Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-10-2008, 14:33   #11
Blyth
 
Reputacja: 1 Blyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znanyBlyth nie jest za bardzo znany
Wicher, zamieć, burza... ukrop nie dziewoja. Wszystko robi po swojemu, mężów rady nigdy nie szuka. Czy czasem to jednak nie jest największy magnes? Czy żywa, bystra niewiasta nie jest największym skarbem dla człeka rozumnego?
Na nic się zdają dywagacje, gdy błoto pryska spod kopyt od zatraceńczego tempa jazdy. Współczułem szczerze Rochowi, przewieszonemu jak tobół przez kulbakę jednego z braci.
Dwór robił dobre wrażenie. Solidny, na potężnym kamiennym fundamencie, z biegnącym przez cały front miłym krużgankiem, który na pewno świadkował niejednej letniej tęgiej popijawie. Kryty solidnym gontem dach, szereg zabudowań gospodarczych wokół, zadbane obejście, świeże kwiaty w oknach, biel firan połyskujących zza szklanych szyb dużych okien. Wprawne oko dostrzega też kilka mniejszych otworów, ledwie widocznych w załomach drewnianych bali. Okute, nabijane dębowe odrzwia przywołują na myśl skarbiec lub arsenał jakiś, nie domostwo szlachcica. Szmer dochodzący ze środka wskazuje, że warownia ta ma w środku własną studnię, pewnie też nieliche zapasy. W dziwny sposób mimo bycia groźną, zachowuje swoiste piękno wynikające z kresowej solidności. Oczyma wyobraźni niemal dostrzega się ślady zabaw, płynącego wina, śpiewanych pełnymi, lirycznymi głosami dumek, czy mocnych żołnierskich pieśni...
Wieczór był ciepły, pootwierano okna, podano mięsiwa, kaszę, jakieś leguminy, nawet głowę cukru w kolorowej polewie. Jak na zadłużoną rodzinę, nie powiem, dostatnio się żyje.
Krotochwile rzucane przez Krzysztofa, śpiew bliźniaków o całkiem miłych głosach, morze wina, naprawdę niezłego, do tego miód dwójniaczek z własnej pasieki, nalewka z pigwy, sekret rodzinny Marianny, ogólne odprężenie. Ozdobą iście sarmackiej biesiady była oczywiście Ona. W sukni, skromnej, lecz niezwykle podkreślającej smukłość kibici, uwypuklającej gorsem krągłe drażniątka. Włosy rozpuszczone łagodnymi jasnymi falami spływające na biel ramion, skrywających w sobie siłę, ale i kuszących cudowną gładkością.
Wieczór upływał więc miło, niespodzianie, ale co tu dziwować się- wszystko co dobre w mem życiu imieniem Marianny się poczynało.
Trzymając język na wodzy, pasłem oczyska widokiem najmilszym. W którymś momencie niby przypadkiem twardy obcas kozaczego buta przygniótł mi stopę, kiedym nieco za mocno się rozmarzył.
- Dawaj baczenie, Martynie, bo twa hałowa i moj żywot na włosie zawieszone. Poczkaj k noczju, Radzewskie popijut...
Szelmowski uśmiech dodał mi skrzydeł. Myhajło był krynicą mądrych pomysłów.
Wieczorem odegraliśmy wspaniałą pantomimę. Poprosiliśmy o kwaterkę gorzałki i pęto kiełbasy, niby dla spokojności snu zabarykadowaliśmy od środka drzwi gościnnej izby, co na pewno nie dziwiło braci, którzy sami pewnie tez nam nie ufali. Pod drzwiami zasiadł jeden z nich na warcie. Myhajło przygrywał na bandurze, wypiliśmy po stakanie, zaczęliśmy się sprzeczać o wojenne przewagi, ogólnie zachowywaliśmy się głośno i przesadnie... Nie wzbudziło to niczyjego zainteresowania. Siedzieliśmy w ich domu, czuli przewagę, wiec nie zwracali bacznej uwagi. W pewnym momencie Myhajło począł udawać mój głos i mamrotać po pijacku, stukał się szklanicami, wznosił coraz cichsze toasty, odegrał rolę wspaniale. Postronni na pewno nadal słyszeli duet pijanych panów dopijający się do nieprzytomności. Przytomność jednak była, bo jak tylko usłyszałem głośne Amen, po modlitwie do świętego Krzysztofa patrona podróżników, wymknąłem się chyłkiem w samych szarawarach i koszuli przez wąskie okienko. Barki omal mi nie uwięzły, ale siła potrzeby była ogromna. Sąsiednie okno wiodło do alkierza Marianny. Poparzyłem się pokrzywą pod oknem, co tylko wzmogło me zapędy. Dała mi znak modlitwą, zachęciła do podróży, okno miała ostawione otworem.podskoczyłem i nie bacząc na ryzyko utraty głowy wcisnąłem się do środka. Małe lampki nadawały bogatemu wnętrzu pozory przepychu iście sułtańskiego. Złote i srebrne bibeloty, wonności, kosztowny kobierzec osmańśki ze sceną polowania na dzika pokrywał jedną ścianę, pozostałe wyłożone były szkarłatnym i turkusowym jedwabiem. Łoże, wielkie i zachęcające, będące nader udaną kombinacją atłasowych poduszek, niedźwiedzich futer, i jedwabnej pościeli, dominowało we wnętrzu. Mały sekretarzyk, parawan, szafa gdańska... Marianna siedziała w niedbałej pozie na łożu, z założoną nogą na nogę. Bujała nią lekko poddenerwowana, ale nie z powodu mego widoku. Mała stópka o długich paluszkach, zgrabna kostka, łydka jak utoczona, smukłości przedniej. Maryjo...krągłe kolano, fragment uda! Piekielny gorąc uderzył mi na policzki. Jej miękka suknia nocna, głęboko rozsznurowana, nóżka anielskiej urody z rozcięcia bocznego sukni ukazywała mym oczom prospekt tak podniosły, że posąg Maryi Dziewicy w Lwowie, obraz Matki Przenajświętszej z Ostrej Bramy, wszelakie wota i skarby tegoż świata niczem się wydać mogły.
