Jerzy Andrzej Głodowski h. Przeginia
Pan Jerzy wysłuchał z uwagą tego co mu zostało wyjaśnione. Na przemian baranka w gębę wrażając i piwem przepijając.
- ze dwudziestu paru chłopa…
- część konno, kilka dni przewagi prawie tydzień…
- uciekają na Dzikie Pola…
Łapska tłuszczem ociekające we żupan obetarł. A rękawem resztki z wąsów zrzucił. Beknął na znak iż pojadł solidnie i w te słowa gębę otwiera:
- Jeżeli, żem dobrze wyrozumiał pierwej te rezuny uprowadziły córę pana Ostenki, a następnie pannę z domu Kreczyńskich. Ja tam się na zwierzęcych zwyczajach nie wyznaję. Ale różne rzeczy, żem już widział i powstanie czerni na Ukrainie też. Jakeśmy z Panem Strażnikiem Koronnym Samuelem Łaszczem Pawluka szarpali i pode sam nos Pana Hetmana Polnego podprowadzili. Pohasali my w tedy po Ukrainie i na nie jedno żem się napatrzył. Ale coś mi się widzi, że ci tutaj albo jaki harem organizować poczynają lubo zasmakowali w szlachciańskich rzyciach. I wielce mi się to dziwne jawi bo co innego dwór dobyć, obejścia spalić i dziewki wychędożyć nim trupy ich mężów i braci ostygną…
I dziwnym wam było ale ni cienia wątpliwości w was nie ma, że imć Jerzy wie co prawi. Pytanie jeno czy pan Głodowski ogień zaprószał czy na zgliszcza przyjeżdżał.
- a co innego co rusz to jaką babę porywać i ze sobą ciągnąć. A jak chamstwo tak w dupceniu się rozsmakowało to coś mi się widzi, że nawet i lwowska murwenica by kilku dni z nimi nie strzymała. Oj z tych panien już nic nie będzie. Oj nie będzie.
Widać było, że kompanija panom Brodzickiemu i Jasickiemu zaczynała być mocno nie w smak. Czy to ze względu na babską strachliwość co ją w kuflach próbowali ukryć czy na insze względy. Tedy przeprosili towarzystwo. Wykręcać różnymi sprawami się poczeli, przepraszać, a zbierać rychło. Ale, że i Komapniji serca zajęcze nie były miłe tedy się rozstali rychlej nim początkowo myśleli. O dziwo, jak się pokazało czeladź w dwa pacierze się pozbierali, wozy załadowane i w drogę ruszyli. Szczęścia życząc.
- I nam w drogę! Zakomenderował imć Głodowski niczym rotmistrz jaki. I znać Wam było, że głos to nawykły do wydawania komend. Na stajennego ryknął aby konie sposobić do drogi. Z pieńka wyrwał siekierę co to chwilę temu drwa nią rąbano. Sprawdził czy ostra – a uśmiech jego zdawało się to potwierdzać. Przytroczył ją do konia. Do Brata wielebnego się zwrócił, co to chyba wyrozumieć nie umiał po cóż mu ona.
- a cóżeś Ojczulku Wielebny myślał, że kozikiem paliki się struga? Poczem patrząc na Kozaka
– koniokrada to i bym obwiesił. Ale rezun to inaczej jak na palu skończyć nie powinien. Zachciało się pańskiej krwi, to i na wszystkich z góry patrzeć będziesz.
Kozak zbladł nieco, z losem to on był już swoim pogodzony ale takiej śmierci jeno najgorszemu wrogu życzył.
Za ręce spętał zaporożca, powróz do łęku przywiązał i spojrzeniem powiódł po obecnych. Towarzystwo jego patrzyło na niego zdziwione, bo na jakie harce z Kozakiem apetyt już mieli. A i chłopstwo wyszło z chałup i się gapiło bez respektu na nich. Widział pan Jerzy już takie spojrzenia, widział już takie harde gęby. Co odważniejszemu ręka zadrżała, ni to skurcz, ni to w pieść się zaciskać miała. I tutaj już wieść o Chmielu dotarła, jeszcze sami się boją. Jeszcze nie staną. Ale tylko Zaporożców obaczą zaraz kosy na sztroc postawią i rezać budą.
Oj jeszcze wam te oczka wyjdą jak pieniek przez rzyć w żywot będzie się wbijać, pomyślał sobie szlachciura.
- A co Waszmość Państwo jak te słupy soli stoicie. Przecie nie tu będziemy go na pal nawlekać. Toć to chamstwo w chwila po naszym odejściu by go ściągnęło. A to się nie godzi aby kogo nawlekać, żeby go po chwili z pala ściągać. Toć to grzech by ze dwóch dni nie dać na wysokości spędzić.
Te słowa wypowiedziawszy dał ostrogi koniu. Jechał ot idealnie, nie za szybko nie za wolno – jakby to nie pierwszyzna dla niego była. Kozaczyna nieborak próbował nogami powłóczyć co sił. Ale sił nie starczało. Co i raz się wywracając by po paru metrach powstać i tak od nowa. Pod lasem Głodowski nieco zwolnił – nie o zamęczenie mu przecież chodziło.
Szukał jakiej polanki. Ot takiej z ładnym widoczkiem. Aby było na co popatrzeć z góry.
Gdy takowe miejsce wypatrzył. Z konia zsiadł. Siwuchę zza pazuchy wyrwał. Tęgiego łyka pociągnął i podszedł do Kozaka. Ten ledwo oddech łapiąc na trawie leżał. Co rusz z jego ciała gdzieś jucha uciekała. Jeno obdarcia ale wyglądał nietęgo.
- Masz kozacze łyka, bo to nie po chrześcijańsku w ostatnią drogę bez kusztyczka wyprawiać chrześcijanina. Ten chciał pociągnąć mocno, aby choć trochę bólu uśnieżyć. Ale nie takie igraszki z panem Jerzym. Ot łyczki dwa i od ust mu flaszkę wziął.
- To jak będzie, opowiesz mi jak to było? Czy wolisz z Waćpanną po tatarsku pogadać i na paliku skończyć?
Kozak ważył los swój i boleści jakie może jeszcze zaznać na tym padole…