Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-10-2008, 22:34   #30
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Kobieta ze snów – zastanawiał się. - Simone? Niewątpliwie Simone. Nie widział wprawdzie jej oblicza, ale ... ale to niewątpliwie była ona. To był znak od losu. Dziewczyna we śnie oraz dziewczyna, która samiutkim rankiem proponuje wspólny spacer wraz z uczestnictwem w imprezie. Ta sama? Na pewno! Zbyt wielki byłby przypadek, gdyby było inaczej. Zresztą i tak, może zresztą to wyrównanie poprzedniego, niefartownego wieczora, kiedy to ta zakopana w księgach dziewoja dała mu kosza, kiedy ja zaprosił na kolację. A miała być to po prostu niewinna kolacja, ot taka, żeby nie spędzać ją samemu. Cóż, nie udało się z miłośniczką kurzu na książkach, to z dziewczyną dobrze urodzoną poszło lepiej. Ba! Sama się prosiła. Widać arystokratki są łatwiejsze od moli naukowych. Chociaż, szlag trafił! Vodaccianka. Ha, moja panienko, pod włos mnie chcesz wziąć – nagle sobie uświadomił jej, jak był przekonany, prawdziwe zamiary. – Znam ja wasze kombinacje, o fałszywe niewiasty z Vodacce. Za maskami skrywacie piękne twarze, pod sukniami ... no wiadomo co, też niewątpliwie piękne, ale nie ma głupich, żebym się dal tak łatwo złapać. Niewątpliwie, skoro nie udało się hrabinie mnie wczoraj skaptować, pewnie zleciła zrobić to bratanicy.

Ernest nie należał do osób łatwowiernych, ale znał swoje ograniczenia. Dworskie intrygi, czy lepiej, w ogóle intrygi, przerastały go. Zwłaszcza te inspirowane przez Vodaccian. Dlatego, mimo iż brakowało mu towarzystwa, niechętnie przyjmował wizytę dwóch tajemniczych kobiet. Hrabina oraz jej bratanica mogły być piękne, ale igraszki z nimi, chociażby pod pościelą, przypominały taniec na linie, czyli: nawet miło jest, ale ryzyko wielkie i zawsze nagle można polecieć. Ale jednakże ten sen, który go niepokoił. Piękna, zielonooka Simone, smukła niczym brzoza, co doskonale widać było pod obcisłą, uwypuklającą wdzięki suknią. Aczkolwiek Simone we śnie nie miała na sobie sukni, a przynajmniej nie taką dworską. Ubrana była w bluzkę z krótkim rękawkiem, serdaczek i spódnicę barwy karminowej. Zaś pod nią widać było zielone spodnie wysokości do połowy łydki. Dość zabawnym szczegółem było to, że Simone ze snu zawiązywała spódnicę w supeł na udzie, przez co wyglądała, jakby z tyłu sięgała do kolan, natomiast z przodu o wiele wyżej. Do tego trzeba dołożyć sandałki i Simone ze snów prezentowała się na podobieństwo czegoś pomiędzy starożytną boginią, a wiejską dziewczyną. To pierwsze z wyglądu, a zwłaszcza głębokich, niczym morze, oczu, to drugie, natomiast, ze stroju.

