Jerzy Andrzej GÅ‚odowski h. Przeginia
Imć Jerzy Andrzej Głodowski nie zawsze przedkładał ostrość szabli nad ostrość języka. Tedy i w retoryce się nieco wyznawał. Przed Bogiem i Najświętszą Panną by nie zaprzeczył, iż zawżdy szlachtę wolał przekrzyczeć niż argumenta zbijać niczym sztychy i samemu uwagi wysuwać w przeciwnika celne bijące.
Pił i słuchał. Słuchał i uszom swym nie wierzył. Siwucha i słowa Stepowej Wilczycy podziałały nań niczym wiosenna przeprawa przez Dniepr. Sapnął niczym raniony niedźwiedź. Ni to było oznaka radości bo nie słodycz wypływała z ust tej Dziewki. A może po tak tęgim łyku nabrał za dużo powietrza w siebie i trza je było po prostu wypuścić.
- Jeżeli pytasz czy gniewnym widząc szlacheckie dwory popalone, kobiety pohańbione, dziatki pomordowane, klasztory zbezczeszczone… tak, krew mi się w żyłach gotuje. Czy rozum odbiera, czy zaślepia tak abym nie widział świata? Otóż posłuchaj mnie Mości Panno, nie pytam skąd tyś wiedziała o wielkich sekretach Kreczyńskiego bo to nie moja sprawa. Księgi te arcycenne pewnikiem to jakieś Silva Rerum rodowe. Ale toć to i rzecz normalna, że szlachta księgi w domu ma. A jak rezuny dobywają dworek to i insze sekrety Pana domu poznają niż jego bibliotęczkę ot chociażby cóżesz to jego szlachetna małżonka pod spódnicą chowa! Myślisz, że łgać na mękach będzie aby je ukrócić, a ja myślę, że łże aby ich uniknąć! - Nie zastanawiasz się czemu czerń miałaby pomagać Wierchuckiemu lubo czemu ów jegomość miałby palić insze dwory i klasztor aby księgi od Kreczyńskich wziąć. Ale może miłość do hultajstwa czy pewność trwogi jakie twe imię w nich wzbudza nieistotnym poprzednie ich uczynki czyni.
To mówiąc do Zaporożca przystąpił. Zdobny kindżał zza pasy wyjął i rozpruł mu pęta.
- Jeżeli Ci mości panno tak blisko do niego, to może idź z nim. Idź, może i do Chmiela zajdziecie. Będziesz mogła pokarać tych co to pomiotem i pohańskim bękartem twoją Maryjkę nazwali. Idź waćpanna, bylebyś się z tymi co mordu na Kreczyńskich się dopuścili tam nie potkała…
Podniósł z ziemi Kozaka za szmaty i cisnął kopniakiem pod nogi Nuszyk. Tako, że jeno pas sukienny, którym ten hajdawery miał obwiązane mu w ręce pozostał. Już miał w bok go rzucić gdy ręką poczuł coś w nim wszyte. Szybko oglądać począł i macać. By po chwili za materiał mocniej szarpnąć. Na trawę posypały się niczym krople deszczu błyszczące przedmioty. Pan Jerzy podniósł jeden. Był to szlachetny kamyk w złoto oprawiony bez dwóch zdań guz. Pewnikiem ze szlacheckiego żupana urżnięty.
Ścisnął go mocniej w garści.
Popatrzył w oczy Tatarzynce... Nic nie rzekł jeno rzucił jej to co znalazł.
Satis verborum