Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-11-2008, 14:11   #90
Johan Watherman
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Rozdział II
Retrospekcja
Usunę ludzi i bydło,
usunę ptactwo powietrzne i ryby morskie,
i zgorszenia wraz z bezbożnymi;
i wytępię człowieka z oblicza ziemi - wyrocznia Pana.
(So 1,3)

Ambustiel:
Czy na rzeki gniewasz się, Panie?
Czy na rzeki gniew Twój?
Czy na morze - Twoja zapalczywość,
że wsiadasz na swoje konie,
na swoje rydwany zwycięskie?

(Ha 3,8 )

Francisco tylko dotknął żyletka swych żył, przeciął je i dalej ciął niczym udręczona dusza która ze strachu przed kolejnymi mękami ucieka w odmęty nieznanego. Czułeś jak życie w raz z krwią ucieka z jego ciała i ducha, jak przyjmuje je ziemia. Nie było kałuży, nie było nic. Wszystko wypiła ziemia łakoma krwi i śmierci. Ileż to trwało? Ile trwało kiedy każdym skrawkiem Ciała to czułeś, kiedy Maurycy jakby tego nie zauważył, kiedy Morf kręcił się niespokojnie, a Asmodeusz czegoś wyczekiwał. Sama śmierć musnęła Cię, dotknęła szkarłatną szarfą. Martwe ciało obsunęło się się na ziemię, padła na nią z hukiem.
Grzmot, łomot. Świetliste hufce przecięły nocne niebo, grzmoty biły i biły. Asmodeusz powstał gwałtownym ruchem, wyszedł na środek podwórza, lecz da lek od kościoła., I zadarł łeb do góry.

-I co wielcy, którzy staliście po stronie człowieka? Przedostatni z buntownik opowiedział się za sprawą psubraty! Słyszcie i grzmijcie z Waszej niemocy! Umarł człowiek! Ecce Homo!

Nie wiadomo która z dłoni strachu bardziej ściskała serce, czy ta grzmiąca burza i błyski, czy krzyk Asmodeusza starający się konkurować z echem grzmotów. I o dziwo walka ta była prawie równa. Twym oczom ciągle okazywała się martwe, wykrwawione truchło człowieka. I za każdym spojrzeniem trwał kolejny grzmot i wiatr zdmuchujący z drzew liście, nieporadnie próbując przykryć człowieczą klęskę. Twój kot tylko krążył nieswojo. Twa łza padła na ziemię i również została przez nią pożarta. Kolejna salwa grzmotów niemalże Cię ogłuszyła, niczym harfy zwiastujące przyjście. Asmodeusz krzyczał do nieba.

-Człowiek zgrzeszył! Nie polucje na mnie zdrajcy!

Lunął deszcz, kolejny rodzaj walki, deszcz którym dławiła się ziemia i zaczął tworzyć potężne kałuże, liście porywane nawałnicą przeplatały się pomiędzy kroplami. Błyskawice padały gdzieś w oddali, poza wzrokiem. Lecz czułeś je, każda błyskawica rozchodziła się delikatnym prądem po ciele. Asmodeusz rzekł ostatnie słowa, lecz nie do nieba, z wielkim wysiłkiem obrócił się w stronę kościoła.

-Boże, widzisz marność człowieka? Już za niedługo nie będą Cię zwodzić...

Nie było w tym niepokoju, a cos naturalnego. Grzmoty współgrały z krokami Asmodeusza, woda z kałuży chlapała, deszcz rozmył makijaż ukazując pełnie obrzydliwości oblicza. Podszedł do Ciebie, chwycił za ramię i szepnął.

-Stanael zawsze był najwyższym z nas i to go Jahwe obdarzył łaską. Nie dziw się, wrócimy do tego co już było.

Błysk oślepił wzrok, grzmot okaleczył słuch, deszcz sprawił martwość skóry, uczynił ją lodowatą. Watrzysko targało ubraniem. Jakby spoza czarnych chmur i księżyca padł srebrzysty grzmot odbijający się w każdej kropelce deszczu. Czas jakby się zatrzymał, powoli, pomalutku elektryczna strzała wyprzedzała kolejne spadające krople. Była nad Twoja głową, nad pyskiem Morfa oraz Asmodeusz. Było coraz bliżej, blisko. Ta chwila utrwaliła się w martwym odbiciu ocząt martwego Franciszka.
Światło, błysk, ból przeszywający każdą komórkę, ból niebytu, ciało umierało chociaż czym była śmierć dla anioła? Lecz to było uczucie pokrewne z umieraniem, z bólem przerodzenia się w niebyt. Lecz czułeś, że jesteś i Asmodeusz jest trzymając Cię za dłoń. Tylko Morf był i nie szedł za wami, czekał. I nie było w tym niepokoju, a pewność stanu naturalnego, bożego, że tak ma być i czeka.

