Asmodeusz już miał wejść do ośrodka, kiedy to zaczepiłeś go. Uśmiechnął się lekko licząc na swoiste nawrócenie. Leniwa sylwetka Morfa pędziła za Tobą. A Francisco wpatrywał się beznamiętnym wzrokiem w błękit nieba. Anioł szarpnął twą dłoń, zgniły pocałunek męskich ust przyprawionych parodią kobiecości spoczął na dłoni. -Ambustielu, Ambustielu... Formidiel, myślisz, że o nim nie wiem? On też jest jednym z naszych braci, wybierając nas wybierasz jego. Jako jeden pośród wiernych Jehowie będziesz mógł z nim rozmawiać. Nie rozumiesz?
Puścił dłoń, jego ręka przeniosła się w powietrze gestykulując wszędzie i nigdzie, pokazując wszechrzecz i nicość. Francisco dalej obserwował niebo. -Po zachodzie słońca znajdziesz mnie przy de Vlirgine. Jeśli się zdecydujesz – przybędziesz szybciej niżeli myśl, jak to bywało niegdyś. Jeśli nie – zarówno psy gończe jak i wielka rebelia będą ci nieprzyjazne, kochany. Zachód słońca.
Człowiek zniknął, poszedł przez siebie, albo i nie. Poszedł którąś z dróg. Tymczasem Morf wpatrywał się ślepiami w Ciebie, jakby chciał zakrzyczeć, krzyczeć coś. Asmodeusz wkroczył do ośrodka nie oglądając się za siebie. Tylko rzucił na chodne. -Tam, gdzie pójdziemy...
Szum wiatru w drzewach wygrał smętną melodie, śpiewy w kościele smęciły dalej...
__________________ Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura. |