- Marianno, ja...
- Cichaj, nie mów nic, nie psuj niczego słowami...
Usta odnalazły się bez trudu, czułość, przyjaźń, namiętność...nagłe odepchnięcie.
- Cóż ja czynię najlepszego! Wybacz, lecz nie wolno mi, wybacz...
Nagłe hałasy na zewnątrz, krótki krzyk i stukanie obcasów po podłodze.
- Znikaj, ubieżaj chyłkiem !
- Marianno, ja Ciebie mił...
- Oj wiem głupi, przecież zawsze o tym wiedziałam - zamknęła mi usta palcem wskazującym i popchnęła do okna.
Znowu pokrzywy, znowu ścisk framugi. Udając bardziej pijanego niż jestem otworzyłem zabarykadowane drzwi. Od razu poczułem pod szyją ostrze szabli. Tomasz z zimną nienawiścią wycharczał:
- Zawierzyłem ci psie, wiarołomny gamraci synu. Będziesz zdychał do nowiu ścierwo!
- Bastój waść, nie wiem co zamiarujesz, lecz daj mi rzec, że pełnia dopiero i do nowiu nie dasz rady rakarzu.....uuuch
Nagły cios obuchem czekana w czaszkę pozbawił mnie możliwości ciętej riposty. Gwiazdy, całe konstelacje otoczyły mnie w zawrotnym wirowaniu.
Ocknąłem się związany jak prosię, ale żyw. Obok mnie dziarsko pogwizdywał Myhajło, krwawiąc przy tym obficie z rany barku.
- Nie prościej byłoby może spytać najpierw o coś? Bogiem się klnę, że nie pojmuję, skąd taka u was gościnność. Gość w dom, czekanik w łapę?
Jakiś podkuty but znalazł drogę do moich żeber. Czyżby wiedzieli? Czy któryś nakrył nas z Marianną? Lekki dreszcz przeszedł mi przez krzyż... jako gaszka nie tylko obwiesić będą chcieli ale może i klejnotów pierwej pozbawią... Boże uchowaj... oby ubili, ale z jajcyma na tamten świat puszczając.
Rozległ się w końcu jej głos. Spokojny, pełen wyczuwalnej ostrożności. Niebiosa się ulitowały, nie za nią mię spętali.
- Panowie szlachta, a trucicielstwem się zajmują?
- Wybacz acani, nie pojmuję?
- Brat nasz umiłowany Roch, któregoście cucili w korycie nieżyw. Struty w mękach zszedł z żywota, ku niebiosom się kierując po długim konaniu.
Nagły błysk... Ona na Rochu, ni to cuci go, ni to okładać chce pijanicę. Podaje mu trzeźwiące sole, Roch macha przy tym komicznie nogami... Nie sole to, już wiedziałem. Czemu trutki mu zadała? Nie pojmuję...
- Pani Marianno, panowie kawalerowie. Klnę się na honor swój i Boga w Trójcy jedynego, żem nie winien. Parol mój daję szlachecki. Nie ja i nie mój kamrat.
Więzy natychmiast opadły. W głuchych pomrukach czuć było nienawiść i niewiarę, lecz honorni to, choć źli ludzie byli.
Roztarłem nadgarstki pobudzając ruchy krwi w ciele. Skłoniłem się Krzysztofowi który mnie uwolnił, skłoniłem Mariannie, która musiała wyczytać pytanie w moich oczach. Uwolniłem kozaka. Następnie wolno zwróciłem się ku braciom siedzącym za stołem, na którym leżało niewidoczne dla rzuconych na podłogę ciało Rocha Radzewskiego.
- Panowie, wiem kto zawinił. Winnym możecie ogłosić osobę wam bliską. Bo to brat wasz sam targnął się na swe życie. Nie zapytujcie mię jakie przewiny go do tego zmusiły - wasz on był nie mój.
