Wątek: Ia Drang 1965r.
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-10-2008, 00:47   #50
Sahtrok
 
Reputacja: 1 Sahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodzeSahtrok jest na bardzo dobrej drodze
Troy oddał M16 i magazynki Stefanowi. Co dziwne zrobił to całkiem niechętnie, zdążył już polubić ten egzemplarz,a co ważniejsze zaczął ufać tej broni. Przyjął w zamian kałacha i zagłębił się w dżunglę. Narzucił początkowo ostre tempo. Strzelanina miała miejsce jakieś 300-400 jardów od nich, więc pierwsze 150 pokonał szybko, później zwolnił. Po kolejnych 50 jardach poruszał się jak najciszej i jak najostrożniej. Kanonada trwała w najlepsze, raz odzywały się M16tki, chwilę później odpowiadało im głuche szczekanie kałaszy. W miarę marszu dżungla przerzedzała się, kiedy był już naprawdę blisko strzelanina urwała się tak nagle jak się zaczęła. Zapadła głucha, drażniąca uszy cisza. Snajper zamarł w bezruchu nasłuchując, cisza zaległa na dobre, czyżby potyczka już się zakończyła .. ? Ruszył dalej. Niedługo później dotarł do podnóża wzniesienia. W górę zbocza leżało parę zwalonych drzew, a samo zbocze od strony Troya pokrywały gęste krzewy. Natomiast zachodnią jego część porastała niewysoka, upstrzona ciałami trawa. Ciała, Troy naliczył ich sześć, sześciu rozciągniętych w różnych pozach Wietnamczyków. W tym samym momencie usłyszał głosy i błyskawicznie zanurkował w krzewy. Najwyraźniej nie wszyscy Wietnamczycy w okolicy byli martwi, bo głosy gadały bez wątpienia po wietnamsku. Powoli zdjął z pleców karabin snajperski, zawieszając w jego miejsce kałasznikowa. Ostrożnie wyjrzał z krzewów, ale glosy dochodziły z góry zbocza. Troy rozpoczął powolną wspinaczkę. Minęło parę długich chwil, gdy wreszcie uznał, że mniej więcej zrównał się z głosami wyraźnie kłócących się Vietów. Ostrożnie rozsunął krzewy i wyjrzał. Jakieś 120 jardów na zachód od niego zbocze porastały drzewa i krzewy. To właśnie miejsce wybrało sobie na tymczasowy postój pięciu żołnierzy NVA. Jeden leżał uważnie obserwując przedpole, dwójka siedziała przy drzewach pociągając z manierek i majstrując przy broni, pozostałych dwóch ostro się o coś sprzeczało. Snajper obserwował ich chwilę, kiedy z góry dobiegł go wyraźny jęk. Dodał dwa do dwóch. Czyżby szturm żółtków się nie powiódł, a na górze wciąż byli amerykanie ... W takim razie Viety kłócą się o to co dalej, a Amerykanie są przygwożdżeni i to najwyraźniej z rannym albo nawet rannymi. Westchnął w myślach, był już zmęczony fizycznie, a akcja z ratowaniem Jefreya wyraźnie wycieńczyła go również psychicznie, ostatnie czego chciał to kolejna potyczka. Tyle, że nie bardzo widział inne wyjście ..

Odbezpieczył Winchestera i uspokoił oddech. Postarał się rozluźnić mięśnie i spokojnie wycelował w jednego z kłócących się. Kiedy w centrum lunety znalazła się klatka piersiowa charliego powoli nacisnął spust. Trafił za nisko, ale Viet padł jak rażony gromem. Drugi wciąż w szoku dostał w głowę, leżący posłał na ślepo serię z kałasza. Nawet gdyby znał dokładnie pozycję Troya, nie miałby zbyt wielkiej szansy trafić z tej odległości. Kule przeorały pas drzew daleko na prawo od snajpera. Troy wycelował i szybko nacisnął spust. Za szybko, spudłował, niewiele ale jednak. Zaklął, wycelował ponownie, i znów pociągnął za spust, dokładnie w chwili kiedy Viet gwałtownie usiłował poderwać się z ziemi. Żółtek wrzasnął przeraźliwie. Dostał w rękę, krew bryzgnęła a dłoń zwisła mu na strzępie skóry. Jeden z pozostałej dwójki zanurkował za drzewo, drugi podbiegł do rannego w klatkę piersiową i próbował go odciągnąć w stronę krzewów, Troy poczęstował go ostatnim pociskiem. Trafił w serce. Szybko sięgnął do paska z pociskami zawieszonego na kolbie i przeładował Winchestera. Ranny w rękę wykorzystał ten czas chowając się za najbliższym drzewem. Snajper zlustrował teren, dwóch Wietnamczyków leżało martwych, ranny w klatkę zostawiając krwawy ślad czołgał się w stronę drzewa, pozostałej dwójki nie było widać. Wycelował w rannego, postanowił skrócić jego męki. Zmęczone mięśnie odmówiły posłuszeństwa, zamiast w głowę trafił w miednicę ... Zaklął szpetnie i przymierzył dokładniej. Właśnie zamierzał pociągnąć za spust kiedy grzmotnął strzał. Kula z mossina przemknęła przez krzewy i wgryzła się w drzewo parę metrów od niego.

