Noc, mimo pewnego niepokoju o towarzyszy, Joseph przespał spokojnie. Od dawna przyjął za zasadę, by nie przejmować się rzeczami, na które nie miał wpływu. I w większości przypadków udawało mu się to.
Planowanie czegokolwiek również mijało się z celem, bo jakież można snuć plany w obliczu tak nieprzewidywalnej i magicznej istoty jak Południca.
Po krótkiej porannej gimnastyce oraz odświeżeniu się w przyniesionej do pokoju misce wody zszedł do izby i zasiadł za stołem.
Tak jak przewidywał, Ishera nie było.
Po chwili zjawili się pozostali kompani. W końcu razem zasiedli do posiłku. Całkiem smacznego, jak na taką dziurę. Zazwyczaj w takich miejscach żywiono podróżnych produktami pośledniej jakości. I tak biedacy nie mieli wyboru, a mało który z nich wracał jeszcze kiedyś w to miejsce. A miejscowi nie przychodzili po to, żeby jeść, tylko żeby pić i wymieniać się informacjami, która to wymiana, w przypadku kobiet, zwana by była po prostu plotkowaniem.
Albo zatem tutejszy karczmarz był wyjątkiem, albo też zrobił wyjątek dla Gilesa.
- Ruszamy zaraz po śniadaniu - spytał Joseph - by się jakoś przygotować na spotkanie i odszukać Ishera, czy też zjawiamy się w lasku krótko przed południem? |