HAEVEN'S NOT ENOUGH Ambustiel stał spokojnie. Czekał. Możliwe, że to cisza wokół
Doumy spowodowała, że w jego duszy wszystko umilkło. Możliwe, że spojrzenia tysiącu oczu zatrzymały myśli. Albo tak wiele emocji na raz po prostu wypaliło go od środka. Im dłużej spoglądał na
Azazela, tym bardziej ten go odrzucał. Jego dufność w siebie, bezczelność, nawet jego gniew zdawał się urągać wszystkiemu dokoła. A najbardziej Bogu. Nie trzeba było go ratować. Tylko spętany mógł poczuć gorycz i zrozumieć swoje błędy. Choć raczej nie wysnuł z nich odpowiednich wniosków.
"Co ja tu robię?"
Spojrzał na
Doumę, kiedy jego-nie-jego słowa rozbiły się na powietrzu.
"Przyjął lekcję?"
- Nie sądzę. - powiedział cicho.
Napotkał spojrzenie
Azazela, który nic nie pojął. Tak dumny, że nie rozumiał. Nic a nic. Nie potrafił dotrzeć do prawdy. Oślepł, kiedy miał ją na wyciągnięcie ręki. Co prawda,
Ambu też jej jeszcze nie odnalazł, ale miał wrażenie że Archanioł się od niej konsekwentnie oddalał.
-
Skoro nie mogę mówić, to może mogę śpiewać? - powiedział i spojrzał w górę. Musiał ochłonąć. Rozprostował skrzydła i bez jakiegokolwiek wyjaśnienia wzbił się w powietrze. Cel. Miejsce, które wskazywał
Douma. Cóż kryło się pod tajemniczymi gestami? Możliwe, że nic. Albo coś wielce ważnego. Ciekawego? Nowego?
Czuł pustkę. Czarną ogarniającą całe ciało, umysł, ducha pustkę. I ta odraza. Nie mógł po sobie jej pokazać. Należało schować ją głęboko. Zakryć czymś innym.
Choćby lotem. Lub poszukiwaniami. Nie ważne czego. Wszystko się nadawało.