Wąsaty lokaj o pociągłej twarzy, krzątając się po komnacie złapał właśnie za nocnik, chcąc wynieść jego zawartość i oddać do mycia, gdy Set Tours zapytał:
- O której, panna Simone, pragnie zażyć przechadzki? – Nie był zbyt zadowolony z pomysłu dziewczyny, ale nie mógł odmówić. Wczoraj udało mu się, nieco przypadkiem zrejterować, ale odmowa teoretycznie niewinnego spaceru, stanowiłaby nietakt. Sept Tours może nie zważał aż tak na konwenanse, jak szlachta dworska, ale w pewnym sensie on również podlegał jej regułom.
- Przedstawienie w avalońskiej oberży "The Tiger Lily”, proszę pana, rozpocznie się o 16.00.
- Dobrze. Przygotuj powóz hrabiego na 14.30, zaraz po zakąskach.
- Dobrze, proszę pana. Czy powóz jaśnie pana hrabiego będzie wykorzystywana przez państwo cały wieczór?
- Nie, podjedziemy raczej jedynie na Place de la Concorde, a potem już przespacerujemy się ogrodami do "The Tiger Lily”. Niewątpliwie, panienka Simone będzie wolała oddychać świeżym powietrzem podziwiając kompozycje kwiatowe, niż odwiedzać duszne ulice. Później zaś albo pospacerujemy jeszcze, albo przyjedziemy dorożką.
- Jak pan sobie życzy, monesieur. Czy mam podać śniadanie do pokoju?
- A gdzie spożywają panie?
- Także u siebie. Panienka Simone raczy śniadać z panią hrabiną w swoim pokoju.
- A potem, jakie mają plany?
- Obydwie panie zamierzają wypocząć. Panienka Simone czuje się jeszcze nieco zmęczona po podróży, a pani hrabina będzie jej towarzyszyć.
- Dziękuję, Janie. Odpowiedz panience Simone, że jestem zaszczycony jej propozycją i chętnie ją przyjmuje. Przekaż też moje propozycje związane z dojazdem. Możesz odejść
.

Rzeczywiście, trochę to głupio wyglądało, że kazał lokajowi odpowiadać z, w ręku trzymanym, napełnionym nocnikiem. Wprawdzie lokaj to tylko lokaj, nie mniej Jan wydawał się porządnym człowiekiem, choć nieco kostycznym, jak tego zresztą wymagała jego profesja. Z tego co się orientował służył u hrabiego wiele lat.

Pozostałą część poranka i południe Ernest przeznaczył na wypoczynek i lekturę. Siedział na obszernym, pałacowym tarasie w wygodnym wiklinowym fotelu. Obok stała schłodzona karafka soku wraz z ciasteczkami, a słońce oplatało swoimi promieniami całą stolicę. Kiedy zaś przyszła pora, odpowiednie golenie, przycinanie wąsów oraz cała kosmetyka uczyniły z niego całkiem sensownego mężczyznę. Hm, raczej uczyniłyby, gdyby nie opaska na oku, nadająca mu dosyć groźny wygląd.

Simone oczekiwała go siedząc na ławce w parku, nieopodal stojącej już dorożki zaprzężonej w cztery srokacze. Woźnica w liberii otworzył im drzwiczki, a dziewczyna wsparta na jego ręku wsiadła pierwsza. Wyglądała niemal tak, jak wczoraj, kiedy zobaczył ja po raz pierwszy. Długa obcisła suknia z gorsetem i welon skutecznie ukrywający twarz. Och, Vodaccianki noszą maski, wiedział o tym, ale chciał spojrzeć w te piękne zielone oczy, które tak bardzo podobały mu się u Simone ze snu.

Chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Jego towarzyszka pierwsza zaczęła:
- Proszę mi wybaczyć, kawalerze, tą impertynencję, z jaką wtargnęłam w pański dzień. Zdaję bowiem sobie sprawę, że z pewnością miał pan inne zaplanowane sprawy.
- Aha - pomyślał, - zaczyna się czarowanie – uśmiechnął się gładko wrzucając sztuczne skrzywienie warg, które oznaczało jednocześnie wszystko oraz nic. – Ależ madmoiselle – dodał już głośno, - to zaszczyt i niekłamana przyjemność. Zwłaszcza, że pomyślałem, iż chętnie przespaceruje się pani po parkach, których kwiaty znajdą na pewno miejsce w pani wspomnieniach ze stolicy Montaigne.

Miał nadzieję, ze piękno kwiatów spowoduje, iż odsłoni ten niezwykle drażniący woal. Oczy! Bardzo chciał je zobaczyć nie tylko we śnie, ale i z bliska, naprawdę. Skoro już dane mu było spotkać dziewczynę, która spodobała mu się nawet we śnie, to w rzeczywistości przecież powinna być jeszcze ładniejsza. Tylko ten strój? Ciekawe dlaczego ubrała się tak jak wiejski urwipołeć?
- Tak, kwiaty nastawiają mnie niezwykle sentymentalnie, drogi kawalerze. Wie pan, nie przepadam za wielkimi miastami oraz ruchem. Zawsze mieszkałam w podmiejskich posiadłościach ojca, który jest starszym bratem hrabiny Pazzi. Dlatego kwiaty to dla mnie miłe wspomnienie i coś, co budzi tęsknotę za domem.

Wydawała się niezwykle poruszona wspominając o rodzinnym domu. Lecz w tej ogólnej tęsknocie można było wyczuć nutkę, niepewności, a może goryczy? Jakby przezywała tam nie tylko chwile radości, ale też smutku, którego nie dało się ukryć. To nie były słowa dumnej Vodaccianki, ale dziewczyny, która wyrwana, niczym roślina, z miejsca swojego wcześniejszego zamieszkania, z sentymentem oraz uczuciem wspomina swoje dzieciństwo. Przynajmniej na pierwszy rzut oka były to prostolinijne słowa normalnej tęskniącej kobiety. Ale nie dola Sept Toursa.
- To Vodaccianka – zastanawiał się. – Sprytna. Hrabina nie ukrywała swoich dążeń, chęci dominacji, charyzmy, a tu mamy do czynienia z Kopciuszkiem, któremu nic, tylko pomóc trzebaby. Oho, trzymaj się Erneście, nawet, jeżeli te zielone oczy tak cię bardzo pociągają.
- Chciałaby pani wrócić do siebie, do ojczyzny?
- A któżby z nas nie chciał
– zareagowała emocjonalnie łapiąc go za rękę, gdy kareta podskoczyła na niespodziewanym wyboju. – Przepraszam – zawstydziła się spuszczając głowę. – Pewnie ma mnie pan za dziwną osobę, ale ja nie potrafię rozmawiać z obcymi ludźmi. Bardzo chciałam przejechać się po mieście. Ciotka wprawdzie nie mogła, ale zapewniła mnie, ze pan jest wzorem kawalerstwa i chętnie ... przepraszam, jeżeli za dużo mówię. Tak powiedziała ciotka.

- Aha, sprytne. Wszystko na ciotkę - zastanawiał się. - Ale może jest to prawda. Przecież osoba o tak pięknych zielonych oczach nie mogłaby mijać się z prawdą. Jednak uważaj, bowiem może tylko grać.
Ale ona chyba nie grała, albo Ernest nie potrafił rozpoznać w niej sztuczności, choć zdawał sobie sprawę, że nie jest najlepszy w takich sprawach. Dziewczyna prostymi słowami opowiadała o swoje posiadłości i rodzinie. Praktycznie jednak nie miała wiele do powiedzenia. Jej dotychczasowe życie raczej nie obfitowało w wyjątkowe sytuacje. Na podobieństwo każdej panienki z dobrego domu uczyła się, bawiła, poznawała chłopców przedstawianych przez rodzinę z sugestią, że jeden z nich mógłby zostać jej potencjalnym narzeczonym. Byli mili i sympatyczni, jak to określiła dość sugestywnie, ale nie wiedząc czemu, wydało mu się, iż w jej głosie przebija się jakąś niepewność i zawahanie, jakby nagle przestraszyła się, że powie zbyt wiele. Może to było wrażenie, Sept Tours nie był pewny tej delikatnej fałszywej nutki w całej prostolinijnej wypowiedzi. Jednak mogło to także wynikać z uprzedzenia, które żywił do Vodaccianek, a biedna, szczera dziewczyna mogła nie mieć nic złego na myśli. Bowiem tajemnice! Któż ich nie ma?

