Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-12-2008, 00:51   #7
Johan Watherman
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Anthel zadowolony uśmiechnął się. Słońce, wszechmogące. Jakaś paskudna myśl zatliła się w jego umyśle bowiem wzdrygną się jeszcze. Pierwsza nauka brzmiała „Nie myśl tylko czuj”. Anthel wiedział, że należy podążać za intuicją, za gamą przeczuć. Sam jego udział wyprawie był wielkim przeczuciem i wizją ważnych wydarzeń. Poprawił płasz zarzucając kaptur na głowę.. Znamię na czole było milczącym memento, o swym znaczeniu jakże skrytym lecz niosącym brzemię dawnych wydarzeń.
Rzucił wzrokowe wyzwanie słońcu.



Ruszył ku miejskim alejką. W czasie drogi i podpierania się metalowym kijem wyjął z torebki u pasa plik kart używanych nie do gry lecz przez wróżbiarzy. Ucałował każdą z kolei przymykając oczy i skupiając swą wolę wbrew słońcu i przeznaczeniu. Mgła czegoś nieuchwytnego, tajemniczego i ciemnego uniosła się nad kartami. Talia dwudziestu czterech kart i czarna postać Anthela która pod słońce dnia sunęła alejkami.



Szaleńczy taniec w alejkach pomiędzy budowali nasilał się wraz z uchodzeniem promieni słonecznych. Podrzucał przechodniom karty do wróżenia, szeptał słowa, umawiał spotkania.

-Plan nieopodal fontanny.

-Koło zakładów krawieckich.

-W niektórych budynkach trzymają żywność którą mieli rozdać.

-To straż miejsca odpowiedzialna jest za głód.

Ostatnia karta nosząc swe przeznaczenie które było zarazą rozpowszechniającą się z ust do ust po jadowitym słowie i ostanie zapewnienia o sprawie. Cienie stawały się coraz dłuższe, a wędrówka Anthela szybsza, w pełnym błękicie oczu zakorzeniła się jakby istota z obcych krain. Przystanął na chwilę, wbrew logice robił się mniej zmęczony bo chociaż pracował dłużej to i było bliżej upragnionej nocy. Zdjął kaptur z głowy, poprawił miecz i sztylet u pasa. Dotarł pod pierwsza umówioną zbiórkę, pod pobliską piekarnię. Mieszczanie nie wyglądali okazale i trzeba było się powstrzymywać albo przez popadnięciem w żałość na nich nędze oblicza albo by nie wybuchnąć śmiechem. Banda około czterdziestu zarośniętych obdartusów którzy na drodze życia nie miało kontaktu z wodą i patrzyli równie łapczywie na drugiego człowieka jak i na szyld pobliskiej rzeźni przedstawiający namalowanego na drewnie wieprza. Oblizywali się przy tym. Anthel wkraczając w środek tłumu układał w głowie słowa. Musiał mówić prosto, dosadnie i jako jeden z nich. Kompletna zmiana.

-Przyjaciele! Jesteście! Turyk czy Sule? Opiekun przymierających głodem i pokrzywdzonych czy poplecznik bogatych którego symbolem są monety zdobyte na Waszej krwawicy! Tak przyjaciele, stoję tutaj pośród Was jako przyjaciel bo wszyscy jesteśmy braćmi i przyjaciółmi w głodzie! Dziś wieczorem ruszymy u posad to miasto upominając się o byt!

Spojrzał na czterech strażników miejsc ich zmierzających i nie był to najweselszy widok. Cień był sprzymierzeńcem i z tego cienia szybko wyjął plik kilkunastu ulotek prosząc o ich rozdanie:

„Głód i śmierć na ulicach miasta. Przybądź wieczorem na plac z fontanną aby to zmienić!”

