Arashi patrzyła na
Szeryf z tym samym niewzruszonym spokojem co poprzednio, nawet nie do końca zdając sobie sprawę z tego, jak taka pasywna postawa musiała irytować temperamentną
Regine... a może nawet budzić niepokój? To jednak było normalnym odruchem otoczenia, nikt bowiem stojąc przed kobietą w czerni i białej masce nie potrafił czuć się swobodnie... Chyba tylko szaleńcy.
Wysłuchawszy
Szeryf, Toreadorka przekrzywiła lekko głową, zastanawiając się nad trapiącą ją obecnie kwestią. „P
okój 336 w Mariocie. Tam będzie czekało to, co dostaniecie.” – mówiła Brujah...
„ ...A przecież srebra węgierskiego nie da się kupić w żadnym sklepie. Nawet Filharmonia sprowadza je prosto z wytwórni, co trwa kilka dni... Chyba, że wezmą z zapasów Opery. Biedny mistrz Berulliani, chyba się rozpłacze – zaiście arkadyjska będzie to scena...”
Odgłos zamknięcia drzwi nie przebrzmiał jeszcze w pomieszczeniu, kiedy
Langhammer wycedził przez wysunięte kły:
"KURWA!!!". Tajemnicą pozostawało czy słowo to określało
Szeryf, było kwintesencją jej zachowania; czy może raczej odnosiło się do ogólnej sytuacji.
-
Będę za godzinę w hotelu. Do zobaczenia - dodał, cały czas z wysuniętymi kłami i wyszedł.
Arashi spojrzała za nim, omiótłszy wzrokiem szczupłą sylwetkę wampira. Tak jak poprzednio, stała niewzruszona, spokojna, jakby była figurą wykutą z kamienia, która sterczała tak już setki lat i miała przed sobą kolejne sploty wieków.
-
Myślę, że godzina to dobry czas, by się nastroić do misji. – rzekła wreszcie tym swoim śpiewnym akcentem –
Gustaw-san, Malin-san, ja również pozwolę sobie was teraz opuścić, by się przygotować. Sayōnara.
Kobieta ukłoniła się, podniosła futerał z ziemi, po czym powolnym krokiem opuściła pomieszczenie. Szła wyprostowana stałym tempem, nie zwracając uwagi na ciekawskie spojrzenia Spokrewnionych. To była jej misja, nie musiała się nią z nikim dzielić... no może poza trójką pozostałych Kainitów. Swoją drogą, to będzie pewnie ciekawy koncert, choć czy udany?
Opuściwszy budynek, zdjęła z twarzy maskę i odruchowo przeczesała ręką kruczoczarne włosy. Chwilę chłonęła przyjemny ziąb powietrza, który spowił jej policzki, a następnie przeszła na drugą stronę ulicy. Frankfurt o tej porze zaczynał się już wyludniać, tylko nieliczne cienie przemykały do swoich domów, niejednokrotnie zataczając się przy tym.
Yamada weszła do budki telefonicznej, włożyła kartę magnetyczną, po czym wystukała numer – jedyny jaki znała na pamięć. Jest sygnał. Jeden... drugi... trzeci...
- Hallo? – odezwał się zachrypnięty męski głos.
-
Paul, wybacz, że cię obudziłam...
- Nie, nie spałem jeszcze. – kłamstwo –
Co mogę dla ciebie zrobić moja droga?
- Nic, chciałam tylko powiedzieć, że jakiś czas mogę nie wracać, będę spać gdzie indziej.
- Aha, rozumiem. A co z koncertem?
- Nie wiem, Paul. Postaram się.
- Rozumiem, na wszelki wypadek przygotuję Hansa, choć oboje wiemy, że to nie to samo...
- Przykro mi, to konieczność.
- Nie ma powodu, Arashi. – rozmówca umilkł, po czym dodał miękko -
Gambatte ne.
- Arigatou.
Toreadorka odłożyła słuchawkę i po chwili namysłu skierowała się w stronę wałów Menu, wciąż ściskając w dłoni pewnie rączkę futerału. Sunęła wzdłuż brzegu niczym duch i nawet nieliczni przechodnie, którzy ją zauważyli, woleli raczej przyspieszyć kroku, niż zastanowić się, co tu robi.
Arashi stanęła tymczasem na niedużym cyplu i spojrzała prosto na wodę. Światła nocnego miasta rozbijały się refleksami na powierzchni rzeki, to błyszcząc, to znów przygasając...
Czas mijał, a
Róża Wiatrów, przysiadłszy na brzegu futerału, wciąż wpatrywała się w falujące refleksy. O czym myślała? O muzyce... o muzyce, zaklętej w naturze...
Dopiero gdy wewnętrzny zegar podpowiedział jej, że niedługo minie „godzina”, podniosła się, otrzepała futerał i skierowała w stronę Mariotu.
A w duszy jej grały smyczki...