Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-10-2008, 22:18   #13
Marianna
 
Marianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Marianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znanyMarianna nie jest za bardzo znany
Czytałam list chyba ze trzy razy. - Przytrzymaj mnie. Usiąść muszę. - Marcin usłużył mi ramieniem. Złapałam się mocno ławy. List wyleciał mi z rąk. W głowie mi wirowało. Nie może to być prawda. Halszka? To ona by to miała być?
- Zeszłej zimy gościł u nas Nieciecki. Z narzeczoną swoją tu zjechał. Prawił, że z najlepszej rodziny na ziemi małopolskiej ją był porwał. Że oddać jej za nic nie chcieli, że za furtą klasztorną jej życie przeznaczono. Powiadał, że tak się w niej rozmiłował, że dwa miesiące dzień w dzień targi z ojcem jej uskuteczniał, a targował się, że i Żyd niejeden by nie umiał. W końcu stanęło na dotacji dla sióstr, i kapliczce okazałej na rozstajach, gdzie prawa odnoga wprost do dworu Halszki wiodła. I rzeczywiście. Cicha, spokojna, odziana niczem wzór cnót wszelakich. Skromnie oczy spuszczała i przykrywała je długimi rzęsami. Oj, a rzęsy to miała, że ażem wzdychała. Bliskie zbożu, którego żadna burza pokotem nie położyła. A długie, a filuternie zakręcały się. Zoczyłam i Mikołaja jak na nią spozierał. A i mrugał co jakiś czas dziwnie do Niecieckiego. Ejże! - Nagła myśl, niczym błyskawica na letnim niebie poddała mi koncept. - Matulu! On wiedział! Znał jej prowiniencję... Grali przede mną... sztuka przednia im wyszła. To się musieli uśmiać, że ja głupia zamtuzowej kochanicy nie poznałam. Bożesz ty mój...
Marcin patrzył jakoś tak znacząco. Chyba pojęłam nieme zapytanie w oczach.
- Nie, Mikołaj z usług nie miał jak skorzystać, łoża nie opuszczał.. ale.. - tym razem to mnie opuściła pewność - jeździli razem gdzieś... nie – jęknęłam - co jak co, ale tego by mi nie.. - sama siebie usilnie zapewniałam . - A by cię, Marcinie, co tobie za bezeceństwa do głowy przychodzą. Miarkuj się waść, toż to mój ślubny i szlachcic. Nie zhańbiłby mnie tak... - popatrzyłam na rozciągająca się w uśmiechu twarz mojego niemego rozmówcy. - Aj tam... No bo się ... A niech to wszyscy diabli. Bieżajmy tej Halszce oczy wydłubać, a nie mielmy ozorem po próżnicy.
- Przecież... - zaczął Marcin.
- A jak jednak skorzystał? -przerwałam mu rzucając oczywistą dla mnie ripostą.
- ... nie wiesz gdzie jechać! - dokończył.
Nie zbił mnie z tropu ani na moment.
- No jak gdzie? Do Halicza. Wszystkie tropy tam prowadzą. W Haliczu zresztą mieć będziemy tęgiego wspomożyciela. Sam starosta nam pomocy nie odmówi. - Tu przyoblekłam tjemniczość na me lico.
- Hej w ukropie ty kąpana. Trza się przygotować – krzyknął za mną.
- A co ja zamiaruję robić teraz? - odkrzyknęłam i jęłam poganiać czeladź.
Już wszystko było gotowe, gdy nadeszła wieść straszliwa. Jeździec wpadł na podwórze, konia jego czym prędzej rozkulbaczono, pianę z pyska toczył już i rżał żałośnie po cwale zbyt długim.
- Biada wam, biad..a... - ledwo dyszał posłaniec – za.. zaja.. zajazd się szykuje ... - Bywa czasem tak, ze choć burzy wypatrujemy, pierwszy grzmot przeszywa nas sromotnym wstrząsem. Wszyscyśmy zamarli. To było do przewidzenia. Onufry Sulima już dawno zaprzestał listów ponaglających słać, a wyrok zapadł z miesiąc temu.
- Gdzie oni? - dopadłam do półprzytomnego mężczyzny.
- Zbier.. zbierają... się... Ze dwa ... dni ... macie – wycharczał.
Popatrzyłam na Radzewskich. Tomasz skinął głową.
