Anzlem
Nie spoglądał na rany, nie mógł patrzeć. Uczepił się tej jednej nieracjonalnej koncepcji snu. To nie możliwe-myślał-Sen. Obudzić się.
Rzeczywistość z każdą chwilą podkopywała złudne fundamenty nadziei, aż na końcu nie pozostało nic. Musiał zmierzyć się z prawdą i nie zwariować. Drżącą ręką powoli odciągał koc. Z każdym ruchem ociągał się, nie chcąc widzieć nic więcej, lecz prawda była nieunikniona. Maureen nie było wśród żywych.
Ujął w ramiona ciało ukochanej, ściskał zimne dłonie. Ich chłód parzył, ranił duszę, przypominał.
Łzy popłynęły bezwiednie. Strumieniem, za wszystkie żale skrywane pod zaporą zobojętnienia, za ten największy z nich, którego teraz doświadczył. Śmierć poruszyła w nim ocean uczuć. Zamiast wojownika, przy ciele klęczał mały chłopiec, niewinny, delikatny, nie potrafiący ogarnąć doznanej krzywdy. -Nieeee!-krzyk rozdarł gardło chłopca i stał się całym światem. Wyrazem bólu, rozpaczy.
Długo trzymał w objęciach najukochańszą istotę, długo jęczał modlitwy, prośby, złorzeczenia do wszystkich znanych bogów. Za jej życie oddałby własne, a gdy teraz nie miał możliwości, poczucie winy i bezsilności zżerało go od środka. |