Przyroda najwyraźniej oszalała. Huk piorunów, błyskawice nieustannie przecinające niebo, strumienie wody lejące się z nieba i wicher, szalejący po ulicach.
Jednak Erykowi nie bardzo było w głowie podziwianie uroków burzy wszech czasów. Uzmysłowił sobie nagle, ze cały czas ma przed oczami mężczyznę stojącego z uniesionym mieczem. Mężczyznę, który najwyraźniej zastanawiał się, na kogo ów miecz spuścić.
Mężczyzna machnął mieczem, lecz najwyraźniej nie trafił w niewidoczny dla Eryka cel, bo na jego twarzy pojawił się wyraz rozczarowania, a oczy przesunęły się, zapewne w poszukiwaniu innej, mającej mniej szczęścia, ofiary. Daleko nie zawędrowały, zatrzymując się na stojącej niezbyt daleko, nieruchomej parze. A Eryk poczuł, że spoczywające na nim spojrzenie nie wróży nic dobrego ani jemu, ani jego towarzyszce.
Osiłek o nacechowanej brakiem szlachetności twarzy ponownie uniósł miecz. W tym momencie Eryk, powodowany jakimś pochodzącym nie wiadomo skąd impulsem pchnął z całej siły dziewczynę, by zepchnąć ją i siebie z domniemanego toru miecza.
Sam skoczył za nią, chybiając o cal jeden z bardzo ciekawych i widoczny przez całkowicie przemoczoną koszulę fragment anatomii.
Dziewczyna zachwiała się i usiadła w kałuży, jednej z wielu, które nagle pojawiły się na Rue de Bains. Oboje spoglądali ze zdziwieniem, jak na wzniesionym mieczu mężczyzny, który w tym momencie bardziej przypominając demona niż człowieka, tańczy błyskawica.
Gdzieś w podświadomości Eryka kołatała myśl, że Diego, jeden z głównych celów całej wyprawy, najspokojniej w świecie właśnie się ulatnia, ale rozgrywające się dokoła wypadki zagłuszyły ową myśl bez wysiłku.
Kolejny z impulsów, których pochodzenie powoli stawało się dla Eryka oczywiste, pchnął młodzieńca do wyciągnięcia miecza zaatakowanie makabrycznego przeciwnika.
Resztki rozsądku powstrzymały go przed tym. Poczuł równocześnie, że coś chwyta go za pas i ciągnie do tyłu, jakby chcąc uniemożliwić samobójczy atak. Nie oglądając się wiedział, komu to zawdzięcza. Najwyraźniej nie tylko on zachował odrobinę zdrowego rozsądku. A może nawet więcej, niż odrobinę...
Nie do końca rozumiejąc powody swego postępowania schylił się i podniósł walająca się u jego stóp kalarepkę. Rzucił ją prosto w stojące niedaleko nich uosobienie zła krzycząc:
- Na Smoka Go Hunga! Zgiń demonie! - zawołał.
Miał wrażenie, że bransoleta płonie żywym ogniem, ale efektów kalarepkowego odpędzania demonów nie zdążył zaobserwować. Dziewczyna z siłą jakiej by się po niej mimo wszystko nie spodziewał pociągnęła go za sobą.
Rozległ się trzask pękającego drewna. Jakieś drzwi ustąpiły, a oni znaleźli się nagle pod dachem.
- W nogi! - usłyszał.
Nie miał zamiaru się przeciwstawiać. |