Na dole znajdował się prosty rysunek fontanny, bochenków chleba i tłumu ludzi dla analfabetów. Tymczasem dwóch z czterech strażników i to tych najsłuszniejszej postury obiegło w stronę Anthela z nienajlepszymi zamiarami. Sam dotychczasowy mówca pozbywszy się wyciągniętych z cienia płaszcza ulotek zaczął uciekać. Nie dało rady. Tłum się rozpierzchł, ciosy w szczeknę i korpus z pieści oraz trzonka halabardy powaliły go na ziemię. Plunął krwią, dół koszuli rozerwał się niemiłosiernie. Gniew nie był doradcą nawet gniew za cios. Pochwycił Dwóch strażników za oczy jakby naciągając na nie kurtynę. Uciekł biegiem podczas gdy przedstawiciele władz miejskich odzyskiwali wzrok. Zatrzymał się trzy przecznice dalej omijając rynsztok do którego prawie by wpadł. Oparł się o kij i dokonał małego przeglądu siebie samego. Podpite oko, rozerwana koszula, kilka siniaków. Splunął resztą krwi. Trzeba było się śpieszyć na kolejny wiec. Tym razem nie będzie ulotek. Ruszył trochę obolałym lecz nader eleganckim dając upust nieskończenie skomplikowanej plątaninie myśli.
Wkroczył na kolejne miejsce zbiórki niczym wielki aktor na miejsce swej sztuki. Rozłożył ręce niczym wielki aktor wchodzący na scenę.

-Jesteśmy przyjaciele!

Zakrzyczał tak głośno jak tylko mógł zwracając na siebie uwagę tłumu samym tylko krzykiem. Zaraza przeznaczenia rozprzestrzeniała się coraz szybciej, czuł w okolicy kilku ludzi z podrzuconymi kartami i tych którzy zostali zarażeni przez posiadających owe karty. Tak oczywiste szarpnięcie przeznaczeniem było wielką zbrodnią przeciw samej naturze świata i losom zapisanym gdzie być powinny. W chwilach jak to trwało i Anthel czuł jak serce podchodzi mu do gardła. Mimo to mówił nie dając nawet najmniejszej oznaki otoczeniu, brak emocji oprócz tych udawanych.

-Jesteście Tutaj i ja jestem dla sprawy naszego bytu i przeżycia! Musimy walczyć by przeżyć! Spójrzcie na bogate domy i ich opasłych mieszkańców. Zajadają się transportami przeznaczonymi dla nas! Skąd to wiem? Temu mnie pobili i ledwo uszedłem z życiem.

Błyskotliwe wykorzystanie okoliczności zatargu z strażą miejską w głębi ducha ucieszyło Anthela i to nie lada. Zupełnie nie zważając na reakcje gawiedzi ruszył dalej przerzucając kostkę do gry między palcami. Chociaż mając poważny cel i starają się grać na nosie całemu miasta to słowem to nagięciem przeznaczenia nie stracił zewnętrznego opanowania, gry aktorskiej i zamiłowania dla prostych sztuk dla samej uciechy wzroku.
Znowu straż miejska kręciła się wokół zebranych ludzi, i co najgorsze – ludzi było bardzo mało. Strażnicy patrzeli bacznie na tłum. Anthel zrazu spojrzał twarz jednego, tego samego którego oślepił na chwilę aby uciec. Twarz nie wyrażała emocji lecz już podły pan uformował się w jego głowie. Pokazał się specjalnie na widok strażników aby Ci zaczęli go gonić.

-Stój mówię!

-Widzicie ludzie! Oto ścigają bo są wini i znamy prawdę!
Niekiedy odstawiony teatrzyk mógł być skuteczniejszy od najświetniejszej przemowy. Uciekł im ile sił w nogach. Zresztą nawet za daleko go nie szukali. Może mało im płacili? Ledwo jego kij dotknął na ziemi jak napotkał nierówność na ziemi, a fetor rozkładającego się ciała uderzył w nozdrza. Na ziemi leżał ten sam chłopiec którego spotkał na placu uzgadniając plan z drużyną. Martwy, tak jak przepuszczał – śmierć była mu pisana niebawem. Lecz nie umarł z głodu, począwszy od lewego ucha, przez szyją, a skończywszy na prawym ramieniu biegła rozdarcie zadane nożem. Krew zdążyła wsiąknąć w brudne ubranie i zaschnąć na ranie. Martwe oczy, przeraźliwie wytrzeszczone sprawiały upiorne wrażenie. Anthel zamknął powieki i nachylił się do trupa jakby każde zwłoki były dla niego czymś normalnym, uświęconym rytmem świata. Nabrał powietrza i z świstem wypowiadanego powietrza rzekł zdanie jakby do owego chłopca który już zmarł.

-Nie bój się. Idź tam gdzie inni.

