Już prawie straciłeś uświęcony lot i byś upadł bezwiednie. Lecz to światło, ostatni podarek Stanaela był chyba częścią mocy bo i wiatr zadął w Twe skrzydła, glob się zbliżał, słońce ogrzewało plecy, cud wolności – nie móc nic i nie chcieć nic. Czy niebyt był jedną możliwą wolnością?
Drzewa Edenu i dzika przyroda zdawała się trwać na ziemi tylko dla samych siebie od kiedy wygnano z ogrodu Adama i Ewę. Kilku aniołów strzegło bram, ogień mieczy pohukiwał nieznanym dźwiękiem. Wiatr głaskał drzewa, zwierzęta kopiąc nory drapały ziemię – wszystko trwało dla siebie samych. Lecz ten widok umykał Twym oczom coraz szybciej i szybciej, szybko. Pustynie, krzaki, szałasy, suche puszcze. Blisko, blisko ludzkiego siedliska. Kilkaset szałasów i jeden ważniejszych, wiele kobiet było w ciąży. I Ty wiedziałeś, że część z nich urodzi synów anielskich. Odziani w cos co im się nie należało, w skory zdarte z zwierząt i niczym te zwierzęta rozmawiali się sobą widząc Ciebie niczym strzała padającego na piaszczysty plac. Tumany kurzu wzbiły się wyżej niżeli największe drzewo w okolicy, zupełnie przysłaniając Ci obraz osiedla. Lecz upadł. Wiele kobiet pytało, mężczyźni złorzeczyli. -Czy to jeden z Tych co zabrali nam żony? -Czy to ten którego kochałam i zdradza mi tajemnice?
Lecz bali się podejść, trwoga ściskała w ostateczności ich serca i stopy. Gdzieś na uboczu żal ściskał czyjeś serce u posad i je czułeś. Pod uschłym drzewem siedziała Ewa. Włosy niczym stado kóz, szyje zdobił naszyjnik niczym rząd wojowników z tarczami, a lica łzy. Asmodeusz spoglądał na nią i na niebo zupełnie obcy na tutejsze zamieszanie. Podczas szlochów Ewy dało się wychwycić słowa: -Ja nie mogę czekać wieków...
Archanioł pocieszył ja samym swym dobrotliwym spojrzeniem. Chociaż nienawidzili człowieka, Matka zdawała się w swoisty sposób ważna. Nawet jeśli miałaby wykorzystana.
__________________ Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura. |