Tymczasem bratanica hrabiny opowiadała dalej, jak to niespodziewanie niedawno ciotka zaprosiła ją do Montaigne. Wcześniej to się nie zdarzało, ale teraz miała ochotę, by bratanica towarzyszyła jej w podróży. Stąd jej odwiedziny u hrabiego. Skromne, miłe i bez cienia kokieterii dziewczę.
- Czy istnieją takie Vodaccianki? – Pytał sam siebie w myślach Sept Tours, którego początkowe obawy co do motywów dziewczyny zaczęły się rozmywać w lawinie niepewności oraz niewątpliwej sympatii, która wokół siebie roztaczała Simone. Nie była podobna do swojej inteligentnej i rozpustnej ciotki. Przynajmniej na pozór. – Jednakże to wszystko może być przykrycie służące d zaciemnienia prawdziwych motywów. Może, ale niekoniecznie. A ponadto ma zielone oczy ze snu! Ech, co tu robić? - Na głos zaś prawił komplementy i opowiadał o co zabawniejszych historiach z bitew oraz tych nielicznych balach, w których brał udział. Zdaje się, że zaimponował tym dziewczynie.

Ojciec ją chyba trzymał twardą ręką, co zresztą wydawało się zrozumiałe. Simone była młoda kobietą i mogła lubić zabawę, lecz zdawała sobie sprawę, ze wszelkie przekroczenie pewnych granic mogła narazić jej reputacje. Zresztą, nawet obecnie dziwne było, ze ciotka wysłała dziewczynę bez służącej, tylko w towarzystwie Ernesta. Czy dlatego, że w Montaigne panuje pod tym względem nieco luźniejsza atmosfera. Och, rzecz jasna nikt nie przebije Vodaccian w rozwiązłości, ale oni jednak czynili to nieco bardziej skrycie, niż Montaigneńczycy, którzy przestali już nawet zachowywać pozory. Przynajmniej elita arystokracji, a panna Simone niewątpliwie do takiej należała. Jednak umiała połączyć bezbłędną etykietę z kulturalną bezpośredniością pozbawioną pychy. To nieczęsto można było spotkać u elity społeczeństwa, zazwyczaj nieprzepadającej za ludźmi pokroju Sept Toursa.

- Czy lubi pani teatr i sztukę? – zapytał znienacka zmieniać temat ze wspominkowego na bardziej aktualny.
- To znaczy ... pyta pan, dlaczego chciałam właśnie obejrzeć aktorów w tej oberży o dziwacznej nazwie?
- Tak, bowiem zapewne mogłaby pani znaleźć wiele innych rozrywek w takim mieście jak nasza stolica, tymczasem wybrała pani to.
- A pan został zmuszony do towarzyszenia mi? Przepraszam
– posmutniała.
- Nie Sept Tours się trochę zaplątał. – Po prostu pomyślałem, że są bardziej profesjonalne teatry.
- Zapewne tak
– skinęła głową, - ale ja nie wiem, jak długo tutaj pozostanę. Nie byłam pewna, czy i kiedy coś innego znajdę. Może dla pana to dziwne, ale nigdy, jeszcze nigdy nie widziałam takiego normalnego przedstawienia. To znaczy, u nas czasem w posiadłości ojca aktorzy robili specjalne sztuki przeznaczone dla rodziny i gości. Na ogrodach wokół domu tworzona była specjalna scena i zasiadaliśmy przed nią wpatrując się, jak artyści starają się odegrać swoje role. Ogrodowe przedstawienia to jednak nie to. Dlatego właśnie, kiedy ciocia wspomniała mi o występie w "The Tiger Lily”, nie wahałam się ani chwili. Ponieważ ona wyraziła zgodę pod warunkiem, ze będzie mi ktoś towarzyszyć przez chwile poczułam się załamana, ale potem cioteczka sobie przypomniała o panu i stąd moje zaproszenie. Jestem niezmiernie panu wdzięczna, kawalerze.

Rozmawiając tak, najpierw jechali dorożką, a potem spacerowali po parku zmierzając w kierunku karczmy. Niestety, ku zawodowi Ernesta, Simone nie uchyliła woalki i nie pokazała swoich pięknych oczu i twarzy, na co Sept Tours tak bardzo czekał.