Pośmiertna rada przeminęła dość szybko. Słońce powoli chyliło się ku upadkowi co nie dość, że zwiastowało główny wiec to jeszcze poprawiało samopoczucie i sztuki Anthela. Zastanawiał się czy Pierwszy i Drugi poradzą sobie z całą sprawą. Jeśli tak to odbiją cel z wierzy bardzo szybko. Lecz jeśli coś się nie uda – będzie tylko ratunek w postaci wozu...
Noc była bliżej. Czas do zachodu słońca minął na spokojnej wędrówce po mieście, wyczekiwaniu na jakiekolwiek zwiastuny powodzenia przemów i wyczuwaniu tych których myśli zostały skierowane na tor magicznie.
Trwało to dość sporo czasu. Trzeba było dać czas ludziom. Spojrzał na Sarę analitycznie.

-Chciałbym byś mi opowiedziała coś o księstwie Harnawilardu. Nie obiło się o moje uszy, a biorąc pod uwagę, że kawałek świata już zwiedziłem...

Dalszą drogę milczał. Wkroczył na plac z fontanną gdzie gromadzili się ludzie.



Noc, nareszcie, wreszcie. Bez słowa, jakby przez nikogo niezauważony usiadł nad ziemi w cieniu dawanym mu przez budynek. Odłożył kij i obserwował ludzi. Ciemność stała się bratanicą Anthela, większość ludzi go nie zauważała przechodząc obok, innym mijał na skraju wzorku cień postaci, jeszcze inni zaraz po ujrzeniu wzięli go za żebraka i zupełnie zapominali oblicze. Cudne incognito by nie rzec magiczne.
Siedział i obserwować cerując koszule nitka dobytą z woreczka u pasie. Spoglądał na księżyc jakby poszukując odpowiedzi. Zacerowawszy koszule uśmiechnął się w duchu do siebie samego. Nieznana nostalgia przytłoczyła umysł wraz z niezliczonymi igiełkami w sercu. W ciemności powinien czuć się mocny lecz wątpliwość i wielka zbrodnia przeciw równowadze losów nie pozwalały. Czy narażenie tylu ludzi dla dania marnej zasłony dymnej działaniom było słuszne? Sprawa bywała ważna i czysty impuls w świadomości mówił o tym. Lecz rozum podejmował rozważania. Czuć, nie myśleć – najwspanialsza rada. Powstał z ziemi, oparł się o kij i rzucił spojrzenie księżycowi.

-Za dwa dni o tej porze oddaje się Srebrnej Regule. Za dwa dni.

Słowa wymruczane pod nosem raz szeptały się, raz brzmiały w pełni, innym razem więzły w gardle. Ta przeplatanka była pieczęcią i ulgą, zapieczętowaniem tego, że naruszenie przeznaczenia naprostuje się samo. I kiedy dokona się powrót równowagi dając Anthelowi w twarz. Pewny siebie wyszedł z cienia budowli w stronę tłumów w rogu placu.

-Przyjaciele i współbracia w głodzie, witajcie! Widziałem ich jak pijali wino i zagryzali żywnością z transportów! Widziałem, jak strażnicy tuczyli sakwy pieniędzmi sprzedając żywność która winna być Wam dana! Pochwycili mnie, pobili i zakatowali mieczem bo widziałem co czynią. Lecz uciekłem i stoję nawołując do powstania aby upomnieć się o swe prawa i ukarać złodziei zabierając im to co jest nasze...

Zrobił pauzę aby przemowa nabrała dodatkowej podniosłości, uniósł metalowy w kij w górę jakby odgrażając się komu i zachęcając do owej groźby ludzi.

-...nasze to jest! Uda się nam! Uda! Uda! Teraz idźcie i upomnicie się o swe prawa! Na budynki szlachty Na siedziby władz miejskich! Spotkacie mnie walczącego z wami ramie w ramię!

Nie zważał na dalsze reakcje przyszłych buntowników. W nocy czuł się rześko, ruszył ku miejscu zbiórki swojej drużyny oglądając przy okazji swój pierścień lidera. Pod srebrnym sercem księżyca czuł się pewnie. Nawet nie krzyczał zwyczajowego „Idzie się!” by uniknąć wylania fekaliów na głowę miast do rynsztoka. Nieznany zmysł teraz w pełnej krasie kierował go, podążał szybkim krokiem samemu czując kiedy poczekać na wylewanie odchodów przez mieszczan, ten komiczny slalom unikania nieczystości i straży miejskich nie potrwał zbyt długo. Zanim wszedł do karczmy przebrał tylko koszule chowając zacerowana do torby, a zajadając na ciało drugą zeń wyjętą, niemalże identyczną nie licząc innego kroju sugerującego kupienie w sąsiednim mieście.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline