdjęcia drukowane z internetu, przedstawiające zamazane plamy na niebie i dziury na polach kukurydzy oraz mapy przedstawiające miejsca lądowań statków kosmicznych. Mówili wiele i byli święcie przekonani, że mają rację, trudno to było jednak powiązać w jedną całość z Quintusem i dworkiem w lesie.


Po męczącym i zabieganym dniu, dwaj garou wrócili tylnymi drzwiami do „Lokalu” na Stolarskiej, gdzie czekał już na nich N'sakla. Pozostałej dwójki wciąż jeszcze nie było.


---> Marek i Tiba



Siedziba Kurii


Droga upłynęła parze garou na rozmowie. Gdy znaleźli się już w kurii, odnalezienie odpowiedniego pokoju zajęło im jakiś czas – spory budynek, po którym kręciły się przeważnie osoby duchowne, okazał się nie lada labiryntem do pokonania. Wreszcie na ostatnim piętrze (a właściwie strychu) odnaleźli odpowiedni numer pokoju i zapytali o siostrę Annę, która miała dla nich przygotować odpowiednie informacje na temat księdza Piotrowskiego. Siostrzyczka okazała się młodziutką, bardzo sympatyczną osóbką, jednak jej twarz wyrażała raczej zakłopotanie i pewnego rodzaju obawę. Przywitała się z Markiem i Tibą, po czym zaprowadziła ich do osobnego pokoju i posadziła na dość niewygodnej, staroświeckiej sofie.


- Panie Mann... - zaczęła zakonnica dość niepewnie. - Proszę mi powiedzieć, dlaczego interesuje się pan księdzem Piotrowskim? Czy jest pan dziennikarzem?


Po wysłuchaniu odpowiedzi Marka zamyśliła się na chwilę i wreszcie kontynuowała:


- Widzi pan, sprawa jest dość delikatnej materii. Nie wolno mi udzielić panu żadnej informacji na temat ojca Korwina. Mój przełożony, ojciec Stanisław Przeorski, chciałby z panem o tym porozmawiać i prosił, by posłać po niego, gdy pan się zjawi. Tylko on może zmienić tą decyzję.


Siostra Anna przeprosiła swoich gości i zostawiła ich na parę chwil samych. Wczoraj wydawało się, że sprawa zdobycia tych paru informacji będzie dość banalna i nikt nie będzie robił problemów. Jednak teraz okazuje się, że w ciągu nocy ktoś zmienił zdanie.


Po chwili do pokoju powróciła zakonnica, a wraz z nią starszy, siwiejący mężczyzna - dobrze zbudowany, o przystojnej twarzy, w idealnie skrojonych czarnych spodniach, czarnej marynarce i koszuli oraz wypolerowanych butach. Jedyną oznaką jego kapłańskiego stanu była koloratka. Gdyby nie ona, można by pomyśleć, że Stanisław Przeorski jest biznesmenem lub prawnikiem – kimś z wyższej półki. Przedstawił się Markowi i Tibie podając im chłodną dłoń, po czym usiadł w fotelu naprzeciwko i przyglądał im się przez chwilę stalowoniebieskimi oczami. Jego mina była poważna, można nawet powiedzieć „sroga”.


- Siostro, proszę nas zostawić samych. - rzekł wreszcie sucho, gdy młoda zakonnica nie kwapiła się do wyjścia. - I zamknąć za sobą drzwi.


- Panie Mann – kontynuował. - Mam nadzieję, że dobrze się zrozumiemy. Nie interesuje mnie kim pan jest i dlaczego poszukuje pan informacji o księdzu Piotrowskim. Lepiej, żeby w tym Bożym domu nie padało już więcej żadne kłamstwo z niczyich ust. Jeśli pan myślał, że uda się panu wykorzystać niewiedzę i naiwność młodej zakonnicy, to się pan pomylił. Wielokrotnie już dawaliśmy do zrozumienia wszystkim hienom, dziennikarzom i innym oszustom, że nie będziemy komentować tej sprawy. Jeśli pan myśli, że odgrzeje pan niezły kawałek z przeszłości, to znowu grubo się pan myli! Choćby się pan zwrócił do samego papieża, nic pan nie wskóra. Ta sprawa jest już zamknięta i lepiej, by pan zapomniał i o księdzu Piotrowskim, i o tym wydarzeniu, na które tak polujecie! Nie mam państwu nic więcej do powiedzenia, żegnam.