Chyba utrafiłem, bo ich miny już nie wściekłość, a żałość wyrażały. Postanowiłem kontynuować by zasiać zamęt i zwątpienie, a głowę przy tym zachować.
- Kiedym wbiegł do karczmy, panna Marianna próbowała brata waszego samojedna wytoczyć z karczmy. Sił jej nie stawało, lecz widać ze honor rodziny cenniejszym dla niej, niż przeszkody bezsilności. Roch jednak jako dziki zwierz się zachowywał. Mruczał "Gore mi, zgubion jestem" pianę toczył z pyska, łypał okiem czerwonym. Przeto zabralim go do koryta coby otrzeźwiał, aleć myslelim że on pijany tylko. A on nie od gorzałki, a od zgorzeli w sercu trucizną zadanej już umierał.
- Biada nam. Utracilim już dwóch braci. Omal nie pobiliśmy niewinnego szlachcica, za co przeprosiny racz przyjąć panie Rokicki. A Przyjaciela waszego nużem do czeladnej odniesiem, opatrzon będzie rychło. - Krzysztof był zdecydowanie przygnębiony.
Nie rozumiałem co się dzieje, uznałem że lepiej już zmilczeć. Swoje zrobiłem, żyw świtu doczekam, Mariannę k sobie przywiodłem, rozkoszy nieziemskiej świadcząc.
- Horyłki, nuże! - zakrzyknął któryś z pogrążonych w smutku panów.
Do świtania nikt na nogach stać nie dał rady. Beczka okowity nie ugasiła żalu, nie zmiękczyła, a wręcz przeciwnie - podpaliła w Radzewskich żądzę zemsty, okrutnej i już nie tylko honorem, a furią podsycanej.
Myhajło nie pił, krzywił się tylko z bólu, ale twardo siedział z karabelą na kolanach. Zerkał tylko co jakiś czas dyskretnie na Drogomysła, a ja znałem te spojrzenie... Muszę pilnować by nowej zwady z pomsty za ranę nie wywiązali.
Marianna udała się do swego alkierza, nie mniej niż inni odurzona trunkami, choć preferowała wino. Ja jednak już nie zdecydowałem się na drugą tej nocy wizytę. Przez pokrzywy jak sobie tłumaczyłem, nie ze strachu.

Następnego dnia o świtaniu zasiedliśmy do wspólnej rady przy śniadaniu. Szybko skreśliłem list do przyjaciela mego, imć pana Kacpra Wojniłłowicza, starosty Halickiego, który na pewno mógł służyć pomocą. Umyślny na najlepszym koniu winien tam dotrzeć jeszcze przed summą, wiec odpowiedzi można by czekać nocą.
Dzień ów zwłoki postanowiliśmy spędzić w rodzinnej kapliczce Radzewskich, czuwając nad zwłokami zmarłego. Ponieważ jednak bracia do przesadnie religijnych nie należeli, na swój sposób radzili sobie ze smutkiem. Wiedziałem już skąd kłopoty z dukatami w tak zacnym folwarku... tylu chłopa puściłoby z torbami gorzelnię, bo apetyty i możliwości mieli iście smocze.
Marianna chyba mnie unikała. Wiedziałem, że czuje do mnie coś na kształt wdzięczności, za skierowanie podejrzeń z dala, jednak jakoś tak zawsze bywało, że jako naturalne przyjmowaliśmy wszelkie fawory jakimi się zdarzało obdarzać. Wiedziałem, ze liczyć na nią mogę, wiedziałem, że i ona we mnie widzieć może oparcie. Pewnie nie o ową trutkę biegało, oj nie o to. Czując ciągle smak jej ust nie miałem złudzeń. Ona żałowała.
Opuściłem kaplicę i sam zacząłem szukać zapomnienia w trunku. Myhajło, który w ogóle do kaplicy katolickiej nie wchodził, był już nietrzeźwy w stopniu niemożebnym do uwierzenia.
- Pane...hick... ja tebe skażu, durak ty oj durak. Taka jałowica w zahrodzie, a durny byk na wojny paszoł...
Durny. Dokładnie to czułem. Przegapiłem swą szansę, bezpowrotnie topiąc miłość w deszczu zdarzeń, gęstych i ciężkich, odbierających wszystkiemu sens.
Po godzinie targany tak silnymi torsjami, ze zawołano medykusa z pobliskiego miasteczka, zgromadziłem wokół siebie tłumek rozochoconych braci, bacznie sprawdzających, czy aby trucizna z Rocha nie przelazła na mnie. Gorzałka nie zabiła jednak, lecz wiedziałem już, ze tureckie tortury to nic w porównaniu z próbą pokonania bariery pijackich możliwości.
Jak przez mgłę kojarzę śmiech kozaka, delikatną rękę zmieniająca kompresy, brzęk srebrników kiedy ktoś kto w zakładzie obstawiał żem już nie żyw, wypłacał należne zwycięzcy...
W nocy nadszedł list z odpowiedzią z Halicza...
 

Ostatnio edytowane przez Blyth : 25-10-2008 o 17:53. Powód: zmiana konceptu
Blyth jest offline