Snajper !!! - Troy znieruchomiał. Gdyby strzelec go widział już pewnie by nie żył, nie pomyliłby się o parę metrów. Tylko spokojnie, tylko spokojnie - upominał się w myślach. Wiedział, że strzał padł gdzieś z pozycji które przed chwilą sam obstrzelał. Jezu, jak mógł nie zauważyć, że jeden z nich ma snajperkę .... Na czoło wpełzły pierwsze krople potu, plecy miał już cale mokre. Kolejny strzał nie padał, wróg więc jednak go nie widział, Troy powoli zaczął się uspokajać. Wolno, bardzo wolno zaczął lustrować drzewo za którym jak mu się wydawało zniknął Wietnamski snajper, kiedy rozpoczął swój ostrzał. Nic nie zauważył. Przyjrzał się krzewom za drzewem. Też nic .. Kurwa, gdzie jesteś .. Systematycznie lustrował krzewy starając się wypatrzeć sylwetkę wroga, mijały sekundy a może minuty, a on wciąż nic nie widział. A może się pomylił, może snajper strzelał skądś indziej, może było ich więcej niż pięciu. Nerwy miał napięte do granic możliwości, zdawał sobie sprawę, że Viet robi teraz dokładnie to samo, lustruje ze swojej pozycji krzewy w których siedzi Troy. Kto pierwszy zobaczy przeciwnika ? Ponownie wziął głęboki oddech, wiedział, że musi się opanować i uspokoić skołowane myśli. Przypomniał sobie o rannym. skierował na niego lunetę i zaczął go uważnie obserwować. Viet pełzł powoli wyciągając jedną rękę w kierunku krzewów w geście oznaczającym ..., czyżby prośbę o pomoc? Powiódł lunetą za wyciągniętą ręką. Oczy zaczynały go piec od wściekłego wpatrywania się, próby zauważenia zarysu broni, sylwetki, kontrastu, czegokolwiek wskazującego pozycję wrogiego snajpera. Nagle w krzakach, do których tak rozpaczliwie pełzł ranny coś błysnęło. Troy zareagował błyskawicznie, wymierzenie w miejsce w którym przed chwilą zauważył błysk i pociągnięcie za spust zajęło mu ułamek sekundy. Huknął strzał, w krzakach coś się poruszyło. Do przodu potoczył się karabin snajperski. Snajper wycelował w głowę czołgającego się rannego i ponownie pociągnął za spust skracając męki i tak skazanego na śmierć wroga. Dopiero teraz poczuł jak napięte miał mięśnie całego ciała, jak bardzo te parę minut wyczerpało jego organizm. Odczekał chwilę i sięgnął po Ak-47. Jest jeszcze ranny w rękę Viet za drzewem, może uda się wziąć jeńca i czegoś dowiedzieć. Wyszedł powoli zza osłony krzewów kierując się w stronę drzewa za którym schował się ranny. Kiedy nagle usłyszał ze strony szczytu wzgórza jakiś ruch i głos omal nie podskoczył w górę jak oparzony.

- Swój, swój, wyłażę, nie strzelać - Troy potrzebował paru sekund na uspokojenie skołatanych nerwów. Nie omieszkał w tym czasie wycelować przezornie kałasza w stronę z której usłyszał głos.
- Ok, wychodź.
Chwilę później zza zawalonego drzewa wychylił się amerykański żołnierz. Troy zdołał dostrzec zakrwawioną twarz, na której na jego widok wykwitł grymas przerażenia i żołnierz zapadł za kłodę. Snajper uświadomił sobie, że w maskującym stroju z kałaszem w dłoniach z dalszej odległości można go pewnie pomylić z wrogiem, więc dodał szybko.
- Spokojnie stary, jestem swój, kałach zdobyczny - Odpowiedziała mu cisza.
- Hej, wyłaź do cholery, mam za drzewem żywego Vieta i przydałaby się pomoc, żeby go dorwać - Parę sekund później żołnierz wychylił się ponownie, tym razem kilka metrów od swojej poprzedniej pozycji i z wycelowanym w Troya M16. Kiedy przez dłuższą chwilę przyglądał się snajperowi, za jego plecami rozległ się jęk rannego.
- Za chwilę będzie tu reszta moich z medykiem, chyba gość jest od was, Jefrey. Pomoże Twojemu kumplowi.
- Kurwa, stary, bez pieprzonych żartów, przez tego kałacha odstrzeliłbym Ci pieprzony łeb ! Nie kituj, że pieprzony Jefrey jeszcze żyje ?! - na jego twarzy wykwitł sporych rozmiarów uśmiech, kiedy dowiedział się o Jefreyu. Spojrzał w tył i rzucił do cicho pojękującego kolegi.
- Słyszysz Ab, pieprzony Jefrey zaraz tu będzie ! Trzymaj się chłopie, poskłada Cię do kupy !! Zaraz wracam ! - Ponownie odwrócił się do Troya i ruszył w jego kierunku.
- To gdzie ten pieprzony żółtek ? - Troy przyjrzał się żołnierzowi. Był niewysoki (choć wyższy od Skiego) i dość krępej budowy ciała. najwyraźniej też podstawowym słowem jakiego używał było "pieprzony" we wszelkich możliwych odmianach.

