Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-10-2008, 20:59   #124
Hellian
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Peter

Dało się zauważyć, że odpowiedzi Petera trochę zaskoczyły napastniczkę. Potrząsnęła głową z niedowierzeniem aż opadł jej kaptur i paser mógł teraz dostrzec okrągłą buzię i rozszerzone ze zdziwienia, duże zielone oczy. Kobieta wyglądała na jakieś trzydzieści lat.
- Puszczę – odpowiedziała na pytanie pasera. - Nie myśl sobie, że siedzenie na tobie okrakiem, to jakaś wielka przyjemność – przez chwilę przyglądała się Petrowi w milczeniu - Trzeba przyznać, że naprawdę niezbadane są wyroki boskie. Ty chyba nie możesz być aż taki głupi, co?
– Docisnęła jeszcze nóż do grdyki Petera – A może i możesz.
- Nie wierć się, bo mi niewygodnie, zaraz cię puszczę. No dobra – sięgnęła po coś lewą ręką do kieszeni, przez co jej kolana z niespodziewaną siłą nacisnęły żebra pasera. Peter aż zacharczał.
Pij – przytknęła Peterowi do ust niewielką flaszkę.
Peter natychmiast odwrócił głowę, ale nie uniknął kilku kropel, które wpadły mu do gardła.
- Powinno wystarczyć – kobieta roześmiała się. – Na rozumek to ci nie zaszkodzi, tylko trochę spowolni ruchy. A potem minie. – Uśmiechnęła się prawie sympatycznie.
- Nie najgorzej wybrałeś kapłana do bicia. Leyette jest irytujący. Szurnięty ulubieniec Mananna –prychnęła.
- Możemy załatwić tę sprawę we dwójkę.– zręcznie odskoczyła od Petera, który mógł wreszcie wstać. Strugi deszczu znowu utrudniały mu widzenie.
- Leyette Cię nie okłamywał. Twoją podopieczną interesują się kultyści Khorna. To bóg chaosu, jeśli rozumiesz, o czym mówię. Leyette chciał ją jedynie chronić. Ale chyba źle się do tego zabrał. W każdym bądź razie chcemy tylko by spędziła jakiś miesiąc w świątyni. Potem będzie mogła robić, co zechce.
- Jak mnie do niej zaprowadzisz to po prostu z nią pogadam. To z pewnością rozgarnięta dziewczyna. Wysłucha racjonalnych argumentów – ewidentnie złośliwie użyła za trudnych dla Petera słów.
- Może po drodze opowiesz mi, co robiłeś pod domem Jana de Veille?

Gdy mówiła Peter wyplątywał się ze skórzanego bolasu. Teraz, gdy stał już na nogach mógł zauważyć nadchodzące od strony świątyni postacie. Mikstura powoli zaczynała krążyć w jego żyłach.

***

Chwilę przed rozpoczęciem wielkiej ulewy Leah została w domu nad rzeką sama. Ostatnio najlepiej czuła się towarzystwie Beatrycze, ale wychodząc białowłosa nie chciała zabrać dziewczyny każąc jej odpoczywać. Bo naprawdę Leah dopiero dochodziła do siebie po wydarzeniach w teatrze. Powoli docierało do niej, że zrobiła coś głupiego bez powodu i tylko cudem jakimś nie jest morderczynią.
Dziurawy dom mimo szalonej burzy prawie nie przeciekał. Leah zauważyła to po chwili, ale chyba zaczynała się przyzwyczajać do drobnych nieprawidłowości dziejących się wokół dziwnej pary gospodarzy. Nawet, jeśli miała jakieś podejrzenia nie umiała ich jeszcze nazwać. Zresztą ktoś dużo bardziej światowy, też by sobie nie poradził z właściwą oceną tej cudacznej dwójki.
Teraz patrząc na ścianę deszczu przeglądała paskudną zawartość wtoczonego do pomieszczenia wózka Petera, zastanawiając się, co też mężczyźni widzą w wielkich cyckach.


