- Jedź do domu Ricardo – pogłaskała starszego brata po szorstkim policzku – Możesz wziąć w pracy wolne?
Kiwnął głową, nie zaprotestował, że wydaje mu polecenia, stał tam przecież przy tej szybie i choć nic nie wiedział o zdolnościach siostry, miał świadomość czterogodzinnej modlitwy, którą płacząc zmawiała i wydawało mu się, że doświadczył właśnie cudu, momentu, gdy Bóg postanawia ingerować, pod wpływem prośby śmiertelnika. Wierzył, że stojąc za tą szybą Carmen wspólnie z lekarzami uratowała Emilia.
- Zostanę póki wszystko się nie ustabilizuje. Odbierz Thomasa. – uścisnęła dłoń brata, w zastępstwie czulszego gestu, którego Carmen nie chciała wykonać, bo na razie musi być spokojna i tego zamierzała się trzymać.
Szła w kierunku recepcji, gdy ten człowiek zaczął krzyczeć. Poczuła to namacalnym zimnem. Igłami lodu niczym u Jana Christiana Andersena. Na raka się umiera, nie mam wyrzutów sumienia. I była to prawda. Gdyby umiała zdobyć się teraz na ten wysiłek, przeszukania rzeczywistości, pomogłaby, bo rozumiała ból - właśnie przeżyła tysiąc śmierci Emilia. Rozumiała aż za dobrze. Ale te cztery godziny nie zostawiły w niej współczucia, więc jej spojrzenie było zimne jak lód właśnie i fakt, że nie miała siły pozostawił ją obojętną. Zrozpaczony mężczyzna to nawet nie przeszkoda, tylko szpitalne tło. Bez znaczenia.
Wiedziała też, że jej wyczerpanie przeminie, a wspomnienia nieistniejących śmierci zostaną i po raz pierwszy poczuła, że dar musi ją zniszczyć, bo nie da się bez końca segregować wspomnień,
bo każde wydarzenie było
i każde jest tak samo prawdziwą przeszłością.
- Lub tak samo fałszywą – powiedziała to na głos.
Niestety to była niekończąca się noc i wydarzenia się nawarstwiały, zdesperowany wariat zdołał unieruchomić przesławnego Jaime'a Bayly. Dwóch pielęgniarzy zamarło w pół kroku nie wiedząc, co robić, a mężczyzna wykrzykiwał swoje pogróżki.
Carmen zaczęła mówić nim zdążyła pomyśleć.
- Może zamiast go dusić, zapytasz, jaką ma grupę krwi? – była zupełnie spokojna, mówiła wyraźnie niczym na zajęciach z dykcji i zresztą tak się trochę czuła, jak w teatrze, na scenie, tylko kiepsko grała, bo powinna przecież łkać, drżąca o życie przystojnego bohatera i ze smutkiem w oczach tłumaczyć napastnikowi swoje nieszczęście, licząc na empatyczną wspólnotę rodzin pokrzywdzonych biedaków.
– Albo poprosisz, by zaapelował o krew w telewizji czy radiu. Ratuj żonę zamiast histeryzować. Skoro ma tylko Ciebie to weź się w garść! – Przy ostatnim zdaniu podniosła głos, tak niewiele brakowało, by do tego nazwała go dupkiem.
Właśnie odkryłam, że nie mam serca.
A jednak puścił Jaime’a. Taraz otumaniały od nieszczęścia mężczyzna nawet nie wyrywał się pielęgniarzom. Pomyślała, że za środki uspokajające, które mu zaraz zaaplikują będzie musiał słono zapłacić.
***
- Bez pamięci nie ma moralności nie uważa Pan –zwróciła się nagle do Bayle’a – Pan lubi żartować z poważnych spraw w swoim programie. Żartował Pan już z raka? Chyba byłoby trudniej niż z homofobii, homofilii i takich tam, prawda? – to nawet nie była zaczepka, stwierdzenie, które właśnie przyszło jej do głowy i zostało wypowiedziane całkowicie beznamiętnym tonem.
- To mój numer telefonu - podała mu kiepskiej jakości wizytówkę – dwukrotnie mi Pan pomógł tej nocy. Więc gdyby Pan czegoś potrzebował. Nie jestem bogata i nie mam wpływów, ale mogę być przydatna.
- Nie myślę o seksie. To znaczy, mam nadzieję, że Pan to zrozumiał, ale lepiej czasem powtórzyć dwa razy. Dziękuję –wyciągnęła do mężczyzny doń.