Ojciec Stanisław wyglądał na opanowanego, jednak jego głos i ostre słowa zdradzały zdenerwowanie. Wyszedł bardzo szybko z pokoju, nie dając im w żaden sposób odnieść się do swoich słów. Najwyraźniej wziął dwójkę garou za parę dziennikarzy, lub kogoś innego. Wszelkie próby tłumaczenia, czy nawet wtrącenia się w potok słów księdza, nie przynosiły żadnego skutku. Musiał być to człowiek zawzięty i pewny swego, ale przynajmniej utwierdził Marka i Tibę w przekonaniu, że sprawa musi być skomplikowana, skoro przedstawiciel kościoła tak ostro sprzeciwia się wszelkim komentarzom. I być może nie jest wcale taka stara, skoro wielokrotnie wcześniej musiał być odwiedzany przez żądnych sensacji dziennikarzy.


Nim jeszcze wyszli z kurii, dogoniła ich siostra Anna. Jej szczere intencje najwyraźniej nie pozwoliły pozostawić tak tej sprawy.


- Panie Marku! - zawołała na korytarzu. - Proszę poczekać. Przykro mi, że nie mogę państwu pomóc. Wcześniej nie wiedziałam, że ta sprawa jest tak... delikatna. Inaczej nie fatygowałabym pana tutaj i nie narażała na taką sytuację. Proszę mi wybaczyć. Jedyne, co mogę zdradzić, to to, że ojciec Korwin żyje nadal. Ma już 95 lat i od dawna nie pełni posługi kapłańskiej. Jeśli państwo są naprawdę dobrymi ludźmi, a nie dziennikarzami polującymi na sensację, proszę go nie szukać. Proszę zostawić go w spokoju i pozwolić dożyć swoich dni.


Nie chciała zdradzić nic więcej, ani o tajemniczej sytuacji, w jaką był zamieszany ksiądz Piotrowski, ani o powodach takiej tajemnicy. Być może sama niewiele wiedziała. Zaraz też szybko się pożegnała i odeszła do swej pracy.


Godzina była jeszcze dość wczesna, więc oboje postanowili, że należy jak najszybciej zacząć zbierać informacje o wydarzeniach w „Dębach” i ojcu Piotrowskim. Ruszyli do domu Marka, by skorzystać z dobrodziejstw internetu. Tiba niewiele się na tym rozumiała, mogła więc jedynie biernie przyglądać się pracy przyjaciela, zapamiętywać i analizować informacje. Choć w dobie superszybkich drukarek i nośników danych, to również mogło być zbędne. Po kilku godzinach poszukiwań rezultatów nie było wiele, ale lepsze to, niż nic.


Marek natrafił na ślady artykułów sprzed kilkunastu i kilkudziesięciu lat, dotyczących dworku „Dęby”. Niestety same artykuły nie były archiwizowane on-line i należało ich treści szukać w bibliotekach, w starych rocznikach „Kuriera Krakowskiego” . Równie skąpe informacje na temat księdza Piotrowskiego mogły wskazywać na to, że internet nie jest najlepszym źródłem informacji. Jednak po chwili wpadli na coś jeszcze. Przy jednej wzmiance na temat „sanatorium uzdrowiskowego Dęby”, które w latach 20. i 30. ubiegłego wieku mieściło się niedaleko Krakowa, znajdowało się nazwisko profesora Edmunda Korzeniowskiego. Stary stróż ubiegłej nocy wspominał o „panience Korzeniowskiej”, córce właściciela tego dworu, postanowili więc trzymać się tego tropu.


Okazało się, że pan Korzeniowski był wybitnym profesorem psychiatrii stosowanej, niezwykle cenionym przed wojną, w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku. Założył swój własny szpital psychiatryczny, przeprowadzał liczne eksperymenty i badania, szczycił się tym, że przyjmował z całego kraju i zza granicy przypadki niezwykle trudne i niebezpieczne. W późniejszych czasach ceniony był głównie za to, iż wierzył, że jego pacjentów naprawdę da się wyleczyć, a nie jedynie zamykać w odosobnieniu i działać zapobiegawczo. Kilka jego błyskotliwych teorii nadal można odnaleźć w podręcznikach psychiatrii. Niestety jego wspaniała kariera zakończyła się tuż przed wybuchem II wojny światowej. Był to podobno niezwykły skandal związany z prowadzonym przez niego szpitalem, po którym Korzeniowski wycofał się z życia naukowego i podobno nigdy nie otrząsnął się po tym, co się stało. Zmarł w obozie zagłady podczas wojny.