Diego i Danstan

Obydwaj uginali się pod brzemieniem tej świątyni. Każdy na swój sposób oczywiście.

Diego zapamiętale wykrzykiwał imię bogini miłosierdzia, nieoczekiwanie przekształcając je w przekleństwo i szaleńczo szorując ołtarz. Zawziętość przynosiła rezultaty, woda wymywała krew z wyżłobień po bokach granitowego bloku, ale sam kamień nie chciał zmienić swojego koloru. Za to z każdą spędzoną w pomieszczeniu chwilą w estalijczyku narastało pragnienie krwi, coś na kształt narkotycznego głodu, uczucie, które najbardziej przypominało żądzę i tak jak ona przesłaniało wszystko inne: współczucie dla opatrzonej pobieżnie dziewczyny, która teraz łkała siedząc oparta o ścianę, ostrożność niezbędną w takim przeklętym miejscu, nawet strach o Leticię.
Ostrzeżenie wykrzyczane przez Bossa dotarło do Diego niemal w tej samej chwili, gdy usłyszał kroki. Uskoczył przed karykaturą w jaką zmienia się trup człowieczy poruszany cienką nitką mocy swego boga. Napastnik, ten, którego zabił kilka minut temu nie miał nawet miecza i rzucił się na szermierza z trzydziestocentymetrowym nożem. Ale Ci, których Diego zabił przed wejściem też nadchodzili. Jeden z szyją całą czerwoną od swojej krwi, drugi z przetrąconymi kręgami, dziwnie wygięty, jakby patrzący spode łba – tylko on miał miecz.

Uratowana dziewczyna westchnęła cicho i straciła przytomność. Upadek bezwładnego ciała rozniósł się dziwnie głośnym echem.

Danstan, który szybciej wyszedł z piwnicy czuł się trochę lepiej od Estalijczyka. Z zimną determinacją żołnierza na polu bitwy przeszukiwał pomieszczenia, by mogli zakończyć to, co rozpoczęli. I kiedy zorientował się, że to nie koniec walki, był do niej gotowy. Może nawet aż zanadto.

Zawiasy odskoczyły przy trzecim uderzeniu. Sylwetka Marrona, choć nadal rozpoznawalna uległa gdzieś po drodze kolejnym przekształceniom. Ubranie miał w strzępach, bo nawet stalowa kolczuga popękała na nabrzmiałych mięśniach, które przywodziły teraz na myśl korzenie starego drzewa, także przez dziwny szarobrunatny kolor skóry odmieńca, głowa wydawała się większa niż pozwala na to normalna ludzka czaszka, usta zmieniły się w wąską kreskę przykrytą żółtą pianą, zaś karmazynowe źrenice zatopione w bieli zdawały się przeszywać przedmioty na wylot.
Ale nadal ludzka mimika twarzy była łatwo odczytywalna i Danstan ujrzał radość swego przeciwnika, gdy ten go zauważył samotnego, z mieczem w dłoni. Coś na kształt uśmiechu zagościło na ustach demona.

I Diego i Danstan w głębi duszy zdawali sobie sprawę, że przelewając krew w tym miejscu służą niewłaściwemu bogowi.


Eryk i Marianne

Biorąc pod uwagę zmartwychwstawanie nieboszczyków, pozbawienie przeciwnika jedynie przytomności wydawało się słusznym posunięciem. Eryk był z siebie dumny. Ostudził go troszkę sarkazm Marianne. „Jej” nieboszczyk, po raz drugi nieżywy, zalewał izbę balwierza krwią płynącą z wiszącej tylko na mięśniu ręki.
Być może to tak zdenerwowało szanowanego mistrza. A może nie lubił niespodziewanych gości albo wywarzania drzwi od swego gabinetu. Chyba nie celował w Eryka, choć jak na strzał ostrzegawczy bełt świsnął niebezpiecznie blisko ucha rycerza. Balwierz stał na piętrze, wychylony z antresoli, przeładowaną kuszę opierał o poręcz.
- Jeden… dwa… - nie tracił czasu na zbędne słowa.
Marianne i Eryk bez słowa wypadli z powrotem w deszcz.
- Gdzie jest reszta? – przez deszcz do Eryka słowa Marianne ledwie docierały.
Ostatnio młody mężczyzna pokładał naprawdę wielkie zaufanie w kawałku metalu, który nosił na nadgarstku, ale przedmiot milczał.
Za to słychać było przejmujące rżenie koni przy przewróconych na bok powozach i bicie dzwonów w Świątyni Mananna. Niebo cały czas przedzierały błyskawice.