- Zapraszamy, zapraszamy na niesamowite przedstawienie. Tylko dzisiaj 50 pensów za wstęp. Zapraszamy. "The Tiger Lilly". Czegoś takiego jeszcze nie widzieliście! – Usłyszał nagle głos jakiegoś podrostka, który z zapałem wychwalał sztukę. Zerknął na wieżę niedalekiej katedry. Było niedaleko pół do czwartej. Przez chwilę zastanawiał się, czy jeszcze coś nabyć do przekąszenia oraz trochę wina, ale Simone potrząsnęła odmownie głową. Skoro jego towarzyszka nie była głodna ani spragniona, on także mógł wytrzymać. Zapłacił chłopcu wraz z napiwkiem, za który otrzymał słoneczny uśmiech. Zapewne od szlachciców mały bileter częściej słyszał przekleństwa czy wyzwiska, niż datek oraz miłe słowa, które Sept Tours także mu dorzucił. Sam będąc nie raz w niedoli miał słabość do takich przedsiębiorczych dzieciaków, które musiały sobie jakoś radzić, i radziły nie gorzej niżeli dorośli.

Pokaz miał się odbyć w dużej piwnicy, już zatłoczonej niemiłosiernie, a przecież ciągle wpuszczano nowych chętnych do obejrzenia owego cuda. Tłok oraz smród potu przebijający się nawet przez litry wody kolońskiej, którą obydwoje wylali na siebie wcześniej. Obecnie zresztą w półmroku rozjaśnionym jedynie blaskiem świec, widzieli głównie cudze plecy oraz kapelusze. Widzami głównie byli mieszczanie rozmaitych kondycji, kupcy, rzemieślnicy, którzy przybyli wraz z żonami. Jednakże sztukę miało oglądać także kilku szlachciców w towarzystwie dam. Dla tych przygotowano ławę na podwyższeniu, na której mogli wygodnie usiąść w towarzystwie równych sobie. Jakaś dziewczyna z obsługi widząc Simone i Ernesta wchodzących do piwnicy, od razu zaprowadziła ich do owego miejsca, gdzie grzecznie przedstawili się towarzyszom:
- Jean de jakiś tam ...
- Eleanor i Armand de jak im tam ...
- Zelda i Frederic d’ jakoś tam ...
- Jacques jak mu tam ...

... i tak dalej. Wreszcie doszło do nich.
- Ernest de Sept Tours, a to pani …
- … Simone
… - dokończyła. Ale Ernest nie dosłyszał jej nazwiska w głośnych wrzaskach spod sceny. Nie zdążył spojrzeć na czas, ale chyba jakaś kobieta zapałała miłością do aktorskich kulis i dostała się na nie wędrując po plecach jakiegoś jegomościa, który próbował energicznie, acz zdecydowanie zbyt późno, reagować.

Przez jakąś chwilę rozmawiali wymieniając nic nie znaczące uwagi na temat pogody, która jest zawsze tematem uniwersalnym, przydatnym zwłaszcza w momentach, w których trzeba coś powiedzieć, a kompletnie nie ma co.
- Kawalerze, jest duszno, czy mógłbyś przynieść mi coś do picia? – Poprosiła Simone tuż przed początkiem przedstawienia, gdy konferansjer zapowiadał właśnie wszelkie wspaniałości.
- No, tak, La donna e mobile – pomyślał. Przecież jeszcze przed chwilą się pytał, ale cóż, skoro tak:
- Oczywiście, madame. Zaraz wrócę. Przyniosę jakiś sok. Monsieur, proszę zaopiekować się przez ten czas moją towarzyszką. Zostawiam ją w szlachetnych rękach szlacheckiej braci.

Rozległo się kilka zapewnień, a madame Elwira de jak jej tam nawet specjalnie przysunęła się do Simone, jakby chciała dodać, ze postara się wesprzeć duchowo Vodacciankę przez ten czas, w którym jej towarzysz będzie kupował sok. Uf. Przygryzł wargi, żeby się nie roześmiać.