Po długich godzinach ślęczenia przed monitorem Marek miał już dość, tym bardziej, że ilość odnalezionych wiadomości nie była proporcjonalna do czasu, jaki spędził na ich szukaniu. Postanowił więc poświęcić chwilę na relaks i zaprosił Tibę na obiad do miłej knajpki niedaleko jego siedziby. Lupuska rzadko miewała okazje do bywania w takich miejscach, nie licząc „Lokalu” - lecz tam wszyscy się znali i wiedzieli, kim jest dziewczyna. Tutaj natomiast, w restauracji pełnej ludzi, czuła się dość nieswojo i nie do końca bezpiecznie. Marek natomiast wyglądał tak, jakby był w swoim żywiole i zabawiał swoją towarzyszkę rozmową.


Po wspólnym posiłku postanowili wreszcie skontaktować się z Tomkiem i Trzecim, by uzgodnić co dalej. Okazało się, że jeśli chodzi o temat „linii ley”, to udało im się zdobyć sporo informacji, choć z pewnością nie będą w stu procentach zgodne z prawdą. Zawsze jednak mieli jakiś punkt zaczepienia. Dowiedzieli się także, że „Dęby” były kiedyś sanatorium uzdrowiskowym dla psychicznie chorych, a ich właścicielem jest prawdopodobnie Eliza Korzeniowska. To potwierdzało z kolei internetowe znalezisko dotyczące profesora Korzeniowskiego. Wciąż tylko nie wiedzieli co się tam wydarzyło i dlaczego zamieszany w to ksiądz jest niemalże siłą ukrywany. Ponieważ Tomek i Trzeci mieli jeszcze jakieś spotkanie, a mogło im nie starczyć czasu na poszukiwania w bibliotece, Marek zgodził się razem z Tibą udać się do tego przybytku i samodzielnie poszukać informacji.



Wojewódzka Biblioteka Publiczna


Wojewódzka Biblioteka Publiczna z zewnątrz wyglądała dostojnie i staroświecko, wewnątrz jednak urządzona była jak najnowocześniejsza baza danych i informacji. Komputery i wirtualne archiwa przyspieszały poszukiwania, co akurat było wielce potrzebne, gdyż do przejrzenia mieli kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset gazet i czasopism. Głównie „Kurier Krakowski”, stare roczniki „Psychiatrii Stosowanej” oraz inne, publiczne gazety tamtego okresu. Po kolejnych godzinach pracy udało im się dojść do sedna sprawy.


Oprócz pokaźnej ilości artykułów samego profesora Korzeniowskiego, dotyczących jego badań nad pacjentami z chorobami psychicznymi o szczególnym stopniu zagrożenia (schizofrenikami, maniakalnymi zabójcami, pedofilami, gwałcicielami i wszelkiej maści psycholami ze skłonnościami sadystyczno-masochistycznymi), znalazły się wreszcie konkretne informacje dotyczące samych „Dębów”, a nawet księdza Piotrowskiego! Jednak gdy potrzeba jest konkretnych informacji, zawsze można liczyć na poczciwych dziennikarzy, którzy wszystko ze szczegółami opiszą na łamach gazet.


W dwóch czy trzech artykułach z przełomu lat 1921-1937 donoszono o niezadowoleniu mieszkańców okolicznych wsi, którzy nie życzyli sobie szpitala psychiatrycznego w tej okolicy. Choć dworek stał w środku lasu, to jednak obawa przed psychicznie chorymi była wielka. Profesor Korzeniowski tłumaczył jednak, że nie ma tu mowy o żadnym szpitalu, a on prowadzi jedynie „sanatorium uzdrowiskowe”, którego pensjonariusze nie będą w żaden sposób przeszkadzać okolicznym mieszkańcom.


W którymś kolejnym numerze była drobna wzmianka o ojcu Korwinie, który organizował razem z podopiecznymi „sanatorium uzdrowiskowego” (w którym był duchownym i spowiednikiem, mieszkając razem z pacjentami!) jasełka na Boże Narodzenie. Po tym wydarzeniu znowu mieszkańcy wsi przypomnieli sobie o „wielkim zagrożeniu ze strony wariatów” - o czym pisano mniej więcej to samo co poprzednio.


