Młoda, białoskóra dziewczyna drgnęła w ciemności. Przyzwyczajone do mroku oczy dostrzegały odrobinę więcej niż te należące do zasiedziałego Europejczyka. Zwróciła się w jego stronę. Gdyby było widno, mierzyliby się teraz spojrzeniami
- Nie oceniam pańskich pokładów empatii, nie mam jednak zrozumienia dla ludzi, którzy gotowi są zostawić "murzyniątka" na śmierć. Ilość zapasów, która zmieści się na łódź zamiast nich i tak nie będzie znacząca, przecież pan to wie, panie de Werve. Przyjmuję pańską obietnicę pomocy - umilkła na chwilę, ważąc słowa. Uśmiech, który zawsze już pozostać miał niewidocznym, odbił się w jej głosie. - Mam szczerą nadzieję, że znajdzie pan syna. To nie jest dobre miejsce dla dziecka - zachichotała i kiedy spojrzał na nią zdziwiony, wyjasniła - Przepraszam, to nerwy. Moi rodzice powiedzieliby pewnie to samo.
Uśmiech rozjaśnił oblicze podporucznika i napełnił ciepłem spojrzenie, którym omiótł majaczącą w ciemnościach twarz lekarki.
- W wieku Alberta latałem już na myśliwcach w czasie wojny w Europie. Zawsze ciągnęło go do wojska, choć torpedowałem te pomysły. Ucieszyłbym się, ale zdziwił, gdyby nie walczył w Surcoufie, albo gdzie los go trzyma... – umilkł na chwilę, zachmurzony - ...o ile wciąż żyje.
Potrząsnął głową, jakby mogło to pomóc na natrętne myśli. Wyciągnął z kieszeni sfatygowaną paczkę papierosów i poczęstowawszy Sophie, na powrót zaczął mówić
- Podziwiam Panią, Pani Torecci, ma Pani w sobie więcej siły niż połowa awanturników, którzy zlecieli się tu by zabijać, oraz cel który przytłacza prawie wszystkich.
Mam nadzieję, że los tych malców będzie lepszy niż tysięcy ich rodaków w tym umęczonym kraju. Choć i tak jest godny pozazdroszczenia, biorąc pod uwagę w kim mają opiekuna.
Moje nadzieje i chęci nic jednak nie znaczą przy twardej rzeczywistości, mam tylko nadzieje, że nie odstrzeli mi pani głowy tym morderczym narzędziem które powalić może i słonia, którym przywitała Pani Haldera i Wilka w dżungli. – w spojrzeniu mężczyzny rozbłysnął ognik wesołości. Prędko zgaszony przez podkreśloną zmarszczeniem brwi powagę. – Gdy wyższa racja i możliwość ratowania innych karze skazać pani podopiecznych na gorszy los niż oboje im życzymy. Choć w gruncie rzeczy wolałbym tą dwururkę, niż dietę z małpiej zupy.
Parsknęli śmiechem, jakby przez chwilę nie było to ogarnięte wojenną pożogą Kongo, tylko mostek na kanale Św. Marcina w Paryżu, na którym spotkali się, by wspólnie karmić kaczki.
Tam tamy rozhuczały się zdecydowanie zbyt nagle i zdecydowanie zbyt blisko. Torecci poderwała się niczym spłoszony hałasem ptak. Brakowało tylko łopotu skrzydeł w tle.
- Dzieci
Rzuciła się biegiem w kierunku zabudowań.
Krótka wymiana zdań z Anką zaowocowała ukryciem dzieci w budynku szkoły. Zdjęła z belki pod dachem pudełko naboi do strzelby. Potrząsnęła nim, próbując na słuch ocenić ile jeszcze mogło ich tam zostać. Wyposażona dodatkowo w podniszczony rewolwer, zajęła pozycję przy drugim oknie. Omal nie parsknęła śmiechem, spoglądając na Ankę – dwie uzbrojone kobiety kontra komando Simba. Nie pamiętała meczu o równie niepewnym wyniku.
- Żywych? My raczej staramy się zawsze odrywać im łebki. |