Powoli wracał z karczmy na górze, gdzie zakupił butelkę soku trzymanego przez karczmarza w głębokiej studni. Był przeto zimny i doskonale gasił pragnienie, choć nieco droższy. Przechodził ulicą manewrując pomiędzy końskimi kupami, które musiało niedawno zostawić kilka tych sympatycznych zwierzaków. Muzyka przerwała mu kontemplację odchodów. Zielony wóz z amarantowym napisem „Circus” zachęcał do uczestnictwa w "kolejnym wspaniałym, niewiarygodnym ... ble ble ble ... przedstawieniu.” Średnio go to obchodziło, a nawet owe cygańskie tancerki w barchanowych spódnicach nie byłyby go w stanie zachęcić, gdyby nie sugestia Kaspiana, praktycznie równa poleceniu. Ale to dopiero wieczorem. Póki co, chciał wracać do swojej Zielonookiej.


- Odejdź pókim dobra.
- Ostra! Lubię takie.
- A żryj ziemię, kupczyku
.
Obok wozu stała jakaś dziewczyna. Tyłem. Nie widział jej twarzy, ale doskonale słyszał dźwięczny głos, w którym czaiło się oburzenie i gniew. Przed nią stało kilku mieszczan, różnej kondycji i wieku. Lekko podpici, rozbawieni, wyraźnie szukali zabawy i upatrzyli sobie widocznie tą dziewczynę. Sept Tours nie lubił rozrób dla samych rozrób i jeszcze miał nadzieję, że grupa mieszczuchów da sobie spokój. Przez chwilę chyba rzeczywiście na to się zanosiło, bo najbardziej agresywnego powstrzymał któryś z towarzyszy.

- Ale to dziwne, ze dziewczyna się nie boi. Odwrócona tyłem młoda kobieta bowiem nie uciekała, czego należało się chyba spodziewać, lecz stała wyprostowana dumnie przed swoim przeciwnikiem. Hm, czy leżała do obsługi cyrku? – Zastanowił się przez sekundkę. Chyba nie, bo ani suknią, ani uczesaniem nie pasowała do wirujących przed wozem cygańskich tancerek. Nie miała czerwonego barchanu, tylko podwiązaną na wysokości uda spódnicę i zielone spodnie. Hm, taka spódnica i spodnie. To coś mu przypominało, ale co? Gdzieś widział takie ubranie i był pewien, że wiązało się z nimi coś ważnego? Ewentualnie ktoś ważny? Nie pamiętał. Jednak śpieszył się, rozróba zaś chyba cichła. Skoro zaś sprawa zaczynała wracać na właściwe tory, miał zamiar przyspieszyć. Przedstawienie w "The Tiger Lilly" musiało już się zacząć.

- A pieprz się – usłyszał nagle niespodziewany krzyk kupca, który odtrącił rękę odciągającego go od dziewczyny towarzysza. – To co? – Wrzasnął do niej. – Dużo płacę i lubię młode gamratki. Co, myślisz że cię nie zadowolę? No co? Dwójkę za numerek to nawet za dużo dla ciebie. Będziesz zdychała ze mną z rozkoszy, więc się nie stawiaj głupia dziewczyno.
- O jejku
– ktoś z towarzyszy napastnika jęknął czując rozróbę, który to jęk doskonale zgrał się z potężnym plaśnięciem. Dziewczyna dala mu w pysk z gracją i szybkością zawodowej dawczyni policzków, jeżeli taki zawód gdziekolwiek istnieje. Być może jednak nie doceniła ciężaru i uporu wściekłego już mężczyzny. Głowa mu odskoczyła na moment, ale po chwili wróciła. Potrząsając łbem ryknął zagłuszając na chwilę Cyganów oraz muzykę na brzęczących tamburynach.

Pomyśleć, cała ta scena trwała niemal mgnienie oka. Chwilę, może dwie, kiedy kupiec podniósł na dziewczynę rękę nagle zablokowaną przez Ernesta. Nie lubił rozrób, ale jeszcze bardziej nie lubił gnojków czepiających się tych, których uważali za słabszych. Wychodząc zza pleców dziewczyny nawet nie spojrzał na nią. Nie zależało mu, skoro miał swoją zielonooką lady, która nie opuszczała jego myśli. Jasne, pomóc trzeba, kiedy przyzwoitość nakazuje, ale to nie znaczy, że interesował się ta dziewczyną bardziej, niż kimkolwiek spotkanym na mieście.
- Spokojnie panienko – prosta dźwignia na nadgarstek robiła swoje. Takich drobiazgów, jak ten chwyt nauczył się podczas służby w morderczym Eisen. Tam lubią takie proste, ale skuteczne zabawki, które odpowiednio zastosowane mogą swobodnie połamać kości.
- Puuuuuuść! Łajdaku.
Oczywiście, Sept Tours miał tak właśnie postąpić dodając ostrzeżenie, żeby szybciej zwiewał, ale nie zdążył. Mężczyzna stojący obok kupca albo się przestraszył o swojego towarzysza, albo po prostu podrażniło go, iż teraz mają do czynienia nie tylko z młodą, zapewne całkiem bezbronną, kobietą, ale kimś, kto wyglądał na osobę zdolną stanowić większy opór. Próbował skoczyć. Do przodu na skos na Ernesta. Krzycząc zaatakował.

- Kurde! Sok!. – przemknęła myśl niczym błyskawica. Lewicą blokował nadgarstek kupczyka, natomiast kolejną Ernest trzymał butelkę. Szlag! Taki dobry sok! Łup. Butelka z ostrym brzękiem zatrzymała się na głowie atakującego gościa, a czerwony słodki nektar malin rozlał mu się na twarzy. Oszołomiony aż usiadł zaskoczony nie przerywając jednak krzyku, który jednak z prostego „Agh!”, przeszedł w bardziej skomplikowane, piskliwe „Zabili mnie! Zabili mnie!”, które było najdoskonalszym dowodem na to, że ciągle żyje.


- Fichez-moi le camp! – Krzyknął do próbującego wierzgać durnia uwalniając mu nadgarstek i odpychając.
- Nic ci nie zrobili, panienko? – Zapytał nieznajomą odwracając się. Pierwszy raz popatrzył w jej oblicze. Oczy! Zielone, głębokie oczy, lśniące jak dwa szmaragdy. To była Simone ze snu.

Chyba się zdziwiła widząc, jak zdumiony prawie otworzył usta wpatrując się w nią. Może zastanawiała się, czy też nie dać mu po twarzy i czy odpędziwszy kupca nie zechce zająć jego miejsca. Może też po prostu zaskoczona jego reakcją i niezdolnością wydukania jakiegokolwiek słowa, poza „Aaa”, sama nie wiedziała co robić. Szmaragd, a może beryl. Zielona woda błyszcząca odbitym blaskiem słońca, w która wpatrywał się nie mogąc oderwać. Chyba coś powiedziała, może nawet krzyknęła ostrzegająco, ale nie usłyszał, dopóki nie poczuł nagłego bólu w lewym barku. Odtrącony mężczyzna okazał się bardziej zapiekły niż można było przypuszczać. Boli! Ale kto by pomyślał? Ona, Zielonooka? Boli! Wyrwany z odrętwienia próbował się odwrócić, ale zobaczył już tylko uciekających mężczyzn. Krew. Przelali krew. To groziło wieżą, jeżeli złapaliby ich gwardziści. Wszyscy widzieli, ze to oni atakowali oraz uderzyli ostra klingą na nieuzbrojonego przeciwnika. Uciekali, a Ernest się uśmiechnął:
- Miło mi panią poznać – wydukał. – Sept Tours jestem – i zwalił się u jej stóp tuż obok końskiej kupy. Kubrak na ranionym barku coraz bardziej czerwieniał, skapująca zaś z niego na bruk krew, kap, kap, oraz wcześniej rozlany sok, zaczęły tworzyć ciekawą krwisto – malinową kompozycję.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 07-10-2008 o 22:38.
Kelly jest offline