I wreszcie wielki artykuł na pierwszej stronie, datowany na 24 września 1938 roku:
TAJEMNICZE ZNIKNIĘCIE PSYCHICZNIE CHORYCH PACJENTÓW!”
(w innych gazetach: „SKANDAL W DOMU OBŁĄKANYCH”; „CHORZY NA UMYŚLE UCIEKLI Z CEL”)
Wybitny psychiatra, dr E. Korzeniowski nie potrafi powiedzieć jak to możliwe, że w nocy, 23 września 1938 roku, stu trzydziestu ośmiu pacjentów jego prywatnej kliniki psychiatrycznej zniknęło ze swoich pokoi. Ośrodek uzdrowiskowy „Dęby” szczycił się najlepszymi środkami bezpieczeństwa i przez ponad dziesięć lat nie było tam najmniejszych problemów z pacjentami, ani nawet prób ucieczek z terenu ośrodka. Tym bardziej niepokoi fakt, że pokoje i izolatki pozostały przez całą noc szczelnie zamknięte, a rano po ich otwarciu pacjentów już nie było w środku. Policja cały czas przeczesuje okoliczne lasy, a mieszkańcy pobliskich wsi, którzy od dawna sprzeciwiali się sanatorium w ich sąsiedztwie, boją się o własne życie.”


W kolejnych numerach odwoływano się do tej sprawy, jednak tajemnicy zniknięcia pacjentów nie udało się rozwiązać. Nigdzie ich nie znaleziono, nie zanotowano również w okolicy żadnych morderstw i napaści (wszak spora część z szaleńców miała na koncie zabójstwa lub nawet serie zabójstw i innych przerażających zbrodni), po prostu ślad po nich zaginął. Za to profesor Korzeniowski został obarczony całą odpowiedzialnością za to, co się stało i postawiono go przed sądem. Nie można było udowodnić mu winy, gdyż wszystko wskazywało na to, że pacjenci po prostu wyparowali. Nie było żadnych dowodów na to, że Korzeniowski umyślnie ich wypuścił, lub zrobił cokolwiek, by tak się stało. Fakt był jednak faktem – chorych nie było i nie ma. Kariera naukowa profesora została złamana, a on sam ciężko to przeżył i rozchorował się.


Kolejny artykuł dotyczący nazwiska Korzeniowskich, ukazał się już po wojnie, w 1948 roku – dziesięć lat po wydarzeniach w „Dębach”:
CÓRKA ZNANEGO PSYCHIATRY OBŁĄKANA!”
Panna Eliza Korzeniowska (o której tak ciepło wypowiadał się zmarły wczoraj stróż) trafiła do zamkniętego ośrodka z objawami zaburzeń psychicznych. Fakt ten był szeroko komentowany, gdyż była córką znanego psychiatry, który sam prowadził taki szpital. Okazało się, że panna Korzeniowska już od dziesięciu lat cierpi na koszmarne dolegliwości związane z traumą, jaką przeżyła mieszkając wśród obłąkanych, a która powróciła ze zdwojoną siłą, gdy odwiedziła swój rodzinny majątek. Lekarze nie chcieli wypowiadać się na temat jej stanu zdrowia ani podawać konkretów dotyczących jej przypadku.


Po kilkudziesięciu latach przypomniano sobie o historii „Dębów”. W paru gazetach, głównie brukowych, co kilka-kilkanaście lat, można było przeczytać na temat tajemnicy zniknięcia wariatów z domu psychiatrycznego. Nic nowego na ten temat jednak nie odkryto. Były to głównie artykuły na zasadzie sensacji sprzed dziesięcioleci i niewyjaśnionych zagadek. Redaktor ostatniego z nich, z roku 1999, odnalazł nawet panią Elizę Korzeniowską, ponad siedemdziesięcioletnią staruszkę, mieszkają wówczas gdzieś na Podkarpaciu. Opisywano jej skromne wspomnienia z tamtych tragicznych wydarzeń, jednak bez żadnych konkretów.



Eliza Korzeniowska w 1999r.


Zapadł już zmrok, gdy Marek i Tiba wreszcie oderwali oczy od elektronicznych ekranów. Choć wizyta w bibliotece była bardzo męcząca i uciążliwa, to jednak efekty ich pracy były zadowalające. Wreszcie coś wiedzieli, wreszcie wpadli na jakiś trop. Wystarczyło teraz poskładać w jedną całość elementy układanki.


---> wszyscy


Wieczorem, gdy cała wataha zebrała się w „Lokalu” na pokrzepiającej kolacji, mogli wreszcie zebrać do kupy wszystkie informacje i zastanowić się, co robić kolejnego dnia. Nadal nie wiedzieli gdzie znajduje się ksiądz Piotrowski i nie mieli żadnych informacji o Quintusie. Mieli za to jeszcze dwa tropy – kancelarię prawniczą z Katowic, która powinna posiadać namiary na właścicielkę „Dębów” oraz samą pannę Korzeniowską, która była naocznym świadkiem tamtych wydarzeń. O ile jeszcze żyła i cokolwiek pamiętała, mogła być nieocenionym źródłem informacji.
 
Milly jest offline