W zakrystii było ciemno, bardzo ciemno. Latarka oświetlała tylko niewielką część pomieszczeń, przez co wydawały się jeszcze bardziej mroczne. Mężczyzna poruszał się cicho wzdłuż ściany, lekko przygarbiony i sprawdzał po kolei pomieszczenia. W wyciągniętej ręce trzymał pistolet. Długo nie musiał szukać, zobaczył jakiegoś księdza, który jadł reporterkę. Ofiara błagalnie wyciągnęła do nich rękę, pragnęła pomocy. Marek wiedział, że udzieli jej pomocy, szybkiej i bezbolesnej. Całe scena była przerażająca, bardziej przerażająca od rozerwanej głowy pod wpływem kuli dum-dum, bardziej przerażająca od małego chłopczyka przytulającego martwe ciało ojca. Na szczęścia dla Marka nie wiele bardziej przerażająca. Mężczyzna był zimny i to nie tak jak reporterka czy ksiądz, był całkowicie wyprany z emocji. Jego oczy nie wyrażające niczego, tak niewiele różniące się od oczu zombi patrzyły w księdza. Latarka powędrowała na mordercę.
Gdy snop światła padł na księdza, kanibal odwrócił głowę i wlepił w porucznika martwe oczy. Wyprostował się, zacharczał coś i wyciągnął ręce do żołnierza. Marek strzelił krótko, dubletem, jak SAS. Dwa kaszlnięcia, dwa pociski, jeden powinien trafić niewiele nad drugim. niestety nie był to dzień Marka, trafił tylko jeden pocisk i to w prawy bok. normalny człowiek już by się zwijał podczas gdy zombi zaczął tylko lekko kuleć. Porucznik chciał dać krok w tył ale przypomniał sobie, że za nim jest cały sztab ludzi, nie mógł sobie pozwolić na cofnięcie. Stał dalej, prawa ręka z powrotem wróciła do pozycji strzeleckiej, nogi ustawiły się odpowiednio. Był gotowy do następnego strzału.
__________________ [...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...] |