Narindra szła milcząc. Wspomnienie dokonanego przez Simon makabrycznego znaleziska, nie dawało jej spokoju. Wyobraziła sobie konającą kobietę, której ciało rozpada się kawałek po kawałku, na skutek ropiejących, zakażonych ran i jeszcze to gnijące truchło słonia. Jakiś ponury głos w jej wnętrzu recytował monotonnym, schrypniętym głosem, strofa po strofie wiersz Baudelaira...
Przypomnij sobie, cośmy widzieli, jedyna,
W ten letni, tak piękny poranek:
U zakrętu leżała plugawa padlina
Na ścieżce żwirem zasianej.
Z nogami zadartymi lubieżnej kobiety,
Parując i siejąc trucizny,
Niedbała i cyniczna otwarła sekrety
Brzucha pełnego zgnilizny.
Słońce prażąc to ścierwo jarzyło się w górze,
Jakby rozłożyć pragnęło
I oddać wielokrotnie potężnej Naturze
Złączone z nią niegdyś dzieło.
Błękit oglądał szkielet przepysznej budowy,
Co w kwiat rozkwitał jaskrawy,
Smród zgnilizny tak mocno uderzał do głowy,
Żeś nieomal nie padła na trawy.
Brzęczała na tym zgniłym brzuchu much orkiestra
I z wnętrza larw czarne zastępy
Wypełzały ściekając z wolna jak ciecz gęsta
Na te rojące się strzępy.
Wszystko się zapadało, jarzyło, wzbijało,
Jak fala się wznosiło,
Rzekłbyś, wzdęte niepewnym odetchnieniem ciało
Samo się w sobie mnożyło.
Czerwie biegły za obcym im brzmieniem muzycznym
Jak wiatr i woda bieżąca
Lub ziarno, które wiejacz swym ruchem rytmicznym
W opałce obraca i wstrząsa.
Forma świata stawała się nierzeczywista
Jak szkic, co przestał nęcić
Na płótnie zapomnianym i który artysta
Kończy już tylko z pamięci.
A za skałami niespokojnie i z ostrożna
Pies śledził nas z błyskiem w oku
Czatując na te chwilę, kiedy będzie można
Wyszarpać ochłap zewłoku.
A jednak upodobnisz się do tego błota,
Co tchem zaraźliwym zieje,
Gwiazdo mych oczu, słońce mojego żywota,
Pasjo moja i mój aniele!
Tak! Taką będziesz kiedyś, o wdzięków królowo,
Po sakramentach ostatnich,
Gdy zejdziesz pod ziół żyznych urodę kwietniową,
By gnić wśród kości bratnich.
Wtedy czerwiowi, który cię będzie beztrosko
Toczył w mogilnej ciemności,
Powiedz, żem ja zachował formę i treść boską
Mojej zetlałej miłości!
Skromna treść żołądka podeszła jej do gardła, w ustach poczuła gorzki smak żółci. Ta wyprawa przybierać coraz gorszy obrót. Zmęczenie zaczęło dawać się jej we znaki. Narindrę ogarnął nastrój przygnębienia, smutku i apatii. Wszechogarniająca śmierć, przemoc i zniszczenie. Jak sępy do padliny tak do jej umęczonego mózgu ciągnęły czarne myśli i ponure wspomnienia. Znowu była wesołą piętnastolatką siedzącą obok ojca prowadzącego Jeepa. Samochód podskakiwał na wyboistej drodze, jeszcze tylko kilaka kilometrów i znowu będą w domu. Mama już pewnie wróciła od pani Fridy, z którą widywały się co piątek od siedmiu lat, by pielęgnować swoje pasje artystyczne i planować nowe akcje charytatywne mające na celu poprawę egzystencji mentalnej i materialnej biednych murzyńskich dzieci. Wszystko co miało miejsce tego feralnego dnia po ich powrocie do domu pamiętała jak przez mgłę. Na schodach powitała ich lamentująca, zalana łzami stara Ghebe. W posiadłości Fridy Bouayard miał miejsce jakiś wypadek... Coś złego spotkało właścicielkę i jej gości. Ojciec niezwłocznie wsiadł w samochód i ruszył z piskiem opon. Pozostawiając małą Nari w pulchnych objęciach szlochającej Murzynki. Potem w jej pamięci nie było nic, wielka czarna dziura... Następne co pamiętała to szarą twarz ojca, kiedy wrócił był o dwadzieścia lat starszy. Z jego dotychczas ciemnych włosów sterczały pasma siwizny a twarz poznaczona była głębokimi zmarszczkami. Nic nie powiedział, nic nie wytłumaczył. Zebrał białych pracowników rancza. Stara Ghebe zawodząc rzuciła się do nóg jednego z nich, trzymała kurczowo nie chcąc puścić. Seria potężnych ciosów kolbą pogruchotała jej czaszkę. Jasnowłosy Kurt, z pochodzenia Holender, splunął na krwawą miazgę jaką zrobił z kobiecej głowy. Odjechali. Kilka godzin później na horyzoncie zamajaczył wąski, szary słup dymu. Kiedy wrócili ich poznaczone rdzawymi plamami ubrania śmierdziały spalenizną. Od tej pory na ranczo pracowali tylko biali, z wyjątkiem wuja Momole, ale jak mówiono szeptem tego dnia udowodnił swoja lojalność i wykazał się wielkim okrucieństwem i bezwzględnością wobec swoich współbraci. Może dlatego, że tak bardzo kochał swoją panią i tyle jej zawdzięczał. Kanonada strzałów wyrwała ją ze świata wspomnień, odruchowo chciała paść na ziemię. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, że odgłos wystrzałów dobiega z oddali. Kiedy Irlandczyk wskazał im miejsce na nocleg, niewiele myśląc, umęczona i rozżalona Narinda poszła w ślady Simone. Otuliła się szczelnie kocem i zamknęła oczy, licząc, że sen ukoi jej poranione serce i zdruzgotaną duszę.