Krzysztof Bursztyński
Zamek na wodzie w Wojnowicach, 31 lipca
Chris zamknął oczy. Pod powiekami jak wymalowane ciągnęły się łagodne linie ciała Adrianny, w uszach ciągle dźwięczał mu jej ostatni krzyk, ciepłe uda ciągle obejmowały go w pasie.
Ześliznął się z niej i położył obok.
Jaka cisza.
Zamek w Wojnowicach miał grube ściany, ledwie przepuszczające echo dźwięków.
Jaka cisza. Jaki spokój. Dlaczego nic nie słychać? Przecież na dole grają od ucha do ucha i drą się na całego?
- Adrianna?
Chris otworzył oczy.
Czerń, pustka. I on, nagi i bezbronny w wielkiej czerni.
- Haloooooooo? Haloooooooooo?!
Postawił krok. Chyba się przemieszczał, ale nie był pewien. Nie miał żadnych punktów odniesienia.
- Jest tu ktoooooo? Heeeeej!
Zaczął biec. Przerażenie zmroziło mu myśli. Urywany oddech ze świstem dobywał się ze zdartego od krzyku gardła, i tak jak wcześniejsze wrzaski, ginął w wielkiej ciszy. Po raz pierwszy od Przebudzenia Chris był sam.
- Na pomooooc!
Gdzie anielice? Dlaczego ich nie ma?
Przed sobą zobaczył punkt światła.
Ocalony.. Ale im bardziej się zbliżał, tym wolniej biegł, aż w końcu ustał zupełnie.
Przed nim leżała Jola. Czarna krew zasychała na drżących wargach, dłonie drżały w agonii, drżały nogi w butach na wysokiej szpilce, oczy patrzyły gdzieś nieruchomo w bezkres. Obok przycupnęło dziecko, sześcioletni chłopczyk o ciemnych włosach. Gładził Jolę po twarzy trzymanym w ręku niebieskim liściem.
- Co jej się stało? Dlaczego?
Jola wyprężyła się. Drgające dłonie znieruchomiały. Chłopczyk odwrócił się i podał Krzyśkowi niebieski liść ubrudzony krwią. Dziecko miało siwe, mokre od łez oczy.
- Bo cię tam nie było. Bo cię to nie obchodziło. Biedna mama. Taka śliczna. Ktoś jej powinien powiedzieć, że powinna założyć inne buty - broda dziecka zadrżała od szlochu.
- Ona nie żyje? Naprawdę nie żyje?
- Właściwym pytaniem jest: kiedy - dziecko złapało go za rękę.
- Kiedy?
- W Czas Przejścia.
- Powiedz mi, przecież...
- Powiedziałem, ile mogłem. A teraz otwórz oczy.
- Co z tobą?
- Ja jestem tylko obietnicą. Możliwością. Co nie oznacza, że nie kocham mamy... Otwórz oczy. Teraz.
Chris otworzył oczy. Adrianna mruczała jak kot, wtulona w jego ramię. Ktoś dobijał się do drzwi. Młody kultysta zaklnął, wyswobodził się ostrożnie z objęć dziewczyny i podszedł do drzwi.
- Kto tam?
- To ja, Kaśka. Kamil chce z tobą mówić. Raczej szybciej niż później. Raczej teraz niż kiedy indziej.
- Jest u siebie? Powiedz mu, że zaraz będę.
Podszedł do swoich porozrzucanych ubrań, wciągnął po cichu spodnie, już miał wychodzić...
Liść. Błękitny liść. Z czarnymi grudkami zakrzepniętej krwi na powierzchni.
Krzysiek przez chwilę patrzył na niego z otwartymi ustami, a potem podniósł delikatnie i schował do kieszeni.
- Proszę - Kamil miał spokojny głos. Krzysiek odetchnął głęboko i wszedł do izby. Kamil przebierał się z przemoczonych ubrań, szrama po paznokciu Arletty zdążyła już przyschnąć w czarne pasmo skrzepniętej krwi. Kamil był spokojny. Jak zwykle. Nic, ani nikt nie było w stanie wyprowadzić z równowagi przywódcy wrocławskich kultystów. Kiedy jednak Krzysiek uścisnął podaną dłoń, wyczuł lekkie drżenie. Miał też wrażenie, że zmarszczki wokół oczu starszego maga pogłębiły się.
- Usiądź, nalej coś sobie. Kasia zaraz przyprowadzi panią Jolę.
Kamil zapiął nową koszulę i zaczął wiązać krawat.
- Chcę, żebyś wiedział, że to, co się wydarzyło, i ambicje mojej córki, nie ma żadnego wpływu na moją decyzję. Wybrałem ciebie i Jolę. Ufam wam.Jesteście mi potrzebni. Obydwoje.