Fałszywy żebrak, który wcześniej tak ochoczo śledził Danstana, jako człowiek przezorny nie wtrącał do walki, zwłaszcza takiej, której wyniku nie potrafił z góry przewidzieć, zaś pierwsze minuty wydarzeń, przyniesione przez ulewę przeżył w niejakim osłupieniu. W momencie jednak, gdy wszyscy adwersarze zniknęli z Rue de Bains mężczyzna z błyskiem chciwości w oczach dopadł opuszczonej karocy.

Tymczasem balwierz przez moment był przekonany, że oczyścił swoje progi z intruzów, żywych przynajmniej, bo w tym zawodzie nie bał się nieboszczyków -co prawda był to mistrz w swym fachu i niewielu pacjentów wyprawił na tamten świat, ale każdy ma jakąś młodość i jej błędy - miał się zaraz przekonać, że zmarli też mogą stanowić zagrożenie. I kiedy trup z jedną ręką zmiażdżoną, drugą prawie odcięta dźwignął się na nogi, poczciwy cyrulik omdlał. Szczęśliwie dla niego nieboszczyk nie chciał porzucić raz obranego celu.


Pappo

Pożyczony parasol przetrwał gdzieś minutę. I to nawet nie z powodu wiatru - połamał go ciężar wody lejącej się z nieba. Ale Pappo, choć ponownie kompletnie przemókł, prowadzony właściwie przez niepozbawione instynktu samozachowawczego psy dotarł w końcu do „Piańskich Progów”. Zabłądził tylko kilka razy, w bramach spędził najwyżej pół godziny, w domu Hertariona był na czas obiadu.
Dzisiejsza modlitwa przed posiłkiem była wyjątkowo długa.

Na szczęście nawet gniew boży przemija. A przynajmniej jego zewnętrzne oznaki.

Pappo z ciężką rusznicą i dwoma brytanami u boku, ruszył porozmawiać ze szlachetnie urodzonym młodym briończykiem. Piańskie Progi znajdowały się podobnie, jak szlacheckie rezydencje, na lewobrzeżu. Ale Pappo i tak miał przed sobą półgodzinny spacer po otrząsającym się po szaleństwach żywiołu mieście. Przynajmniej teoretycznie półgodzinny. Bo w praktyce pierwszy patrol spotkał po pięciu minutach, ten był bardzo grzeczny i jedynie lekko wypytywał gdzie zacny Niziołek wybiera się z tą armatą i psami i czy na pewno wszystko w porządku. Pappo zamotał odpowiedź w sposób godny krewnego wielkiej dramatopisarki i pozostawiwszy gwardzistów w kompletnej konsternacji mógł kontynuować swą wędrówkę. Jakieś następne pięć minut. Bo historia się powtórzyła. Ale gdy zaczęły się pierwsze domy szlacheckie, a w stronę Pappo ruszyło kolejnych dwóch żołnierzy, wyższych, szerszych i lepiej uzbrojonych od swoich poprzedników, było wiadomo, że już tak łatwo nie będzie. Oktawian Maurissaut zamieszkiwał najlepszą część najlepszej dzielnicy. Teraz, gdy po deszczu wzmożone patrole usuwały szkody, dotarcie pod dom złotego młodzieńca, zwłaszcza z tą wielka dubeltówką w ręce i psem własnej wielkości u boku, przestało wydawać się proste.
 

Ostatnio edytowane przez Hellian : 19-10-2008 o 12:33.
Hellian jest offline