- Bywaj Marianno. A ty, Panie Marcinie, strzeż naszej Lisicy jak oka w głowie. Droga nam ona, lecz tu nasze rodziny, tu nasza ojcowizna, której czas bronić przyszło. Niech was sprawiedliwość prowadzi.
Marcin zdjął kołpak, pokłonił się, ręka jego nieznacznie dotknęła szabli. Nie rzekł nic, bo tu nie trzeba było słów.
Spojrzałam na nich, nie wiedzieć czemu tak, jakbym to ostatnie pożegnanie było. Staliśmy naprzeciw siebie, oni wciąż na koniach, które nie miały już w drogę ruszać, oczy przyjazne, pełne czułości, o którą trudno było podejrzewać tych rębajłów. Moja Błyskotka niecierpliwiła się, jakby wiedziała, że każda chwila drogą jest. Jedna, kryształowa, słona i krnąbrna łza wymknęła się okowom mojego prawego oka. Opamiętałam się w końcu.
- A nie popuśćcie ani piędzi! Jasne? - zaśmiałam się.
- Rozkaz! - zakrzyknęli. - Lisico nasza... - dodał już ciszej Tomasz.
Spięłam ostrogami Błyskotę i ruszyłam rysią przed siebie. Dłużej bym już nie strzymała. Nie obejrzałam się ni razu za siebie, by nie zadać sobie pytania, czy jeszcze kiedyś tu wrócę. Za mną rozlegał się dźwięk kopyt dwóch koni jeszcze, które przez dłuższy czas pozwoliły mi cieszyć się pierwszeństwem i samotnością. Opamiętałam się, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi. Wstrzymałam konia, odwracając się nagle i strzelając pytaniem niczym z łuku mego:
- A gdzie spać będziem?
Wymienili znaczące spojrzenia. Pierwszy odezwał się Myhajło.
- Karczmę trzy godziny temu minęliśmy...
Przygryzłam wargę. A to ci szaleństwo mnie ogarnęło.
- Tam wydaje się być dogodne miejsce na popas, a i chyba odpoczynek w szczerym polu nie jest ci obcy, prawda? - znalazł się w sytuacji Marcin.
- A pewnie, czas mamy przedni na takie noclegowanie.
I po prawdzie, czas był cudowny. Noce ciepłe, niebo czarne wręcz granatem, utkane gwiaździstym srebrnym wzorem. Nieopodal znalazł się i strumyk, w którym pot galopowania zmyć mogłam.
Chwilę trwały kłótnie o wartowanie, ale w końcu zgodzili się, bym jako druga czuwała. Zasypiając, wpatrywałam się w cudownie przyozdobione białym kwieciem gałęzie krzewów jałowca, których na tej polanie urodziło się bez liku. Woń ich uśpiła mię zapomnieniem...
Przyśniły mi się wszystkie, co najgorsze wydarzenia z życia mego, strach i bezradność zakradły się w serce moje. Otworzyłam oczy. Myhajło lekko potrząsał moje ramię.
- Już wstaję, już... - niezbyt wyraźnie zapewniłam o mej gotowości. Wstałam jednak, i z uczuciem wielkiej pustki, zaczęłam patrolować okolicę. Cisza była przytłaczająca. Spokój okolicy wręcz bił po oczach i uszach. Wspomnienia zaczęły napływać kaskadami. Wielka samotność znów objęła mnie swymi ramionami. Wtedy, wspomnienie niedawnej nocy w alkierzu, kiedy resztkami woli obroniłam się przed tym, czego tak naprawdę chciało moje ciało, wróciło, niosąc ze sobą ten nieopisany ładunek emocji i obietnicy. Popatrzyłam na śpiącego mężczyznę, który przyczyną tych rozterek stał się. Pchnięta nagłą decyzją, cicho stąpając w jego kierunku, wsmyrgnęłam się błyskawicznie pod jego okrycie. Otworzył oczy i... nie pytał o nic już. Krzaki jaśminu wabiły, otumaniały, zabierały dech w piersiach. Jaśminowa woń otuliła nas swym woalem. Ja nie udawałam, że się waham. Walkę swą przegrałam. Po trzykroć przegrałam – pomyślałam z ukontentowaniem, gdy pierwsze oznaki świtu nadeszły, a ja niczym kotka wyprężyłam się, szukając dogodnego dla mnie ułożenia na prowizorycznym posłaniu...
 
Marianna jest offline