Widok kolejnego, rozerwanego na strzępy serią z wrażej broni dziecięcego ciałka padającego niemal u jej stóp, wyrwał Sophie z odrętwienia. Dotarło do niej, że albo w natychmiast weźmie się w garść, albo namalować sobie na piersi celownik, dla większej pewności, że Simba ją zastrzelą. Poderwała strzelbę i mogący powalić słonia pocisk trafił napastnika w splot słoneczny. Bełkocący bez ładu i składu przestali być dla niej ludźmi. Wszystko nabrało nowej ostrości.
O mały włos nie oddała następnego strzału prosto w Wilka. Przesunęła lufę kawałek dalej i wystrzeliła w ciemność, wpędzając tym samym otumanionych narkotykiem czarnoskórych za węgieł. Halder pchnął Ankę w stronę szopy – widząc w niej zbawienie, Torecci krzyknęła na resztę skulonych w śmiertelnym strachu dzieciaków. Złapawszy za rączkę jedno z nich, ruszyła w podyktowanym przez Kaldera kierunku. Ruszyła tam, choć Bóg był świadkiem, że tym, na co miała największa ochotę, było obrócenie się na pięcie i rzucenie w stronę Simba. I rozdzieranie ich gardeł zębami, wypruwanie arterii, oddzielanie mięsa od kości i zadawanie im bólu, który poczuliby nawet poprzez narkotyczną zasłonę. Była wściekła. I tak strasznie pragnęła zemsty.
Przedarło się jednak do jej głowy, że rzeczą najważniejszą w tej chwili, jest zapewnienie bezpieczeństwa dzieciom. Nie tracąc czasu wytłumaczyły dzieciom, co mają zrobić, żeby pokonać pomost. Wolała nie myśleć o tym, co stałoby się, gdyby nie udało im się przerzucić do Haldera najmniejszych dzieci. |