Troy wskazał na drzewo.
- Siedzi za nim, trzeba go wziąć żywcem jak się da, może coś wiedzieć. Ale jak będzie kombinował, albo trzymał pistolet nie ryzykujemy i strzelamy. "Pieprzony" - jak tymczasowo ochrzcił go w myślach Troy - skinął głową i obaj ruszyli w kierunku drzewa. Troy cholernie żałował, że nie ma z nimi Skiego, pewnie zagadałby do Vieta, żeby się poddał. Cholera wie, czy żółtek nie siedzi tam teraz z pistoletem, czekając, aż do niego podejdzie. Za nic nie mógł sobie przypomnieć w którą rękę go trafił, zresztą w sumie nieważne, lewą ręką też da się strzelać z pistoletu.
- Znasz może wietnamski ? - z nadzieją w głosie spytał nowego towarzysza
- Żartujesz kurwa, skąd mam niby znać ich pieprzony język ? Co ja jestem, pieprzona świnia ? - Przy ostatnim zdaniu uśmiechnął się wyraźnie zadowolony ze swojego żartu.
- No tak, ja też ni w ząb po ichniemu - W głowie Troya zalęgła się inna myśl, a może Viet zna angielski ? W sumie co szkodzi zaryzykować .. Kiedy byli już całkiem niedaleko od drzewa, Troy dwukrotnie powoli i głośno powtórzył.
- Ręce do góry, poddaj się, to nic Ci się nie stanie !
Dał znak "Pieprzonemu", żeby zatrzymał się przed drzewem, sam obszedł je z lewej strony. Viet siedział oparty o pień i w wyraźnym szoku patrzył na swoją rękę. Próbował właśnie brudnymi bandażami dowiązać ledwo trzymającą się dłoń do kikuta . Spojrzał na Troya bezmyślnym wzrokiem i ponowił próbę. Snajper poczuł jak żołądek w tempie ekspresowej windy podchodzi mu do gardła, jednak jakimś cudem opanował mdłości i przyklęknął przy rannym. Odruchowo wyjął mu z kabury pistolet i odrzucił do tyłu. Odrzucił też leżący obok wśród kilku bandaży nóż. Już miał pomóc rannemu, kiedy z głuchym warknięciem doskoczył do nich "Pieprzony" i wymierzył Vietowi kopniaka w twarz, poprawiając kolbą. Na szczęście nie trafił i impet uderzenia przyjął na siebie pień drzewa i częściowo bark rannego.
- To za Aba, pieprzony skurwysynu !
Troy skoczył na równe nogi, złapał Amerykanina od tyłu w pasie i siłą odciągnął od jeńca. "Pieprzony" szamocząc się splunął na Vieta i zdołał jeszcze raz sięgnąć go nogą, ale kopnięcie nie miało większej siły.
- Zostaw go do cholery, potrzebujemy coś z niego wyciągną, bo kurwa nie wrócimy cało !
- Dobra, dobra, już dobra
Troy przytrzymał towarzysza jeszcze przez chwilę, upewniając się, że ten rzeczywiście się uspokoił. Kiedy go puścił usłyszał.
- Mart się o niego sam, facet - i "Pieprzony" ruszył w stronę kłody, zza której po raz pierwszy wychylił się parę minut temu. Troy ponownie ukląkł przy jeńcu, obwiązał mocno rękę rannego powyżej łokcia i zwalczając wymioty pomógł mu prowizorycznie przywiązać bandażami dłoń do ręki. Następnie wstał i pomógł podnieścć się Vietowi. Ruszył w stronę kłody prowadząc przed sobą jeńca i modląc się w duchu, żeby Ski, Slo i Jefrey dotarli jak najszybciej. Miał już serdecznie dość całej sytuacji, miał dość widoku rannych i podejmowania decyzji. Zdecydowanie potrzebował odpoczynku, najlepiej w koszarach. Ale do koszar zapowiadała się diabelnie długa droga i wcale nie miał pewności, że uda im się ją przebyć cało i zdrowo..
 

Ostatnio edytowane przez Sahtrok : 06-10-2008 o 09:08.
Sahtrok jest offline