Karczma Żyda Moszke
Srodze sobie adwersarze przed walką przymawiali, skoro też do dzieła się zabrali. Wodzili się tedy na szable pan
Mateusz z Pogorzelskim i pan Mariusz z Kozakiem. To przyskakiwali, to uniki robili, szable cięły powietrze, aż patrzącym na to w oczach jeno błyski światła na klingach w oczach migały.
Pierwszy pan
Leszczyński zmógł przeciwnika i jucha kozacza zbroczyła klepisko w karczmie. Krzyknęli towarzysze jego strasznym głosem i zdawało się, że rzucą się na Panów Braci, ale widać wstrzymali się licząc, że ich
"pułkownik" zmoże pana
Ankwicza.
Próżne były jednak ich nadzieje, gdyż herszt ich wkrótce klęczał na środku izby za okrwawioną prawicę się trzymając - zawodząc strasznym głosem
-
Jezu !!! Jezu !!!
Porwali się tedy kompanioni jego do broni, ale pierwszemu z nich pan
Jaksa prosto w pierś z krócicy wypalił, ten zaś ręce rozłożył szeroko i zwalił się na ziemie głosu z siebie nawet nie dobywszy.
Rzucał się na ziemi pianę z ust krwawą tocząc i widać było że już diabli po jego duszę przybyli bo charczał straszliwie.
Huk pistoletowego wystrzału jednego z hultajów zagrzmiał głucho i kula świsneła koło ucha pana
Gorajskiego, który nie czekając, za szynkwas skoczył, gdzie
Żyd przechera chciał im w plecy z garłacza wypalić. Porwał broń
Judaszowi szlachcic i w opryszków wymierzył.
- Więc ino niech się ruszy jeszcze któryś… Za kamrata odpowiadać nie będziecie, ale niech mi święta Panienka świadkiem, nawet kichniecie teraz za atak potraktuje.
Pan
Leszczyński dwa półhaki zza pazuchy wyrwał i mierzył w łotrzyków. Zdać się mogło, że walka skończona, bo hultaje spokornieli i rozważali, czy broni nie zdać, choć jak ich czterech pozostało tak czterech szablice i pistolety w łapskach dzierżyli.
Nim jednak do rozstrzygnięcia przyszło kolejny huk strzału ciszę przerwał.
Pogorzelski za twarz się chwycił, spomiędzy dłoni krew chlustać poczęła i zwalił się jak dąb ścięty na twarz. Widać, że nie żył już gdy na ziemie upadł.
To
młodzik ów, z pistoletu ukradkiem wydobytego do
herszta wypalił trupem go kładąc.
Zahuczało od strzałów w karczmie, bo wszyscy za broń się porwali, lubo zawalidrogi strwożone śmiercią kamratów źle mierzyły, bo tylko gwizdnęły kule nad głowami Panów Braci szkody im nie czyniąc. Wypalili i oni i dymy zasnuły izbę w karczmie.
Przezeń dwa krzyki zabrzmiały wysokie i ciała jakieś na ziemię się zwaliły.
Pan
Jaksa nacisnał spust garłacza, lecz tylko proch na panewce zatlił się, a broń nie wypaliła. Nagle ból w nodze uczuł straszny. To
Żydowin nie dośc mocno widać uderzony zębami jak pies sie w nogę mu wbił i puszczać nie zamierzał.
W dym wdarł się jakiś cień czarny, szybki tak, że zdało się do człowieka należeć nie mógł. To pan
Ligęza w dym runął i zaraz charkot nieludzki z niego dał się słyszeć, znak że przeciwnika swego na długość rapiera dostał.
Ostatni z rzezimieszków ranny widać lubo jedynie kulą poderwał się z ziemi i jednym skokiem ku oknu się rzucił. Przebił błonę zamiast szyby tam wstawioną się przebił, przeturlał, poderwał i ku koniom się rzucił.
Panów Braci dobiegł cichy głos
młodzika.
- Męża mego zabił, śmierć mu pchnięciem w plecy zadał, tedy i śmierć mu w duszy przysięgłam.
Obejrzeli się i poznali teraz już wszyscy, że to nie
szlachcic młody a pani
Dębska z pistoletem dymiącym w dłoni stoi.