W niebycie czułeś i widziałeś z Asmodeuszem ogród, dzicz i... Eden? Eden! Kobieta krocząca po nim i wielki anioł całujący ją w dłoń. Któż to?
Potem znowu ogród, znowu ludzie. Jeden człowiek i rzesze skrzydlatych którzy stali, jedni się pokłonili.

-Spokojnie bracie, spokojnie. O kota się nie martw.

Głos Asmodeusza uspokoił Cię. Uspokoił i dodał otuchy. Czułeś pogorzelisko, bitwę która trwała do niedawna. Coś pokrewnego tej błyskawicy.
Ty i Asmodeusz staliście. Jak dawniej. Ze skrzydłami, z gorejącymi ostrzami w dłoniach Archanioł prezentował się naprawdę pięknie, nie to co szkaradność na ziemi – jego blask zdawał się przytłaczać niebiosa. Byliście na jednej z niższych partii nieba, tuż po bitwie. Tutaj nawet myśl miał fizyczna wartość, niebiański wiatr rozwiewał włosy. Pałace niebiańskich księstw, gdzieniegdzie oddziały zakutych od stop do głów w pancerze bezwolnych Tronów wspierane przez innych skrzydlatych zawlekały schwytanych buntowników którzy nie zdarzyli się uratować ucieczką, upadkiem.

-Ty już upadłeś, jak i ja. Lecz wróciliśmy do okresu trochę o tym, zaraz dosłownie. Widzisz, patrz, Satanael nie uzyskał pomocy Czeluści...

Wielki anioł wzbijał się ku najwyższym niebiosom oświetlając sobie drogę pierwszym i ostatnim światłem. Nie uzależniony od fenomenów ciała, czułeś respekt i podniosłość kiedy nawet on uciekał przed dziesiąta maluczkich.

-Nie możemy tutaj być długo, potem wkroczymy w rytm czasu. Rozumiesz? Trzeba uratować Azazela...

Uśmiechnął się naprawdę urodziwie niczym Twoje ukochane lica.

-Ja idę uratować Azazela, Ty zemną. Jeszcze czas.

Podłoże zdawało się być jak pierzyna, wiatr jak światło, lecz światło z słońca nie docierało wyżej – przebijało się przez warstwy chmur tworzące następne nieba. Asmodeusz wskazał palcem na niby-kaplicę. Światło rozświetlało szklane sklepieni w białym, okrągłym budynku, gdzie dobiegały jakże nieczęste teraz odgłosy walki. Widok czmychające Stanaela, najwyższego i wielkiego, pierwszego buntownika zdradził żal, ten odwieczny żal z serca. I czuło się go w powietrzu. Asmodeusz z uśmiechem przeciął kilka razy jakiegoś niewidzianego przeciwnika. Ujął Cię za rękę. Kroczyliście za rękę po marmurowych chodnikach, jakże cudne było uczucie bycia w niebie. Spacer zaprowadził was do hucznego otwarcia złotych wrót do niby-kaplicy. Trojka Tronów skinęła ze szczekiem metalu głowami, głowami i twarzami których nie obejmował wzrok.
Azazale, ten sam archanioł który odwiedził Cię w szpitalu, ten sam. Jeszcze posiadający skrzydła, jeszcze dostojny i odziany. Jego miecz leżał połamany na podłodze. Słoneczne iskierki wpadające przez szklaną kopułę odbijały się od seledynowych skrzydeł Fanuela zdających się płonąć owym światłem. Fanuel był Ogniem i Gniewem Pańskim, i teraz jego gniewne oblicze wzięło w dłonie swe ten ogięn z których ulepiono aniołów i tym ogniem podpaliło Azazela na wieki. Nie! Asmodeusz chwycił jego dłoń siłując się, dwójka Archaniołów w mocarnym uścisku i osłabiony Azazel. Trony bez najmniejszego odruchu myśli czy woli ruszyły na niego...
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline