Anka, otarłszy łzy płynące z oczu, poczuła się dużo lepiej. Przecież nawet histeryczny śmiech jest śmiechem
I pewnie dzięki niemu, kiedy usłyszały i zobaczyły niezwykłe fajerwerki, nie wystraszyła się tak bardzo jak powinna.
-
Wysadzili samolot. To dobrze, bo to znaczy, że wróci niedługo reszta żołnierzy – powiedziała głośno do Marie i dzieci. Niezależnie od tego, czy domyślała się prawdy, słowa porządkują rzeczywistość, a nazwane zawsze jest mniej straszne.
-
Właśnie, pomódlmy się, aby dotarli do nas bezpiecznie – zareagowała, gdy Marie się przeżegnała. Miała nadzieję, że jej słowa uspokoją i zakonnicę i maluchy. Uklęknęła do modlitwy.
Przy akompaniamencie wybuchów rozbrzmiało Ojcze Nasz, mówione najpierw zbyt szybko, lecz i tak pomagające odzyskać spokój, skończone już w skupieniu, przez chór damskich i dziecięcych głosów.
Potem kazały dzieciom „zająć pozycje”, tak by nie narażały się na przypadkowe kule.
-
Chyba pójdę zapytać de Werve,a, co mam robić. – mówiła cicho do
Sophie Torecci -
Przyzwoicie strzelam, a przecież chodzi o to by nie wpuścić tu Simba. – spojrzała na okno, przy którym wcześniej zamierzała się ulokować -
Przydam się chyba jednak bardziej przy murze niż tu. Porucznik nie za bardzo ma w czym wybierać – uśmiechnęła się do Włoszki –
może nie odeśle mnie do kuchni.
-
A Maria i Terasa potrafią strzelać? Bo mam dodatkowy karabin. Macie w misji inną broń poza twoją strzelbą na słonie? – znowu się uśmiechnęła.
***
Po chwili odnalazła
Lamberta.
-
Gdzie mam zająć pozycję, poruczniku? Pilnujemy wszystkich stron, czy koncentrujemy się na bramie? Mało nas – przygryzła wargę, zaraz pożałowawszy tych oczywistych słów.